Więcej

    Fredrowska arcykomedia w Wilnie

    „Damy i huzary”, spektakl jednej z najpopularniejszych komedii Aleksandra Fredry, został pokazany 25 kwietnia na deskach sceny teatralnej Domu Kultury Polskiej w Wilnie i odniósł spektakularny sukces.

    Czytaj również...

    My, wileńscy widzowie, zostaliśmy wyjątkowo usatysfakcjonowani tym, że „Damy i huzary” zawitały do Wilna, i to niemal dosłownie. Bo co zobaczyliśmy, usadowiwszy się wygodnie na krzesłach? Na zamontowanym obok sceny wielkim ekranie interaktywnym w rytm stylowej muzyki zobaczyliśmy poruszających się konno przystojnych huzarów, którzy zajeżdżają pod Dom Kultury Polskiej i zamaszystym krokiem… wkraczają na scenę. Widzimy, jak na tle dzisiejszego Wilna, Góry Zamkowej, uliczek Starówki podążają damy w czterech zabytkowych powozach, w każdym z nich matrony ze służkami i młodziutka Zosia. Wysiadają i… wchodzą wprost na scenę.

    Pomysłodawcą tej inscenizacji i reżyserem jest Krzysztof Szuster, który specjalnie dla „Kuriera Wileńskiego” opowiedział o kulisach pracy nad spektaklem, o miłości do sztuki, teatru, historii i o zamiłowaniu do koni.

    Fredro pisał dla teatru. Bawił się, pisząc swoje komedie, i chciał bawić widza teatralnego
    | Fot. Leszek Skierski

    Brenda Mazur: Pan jest reżyserem i pomysłodawcą tej inscenizacji. To był majstersztyk. Uważam, że hrabia Fredro byłby usatysfakcjonowany, gdyby tylko mógł zasiąść i wraz z nami oglądnąć ten spektakl.

    Krzysztof Szuster: Dziękuję Pani za te pochlebne słowa. Absolutnie podzielam tę opinię, dlatego że sam Fredro napisał, iż huzarzy uciekają w sztuce przed damami konno, a damy przyjeżdżają w powozach. Mało tego, jedna z dam mówi: „Ugrzęzłyśmy dwa razy”, na to major: „A któż was wyciągnął na moją biedę?”. Ta kwestia była dla mnie takim drogowskazem i pomysłem, żeby wpleść filmową część „Dam i huzarów” w to przedstawienie. W teatrze rodzimym w Płocku podczas spektaklu ekran mamy niejako wmontowany w scenografię; tu, w Wilnie, nie dało się tego zrobić, ale cieszę się, że widzowie odebrali to jako integralną część przedstawienia, a nie dołączony ekran.

    Pomysłodawcą tej inscenizacji i reżyserem jest Krzysztof Szuster
    | Fot. Leszek Skierski

    A jak to technicznie było zrobione? Już jesteśmy po spektaklu, więc proszę zdradzić.

    W związku z tą ekranową adaptacją było trochę, a może i więcej niż trochę, zamieszania. Wileńskie zdjęcia były nagrywane jeszcze w dniu spektaklu. Jeździliśmy po całym mieście, a z kościoła św. św. Piotra i Pawła wracaliśmy w godzinach największych korków. I nikt nie chciał nas przepuścić na emergency. I dziś też przepraszam za opóźnienie spektaklu, ale pewne istotne detale robiliśmy jeszcze wtedy, gdy publiczność oczekiwała w holu budynku.

    A jak to zostało zmontowane? Otóż w Polsce były nagrane konie, natomiast podkład, tło, wszelkie obrazy związane z Wilnem – w ostatnim momencie tu na miejscu. Potem to trzeba było umiejętnie połączyć. Ale jak to często bywa, gdy coś robi się w ostatniej chwili, zawodzi. I nasza aparatura pracowała złośliwie wolno, zgrywanie tego materiału okazało się skomplikowane. Był nawet moment, że technicy chcieli zrezygnować z tego elementu. Ja zaprotestowałem, gdyż to by zepsuło cały efekt, cała praca poszłaby na marne. Ale ostatecznie udało się. Z tego oczekiwania na spektakl były zadowolone panie w barze, bo przez to wzrósł im ruch, a i mnie w nagrodę od nich dostało się piwo [śmiech].

    Pan jest twórcą tej inscenizacji i poniekąd też jej właścicielem, bo konie są z pańskiej stadniny, a dorożki – z prywatnego muzeum powozów.

    Tak, jestem właścicielem stadniny i kolekcjonerem ponad 90 historycznych powozów, sań i sikawek konnych z końca XIX w. oraz niezliczonej ilości sprzętów z końmi związanymi. W swoich zbiorach mam wiele prawdziwych powozowych perełek. Wśród tych powozów użytych w inscenizacji można było zobaczyć m.in.: brek księcia Sanguszki (wyprodukowany w 1901 r.), lando, którym jeździł prezydent II RP Ignacy Mościcki, oraz powóz Józefa Piłsudskiego, którym był wieziony do swojego mieszkania w Warszawie po odbyciu kary więzienia w twierdzy w Magdeburgu. Natomiast konie to moja miłość dzielona z teatrem od dzieciństwa. Bo moja rodzina (tak się jakoś złożyło i ze strony mamy, jak i taty) to byli albo profesjonalni hodowcy koni; albo aktorzy i reżyserzy. Ja to połączyłem.

    Czytaj więcej: Po Puszczy Rudnickiej z Tomaszem Krzywickim: szlakiem niepodległościowych miejsc pamięci

    Huzarzy zajechali konno pod Dom Kultury Polskiej i zamaszystym krokiem wkroczyli na scenę
    | Fot. Leszek Skierski

    I w powożeniu ma Pan znaczące osiągnięcia.

    W 2012 r. w Cuts pod Paryżem, powożąc piątką koni, zdobyłem wraz z moją ekipą wicemistrzostwo Europy w zaprzęgach wielokonnych. W tym samym roku w Celle w Niemczech zdobyłem tą samą piątką drugie miejsce, przegrywając tylko z byłym mistrzem świata w powożeniu czwórkami. W 2018 r. ustanowiłem rekord Guinnessa, powożąc dziesiątką koni własnej hodowli w tzw. klin. Niestety, od lat nie wolno mi już zasiadać na koźle ze względu na zdrowie, które utraciłem, uprawiając kaskaderkę [śmiech]. Ale odchodzimy od tematu…

    Wróćmy do drugiej miłości Pana, czyli do teatru, filmu, aktorstwa, reżyserowania. Jak ta ścieżka przebiegała?

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Tak jak już wspomniałem, byłem kaskaderem i bardzo długo pracowałem w teatrze, ale jako adept. Cztery razy zadawałem do szkoły teatralnej, ale nie chciano mnie przyjąć. Dopiero za piątym razem dostałem się do Szkoły Filmowej w Łodzi. Skończyłem wydział aktorski, później reżyserię. Ale jakoś w międzyczasie aktorstwo przestało mnie interesować, a pochłonęło to drugie. Później wylądowałem na osiem lat w dubbingu, reżyserując równocześnie spektakle teatralne. Przeszedłem drogę teatralną, jak mało kto w Polsce. Mianowicie: byłem statystą, maszynistą sceny, suflerem, inspicjentem. Ponieważ studiowałem również zootechnikę na SGGW (więc miałem predyspozycje ku temu), byłem też treserem zwierząt na potrzeby filmu, byłem kaskaderem, adeptem, potem aktorem i dyplomowanym reżyserem dubbingu i wreszcie reżyserem. Byłem też dyrektorem teatru w Grudziądzu. Największym jednak sentymentem obdarzam Teatr Dramatyczny w Płocku. Tam 50 lat temu młody Krzysio Szuster był najmłodszym aktorem tego zespołu, dlatego czułem się zaszczycony, kiedy dyrektor Marek Mokrowiecki zaproponował mi wyreżyserowanie sztuki Fredry w tym teatrze, w którym wszystko się zaczęło, przechodziłem wszystkie szczeble w karierze teatralnej i filmowej do dzisiejszej funkcji – prezesa Związku Artystów Scen Polskich.

    A poza sztuką robiłem masę różnych rzeczy. Tak jak wielu Polaków w okresie transformacji państwa wyjeżdżałem na Zachód, zajmowałem się różnymi zawodami, aż w końcu założyłem swoją działalność. Najpierw był to sklep łowiecki, który 10 lat temu przekazałem synowi, sam pozostając przy tym, co kocham, czyli stadninie koni i powozach… i teatrze. Co mogę powiedzieć, po prostu lubię pracować, kiedy widzę, że to, co robię ma sens.

    W reżyserii jestem bardzo wymagający, lubię wszystko dopracować, dopilnować. Koleżanki i koledzy w teatrze narzekają, że nic nie umknie mojej uwadze. Każdy gest, spojrzenie, mówienie tekstu, wyjście na scenę, elementy scenografii, światło, dźwięk, wszystko musi być dopracowane do perfekcji. Muszę się przyznać, że podczas reżyserowania tej sztuki pozwoliłem sobie na pewną prywatę. Bo trzeba wspomnieć, że Fredro był także autorem różnych porzekadeł i przysłów staropolskich, które zawarł w „Zapiskach starucha. Też trzy po trzy”. Dlatego pozwoliłem sobie na jakże aktualne dla „Dam i huzarów”: „Młody/stara śmieszna para” czy „Stary z młodą grozi szkodą”. A w usta kapelana włożyłem: „Kto z kadzidłem przesadzi – nasmrodzi, nie nakadzi”. I myślę, że w tej akurat sytuacji, Fredro na tę moją samowolkę, by przystał [śmiech]. 

    Teksty Fredry są ponadczasowe. W swoich utworach doskonale ilustrował nasze wady narodowe i przywary. „Damy i huzary” to jedna z najzabawniejszych sztuk Aleksandra Fredry. Odzwierciedla nostalgię za dawnymi czasami i końmi, powozami, damami w kapeluszach. To też kolejna odsłona odwiecznej wojny męsko-damskiej. Mamy tu huzarów kochających kompanię, konie i wojaczkę, z drugiej zaś białogłowy knujące, jak uwieść zatwardziałego kawalera. Zamążpójście to było coś ważnego w dawnych fredrowskich czasach. Wiek nie odgrywał roli. Kandydat na męża mógł być stetryczały i nudny, byle był majętny i uległy kobiecie…

    Fredro pisał dla teatru. Bawił się, pisząc swoje komedie, i chciał bawić widza teatralnego. I myślę, że i my dziś spełniliśmy jego wolę, rozbawiając widzów na scenie DKP w Wilnie.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo
    W czterech zabytkowych powozach jechały zaś matrony ze służkami i młodziutka Zosia
    | Fot. Leszek Skierski

    Czy Wilno podoba się Panu i aktorom? Czy udało się pospacerować chociaż jego uliczkami?

    Niestety, nie. Ubolewamy nad tym i obiecujemy, że wrócimy tu jeszcze. Miasto zostało aktorom pokazane zza szyb autokaru, zatrzymywali się tylko na chwilę przy najważniejszych miejscach. Ja „zwiedzałem”, kręcąc miasto do spektaklu. Jedyne miejsce, do którego wszedłem, był kościół św. św. Piotra i Pawła, i muszę powiedzieć, że mnie zauroczył. Tak, czas mieliśmy bardzo napięty, ale z miastem łączy nas mocna więź. Jesteśmy teatrem płockim a Wilno z Płockiem łączy siostra Faustyna Kowalska, która swoje pierwsze objawienie Jezusa Miłosiernego miała właśnie w płockim klasztorze. W wileńskim DKP został wystawiony spektakl „Sekretarka” według „Dzienniczka” św. s. Faustyny. Zdobyliśmy też, mam nadzieję, serca dzieci spektaklem „Pchła szachrajka”. Poczuliśmy się tu dobrze. I wrócimy tu jeszcze…

    Ja na pewno. Chciałbym kiedyś wyreżyserować polską sztukę z aktorami teatrów wileńskich.

    To takie moje marzenie, jakie stąd wywożę.

    Czytaj więcej: W DKP — spektakle Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 17 (50) 04-10/05/2024

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Stary Sącz, miasto Sądeckiej Pani – węgierskiej księżniczki, która została świętą

    Już patrząc z daleka na miasto skryte w zieleni pól i łąk, wiedziałam, że czeka mnie niezwykła przygoda, którą zapowiadały wieże świątyń i mury obronne wokół ogrodu klasztornego, urocze kamieniczki, brukowane uliczki, no i wszechobecne ślady św. Kingi, Sądeckiej...

    Nowa Huta – jak powstawała duma PRL-u

    W czerwcu 1949 r. rozpoczęła się budowa Nowej Huty, najbardziej reprezentatywnego dzieła socrealizmu w Polsce. Miasto powstało nieopodal starego Krakowa i mimo tej bliskości przez lata dzieliła je „przepaść”. Dziś Nowa Huta jest dzielnicą Krakowa i odzyskuje utraconą pozycję. Powstało...

    Czy Wilno pokocha pisarkę, która to miasto ukochała?

    Brenda Mazur: Pani książki same przez siebie mówią o tym, że Wilno i Wileńszczyzna zauroczyły Panią. Jak to się zaczęło? Ewa Sobieniewska: Sama pochodzę z małego polskiego miasteczka w województwie świętokrzyskim, ale w moim rodzinnym domu pełno było Wilna i...

    Każdy dzień na wagę złota: o tych, którym śpieszno na świat, czyli o wcześniakach

    Pod wpływem tego radosnego, ale i zarazem dramatycznego wydarzenia, uświadomiłam sobie, jak ważny jest każdy dzień bycia „dłużej w brzuchu mamy”, jak istotne jest każde 100 gramów wagi noworodka, gdyż to właśnie do samego końca całego procesu ciąży kształtuje...