Wedle danych policji 3 maja na Rynku Głównym w Krakowie zgromadziło się ok. 25 tys. ludzi. Nie, nie po to, by wyrazić radość z uchwalenia konstytucji przed ponad dwoma wiekami, tylko by fetować zgoła sensacyjny triumf piłkarzy Wisły, którzy dzień wcześniej zdobyli w Warszawie Puchar Polski.
Przez całe dziesięciolecia rozgrywki te były traktowane między Odrą a Bugiem po macoszemu. Od kiedy jednak zbudowano w stolicy przepiękny Stadion Narodowy i przyjęto, że każdego roku 2 maja, w Dzień Flagi RP, odbywał się będzie na nim finał rozgrywek nazywanych pucharem tysiąca drużyn, wydarzenie to skupia na sobie uwagę całej Polski.
W tegorocznej edycji od początku nie brakowało niespodzianek. Dość szybko z pucharem żegnali się uważani za faworytów piłkarze Legii Warszawa, Lecha Poznań czy Rakowa Częstochowa. Do najważniejszej rozgrywki przebiły się zaś Pogoń Szczecin i Wisła Kraków. W obu miastach wywołało to prawdziwe szaleństwo. Zapotrzebowanie na bilety zdecydowanie przerastało pojemność obiektu. Pod Wawelem wejściówki chciało nabyć nawet sto tysięcy kibiców! Nie może to dziwić, bo Wisła to klub wielce utytułowany, mający rzesze kibiców, tyle że od wielu lat pogrążony w kryzysie.
Po spadku z ekstraklasy niepotrafiący do niej powrócić, tułający się po opłotkach wielkiego futbolu. Głód sukcesu i niespodziewany awans do wielkiego finału musiał więc wywołać wielki boom. A finał był znakomitą reklamą polskiej piłki. Kapitalny doping kibiców obydwu stron, prześcigających się na wypełnionym stadionie w efektownych oprawach, i do tego bardzo dobry, pełen dramaturgii i niespodziewanych zwrotów mecz. Wisła była lepsza, ale to będąca zdecydowanym faworytem Pogoń zdobyła gola i wydawało się, że wygra 1:0. W ostatniej sekundzie doliczonego czasu gry hiszpański obrońca krakowian Eneko Satrústegui kapitalnym strzałem doprowadził jednak do dogrywki, a w niej uskrzydleni wiślacy poszli za ciosem i rozstrzygnęli sprawę na swoją korzyść. Satrústegui to piłkarz bardzo przeciętny, o sporych deficytach w swoim rzemiośle. Tydzień przed finałem jego katastrofalny błąd doprowadził do straty bramki przez drużynę w ligowym meczu. Kibice go przeklinali od dawna, uznając jego pobyt w Krakowie za nieporozumienie. W jednej chwili jednym strzałem wszystkie te złe zagrania posłał w niepamięć i zapisał się w historii jako wielki bohater. A przecież wciąż jest takim samym piłkarzem, jakim był, ani gorszym, ani lepszym. Jakże niewiele dzieli czasem w sporcie i życiu sukces od klęski…
Czytaj więcej: Puchar Polski dla Rakowa!
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 18 (53) 11-17/05/2024