3 października w Polsce zakończyła się policyjna operacja o kryptonimie „Powódź 2024”, rozpoczęła się 16 września. Jednak jak podkreśliła w specjalnym komunikacie polska policja: „Ciężka służba polskich policjantów na terenach dotkniętych klęską żywiołową zaczęła się kilka dni wcześniej i trwa nadal, ponieważ we wszystkich miejscach, gdzie przeszła wielka woda, pozostał ogrom zniszczeń”.
Z badań opinii publicznej CBOS wynika, że mieszkańcy RP generalnie dobrze oceniają działalność władz i służb w trakcie klęski żywiołowej. 94 proc. respondentów odpowiedziało, że pozytywnie ocenia prace służb porządkowych. Działania władz lokalnych dobrze oceniło 59 proc. badanych, władz centralnych – 55 proc.
Czytaj więcej: Podsumowanie akcji pomocy poszkodowanym przez powódź w Polsce „Razem dla Was”
Znamy z własnego doświadczenia
W pomoc ofiarom powodzi zaangażowali się też litewscy Polacy. Własną zbiórkę środków finansowych zorganizowali m.in. Koło „Rodzina Sybiracka” (dawniej Polska Sekcja Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców) oraz członkowie ich rodzin.
– Mając niespełna siedem lat, wraz z rodziną zostałam wywiezioną do Kraju Chabarowskiego. Do tajgi. Dobrze rozumiem ludzi, którzy tracą wszystko i muszą zaczynać od nowa. Znam to z własnego doświadczenia i dlatego im bardzo współczuję. Oczywiście, nie można porównywać przymusowego zesłania z tym, co teraz spotkało naszych rodaków. Oni są w ojczystym kraju, a nas wywieziono do obcego. Rzucono w lesie. Nie zastanawiałam się nawet sekundy, czy trzeba wesprzeć ofiary powodzi. Mam też w Polsce rodzinę. W Polsce na cmentarzu w Stargardzie spoczywają moi dziadkowie – opowiada „Kurierowi Wileńskiemu” Regina Lachowicz.
Wspomina, że jej ojciec chciał repatriować się do Polski, ale postanowił ostatni raz zobaczyć rodzinny dom. Gdy do niego dotarł, to nie mógł już wyjechać.
– Przez pięć lat, kiedy nie było nas na Litwie, w naszym domu mieściła się szkoła. Budynek zwrócono, ale wymagał gruntownego remontu – dzieli się opowieścią o loch rodzinnych Polka z Litwy.
Nie mogliśmy postąpić inaczej, mówi kolejna członkini Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców. – Polska nam pomaga o wiele bardziej. Z naszej strony to kropla w morzu potrzeb. Ale to nasz obowiązek i bardzo się cieszę, że zorganizowaliśmy i zebraliśmy pieniądze. Sądzę, że moglibyśmy jeszcze pomóc – twierdzi Wanda Stankiewicz, która urodziła się na zesłaniu w obwodzie tomskim.
– Wróciłam na Litwę, mając półtora roku. Dlatego nie pamiętam za wiele z zesłania. Więcej wiem o życiu na Syberii ze słów rodziców. Oprócz rodziców zostali wywiezieni dziadek i babcia. Natomiast bratu ojca, który wtedy był jeszcze kawalerem, udało się uciec. Musiał się ukrywać przez pięć lat. Ojciec na zesłaniu pracował przy wyrębie drzew. Mama też przez pewien czas. Mężczyźni rąbali drzewa, natomiast kobiety były zatrudnione przy składaniu sęków i przy podobnych pracach. Ciężkie było życie. Po powrocie też nie było łatwo – dodaje Stankiewicz.
Wszyscy chętnie się zgodzili
Sybirakom udało się zebrać 2500 euro. Pieniądze zostały przekazane Caritas Polska. – Oglądaliśmy wiadomości. Widzieliśmy, że ludziom przytrafiło się nieszczęście. Obdzwoniliśmy całą naszą rodzinę sybiracką. To nie tylko osoby, które były wywiezione na Sybir, lecz także żony, mężowie, dzieci zesłańców. Mamy w organizacji 48 osób i wszyscy chętnie zgodzili się wesprzeć ofiary powodzi w Polsce – powiedziała „Kurierowi Wileńskiemu” Jadwiga Ławrynowicz, która jest członkinią rodziny sybirackiej, ponieważ jej męża, gdy był dzieckiem, wraz z rodziną zesłano na Sybir.
Ławrynowicz w rozmowie z naszym magazynem podkreśla, że bardzo chętnie bierze udział w działalności organizacji. – Nie ustalaliśmy, kto ma ofiarować jaką kwotę. Każdy dał tyle, ile mógł. Ktoś dał 50 euro, ktoś 70, ktoś 100 – dodaje Ławrynowicz.
Kolejna nasza rozmówczyni Halina Salnik podkreśla, że zawsze kiedy widzi nieszczęście innych osób, to stara się pomóc. – Inni czasem powiedzą, że nie warto. Po co to robisz? Wtedy odpowiadam, że trzeba pomagać, aby nie było podobnych problemów w naszych rodzinach, w naszych krajach – zaznacza kobieta, która jako kilkuletnie dziecko została wywieziona do obwodu tomskiego.
Zbłądzili w tajdze
Z pobytu w Syberii w pamięci zostały tylko fragmenty. – Zapamiętałam, że płynęliśmy parostatkiem. Pamiętam, że nasz dom stał na górce. Pamiętam las. Pamiętam też opowiadania, że ktoś wyszedł, zabłądził w tajdze i nie wrócił. Zostały w pamięci chmary komarów, aby je odstraszyć, specjalnie palono drewno. Ojciec pracował na kolei, kiedy do niego szliśmy, to bardzo bałam się, że możemy spotkać niedźwiedzia – wspomina sybiraczka, której rodzina wróciła w roku 1955.
Koło „Rodzina Sybiracka” z Wilna, wcześniej Polska Sekcja Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców, będzie obchodziło w tym roku 35-lecie swojej działalności. Polska organizacja powstała na fali odrodzenia narodowego w schyłkowym etapie ZSRS. Pod koniec lat 80. znany wileński dziennikarz Jerzy Surwiło na łamach „Czerwonego Sztandaru” opublikował cykl wywiadów z byłymi sybirakami i więźniami politycznymi pt. „Kronika pamięci. Wileńskie ślady na drogach cierpień”. Tak powstał pomysł na powołanie organizacji zrzeszającej zesłańców i więźniów politycznych narodowości polskiej na Litwie.
Zebranie założycielskie odbyło się 6 października 1989 r. w Pałacu Kultury Związków Zawodowych w Wilnie. Pierwszym prezesem został Romuald Gieczewski. Po jego śmierci stanowisko prezesa objęła jego żona – Janina Gieczewska, która kontynuowała dzieło męża. 3 maja 1990 r. w Kalwarii Wileńskiej stanął krzyż poświęcony zesłanym Polakom.
Czytaj więcej: 20 lat na straży pamięci ofiar stalinowskich wywózek
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 38 (115) 12-18/10/2024