W rozmowie z czterema osobami, które współtworzyły zespół „Wilia” jako chórzyści, wracamy do lat 50., 60. i 70. – do czasów, gdy polska pieśń była formą oporu, a wspólne śpiewanie oznaczało także wspólne trwanie. Ich opowieści to więcej niż wspomnienia – to głos pokolenia, które pielęgnowało polskość z odwagą i dumą.
Moimi rozmówcami są zasłużeni członkowie zespołu, którzy przez lata współtworzyli jego historię: Krystyna Adamowicz – dziennikarka, publicystka, autorka książki „Strumieni rodzica…”, przez wiele lat związana z „Czerwonym Sztandarem”, a później z „Kurierem Wileńskim”; Janina Biersiekierska – wieloletnia chórzystka, dziś prezeska Klubu Weteranów „Wilii”; Wojciech Piotrowicz – poeta, publicysta, historyk Wilna, działacz kulturalny i tłumacz, przez 15 lat baryton w zespole „Wilia”, autor wielu tekstów śpiewanych przez zespół; Krystyna Nausewicz – solistka i chórzystka „Wilii”, matka i babcia kolejnych pokoleń artystów związanych z zespołem.
Agnieszka Skinder: Zacznijmy od lat 50. Pani Krystyno, jak to się stało, że trafiła Pani do zespołu? Ile lat wtedy miała „Wilia”?
Krystyna Adamowicz: Zespół miał wtedy zaledwie trzy lata. Moja droga do „Wilii” była nietypowa – nie przeszłam żadnych przesłuchań, nikt nie sprawdzał mojej muzykalności ani głosu. Zaczęłam od śpiewania takich piosenek, jak „Kasztany”, „Siwe włosy” – to były szlagiery, które przywiozłam z Polski po studiach.
Do Wilna wróciłam w 1957 r. i zaczęłam pracować w redakcji „Czerwonego Sztandaru” jako rejestratorka listów. Moją przełożoną była pani Eugenia Mażuć – to właśnie ona zachęciła mnie, by pójść z nią na próby zespołu. Mówiła: „Wiesz, mamy taki zespół, chodź ze mną – jest cudownie!”.
Pierwszy raz zetknęłam się z „Wilią” na balu sylwestrowym, który odbywał się w szkole w Kolonii Wileńskiej. To było bardziej spotkanie towarzyskie niż artystyczne – wszyscy byliśmy młodzi, swobodni, pełni energii. Wtedy po raz pierwszy poznałam dyrygenta zespołu „Lietuwy”, pana Eduardasa Pilipajtisa, kierownika kapeli „Wilii”. Choć był Litwinem, bardzo mu zależało, by w Wilnie istniał polski zespół artystyczny. Nawet kiedy już nie pracował z nami bezpośrednio, wciąż interesował się zespołem i jego działalnością.
Na tym samym balu poznałam również panią Zofię Gulewicz oraz pana Wiktora Turowskiego – oboje niezwykle charyzmatyczni i wartościowi ludzie, zarówno jako artyści, jak i jako osobowości. Tak to się zaczęło…
Pani Krystyno Nausewicz, wydaje się, że naturalnie teraz powinniśmy przejść do Pani – przecież już jako dziesięcioletnia dziewczynka wystąpiła Pani z okazji 6-lecia zespołu „Wilia”, winszując jubilatom w krakowskim stroju.
Krystyna Nausewicz: Od najmłodszych lat bardzo lubiłam śpiewać i marzyłam o tym, żeby kiedyś należeć do zespołu. W szkole śpiewałam na wieczorkach, prywatkach… Pewnego dnia starsza koleżanka, Krystyna Żukowska, powiedziała: „Krysia, słyszałam, że ładnie śpiewasz. Chcę cię zaprowadzić do Wilii”. Odpowiedziałam bez wahania: „Z przyjemnością!”.
Ona jednak dodała: „Jesteś jeszcze bardzo młoda, ale pan Wiktor Turowski cię przesłucha”. Zgodziłam się natychmiast.
Poszłam na próbę. Pamiętam, jak pan Turowski spojrzał na mnie i powiedział: „Jakie to maleństwo do nas przyszło!”. A ja z powagą odpowiedziałam: „Ja bardzo chcę śpiewać”. On się uśmiechnął i powiedział: „Dobrze, sprawdzę cię. Ale na scenę jeszcze za wcześnie”.
Zgodziłam się, byle tylko móc być blisko zespołu. „Będę cichutko siedziała i słuchała, jak inni śpiewają” – powiedziałam. Sprawdził mnie i powiedział, że mam dobry głos, że jestem sopranem pierwszym – ale że na występy jeszcze trzeba poczekać.
I tak czekałam… aż do 15. roku życia. Wtedy pozwolono mi wreszcie wyjść na scenę. Pamiętam ten pierwszy koncert – w pierwszej części śpiewaliśmy repertuar wileński, w drugiej – ogólnopolski. W tej wileńskiej części dostałam solową partię – „Zagrajcie walczyka”. Byłam przejęta, szczęśliwa i dumna, że mogłam się pokazać jako solistka.
Tak rozpoczęły się moje lata z „Wilią”. Nie były one bardzo długie – potem zaczęłam studia, założyłam rodzinę, urodziły się dzieci. Ale jeszcze w czasie studiów wciąż należałam do zespołu.
To, co mnie najbardziej cieszy, to fakt, że aż sześć osób z mojej rodziny przewinęło się przez „Wilię” – siostra, ja, mój syn, wnuczki i córka, która do dziś śpiewa w zespole, już od ponad 20 lat. Zaczynała jako tancerka w „Wilence”, a potem po maturze przeszła do chóru „Wilii” i jest tu solistką do dziś.
Kiedy obchodziliśmy 50-lecie zespołu, narodził się pomysł, by założyć Klub Weteranów „Wilii”. Wśród jego inicjatorek były m.in. pani Janina Subacz i pani Anna Przyszliakowa. Dziś prezeską jest Janina Biersiekierska.
Pani Janino, proszę opowiedzieć o swojej drodze do „Wilii”. Kiedy to było, dlaczego się Pani tam znalazła?
Janina Biersiekierska: Zawsze lubiłam śpiewać i tańczyć. Uczyłam się w szkole w Jerozolimce, gdzie miałam dwie nauczycielki, które były związane z „Wilią”: Zofia Kuncewicz – pierwsza tancerka zespołu, prowadziła u nas kółko taneczne; i Irena Woronko – nauczycielka historii, niezwykle oddana „Wilii”.
To właśnie pani Woronko cały czas nas zachęcała: „Dziewczynki, idźcie do Wilii! Tam możecie tańczyć, śpiewać!”. Miała w sobie tyle pasji, że nie sposób było jej odmówić.
Gdy byłam w dziewiątej klasie w szkole nr 5, bardzo brakowało mi tam polskości – nie było polskich koncertów, nie słyszało się rodzimych piosenek. Wraz z koleżankami – Hanką Ranszysówną (przyszłą solistką) i Teresą Wojtkiewicz– poszłyśmy do „Wilii” do pani Zofii Gulewicz, by zapisać się do zespołu tanecznego. Hanka od zawsze pięknie śpiewała. Żartowała, że w domu nawet do miotły śpiewała – od rana, cały czas. Ale do „Wilii” poszłyśmy tańczyć. Chodziłyśmy na próby, uczyła nas m.in. Krystyna Bogdanowicz.
Pewnego dnia, gdy ćwiczyłyśmy przy lustrach, przyszedł pan Wiktor Turowski, porozmawiał z panią Zofią i zapytał nas: „Dziewczynki, a wy śpiewacie?”. Hanka powiedziała: „Tak, śpiewam”. Wtedy pan Turowski zaprosił nas na przesłuchanie – przy pianinie sprawdził nasze głosy. Mnie i Hankę przydzielił do sopranów, a Teresę Wojtkiewicz do altów. I tak zaczęła się nasza epopeja wiliowa: najpierw w szkole, potem na studiach, a potem już z całym życiem…
Mój mąż Romuald też dołączył do zespołu. Przyszedł po nas, mniej więcej pół roku później – najpierw jako znajomy z imprez, potem jako członek chóru i solista, bo miał dobry głos. Po trzecim roku studiów wyszłam za mąż, rok później urodził się nam syn.
Dziś jestem prezeską Klubu Weteranów „Wilii” – choć trochę przypadkiem. Początkowo przewodniczyła pani Janina Subocz – bardzo energiczna i zaangażowana. Ale z czasem, w podobnym wieku jak ja teraz, powiedziała, że już chce odpocząć. Rozumiem ją doskonale. Zorganizowaliśmy nowe wybory, kilku kandydatów miało podobną liczbę głosów – i tak się złożyło, że zostałam wybrana.

| Fot. archiwum zespołu „Wilia”
Panie Wojciechu, teraz pora na Pana. Jak rozpoczęła się Pana epopeja wiliowa?
Wojciech Piotrowicz: Zacznę od tego, że w pewnym momencie bardzo brakowało mi polskości w Wilnie. Przez jakiś czas uczestniczyłem w działalności teatru założonego przez Aleksandra Czernisa – przedwojennego aktora filmowego – oraz dr. Jerzego Ordy. Zaproszono mnie do udziału w przedstawieniach. Graliśmy, jeździłem na studenckie praktyki, brałem aktywny udział w życiu kulturalnym.
Ale ten teatr – choć działał zaledwie trzy lata i zrealizował tylko kilka występów – nie spodobał się władzom kulturalnym w Wilnie. W końcu został zamknięty. I wtedy pomyślałem: „Dlaczego nie pójść do „Wilii”? Tam przecież śpiewają, tańczą po polsku… A mnie właśnie tego brakowało – języka, atmosfery, duchowej więzi.
W pracy mówiono zupełnie innym językiem. Potrzebowałem polskości, potrzebowałem wspólnoty. Kiedy przyszedłem do „Wilii”, zespół właśnie przygotowywał się do pierwszego wyjazdu do Polski – był to rok 1966, czyli tysiąclecie państwa polskiego. Jednak bardzo szybko zrozumieliśmy, że to oficjalne „tysiąclecie państwa” miało być obchodzone tak, by nie wspominać zbyt wiele o tysiącleciu chrztu Polski. Wszystko było tak zorganizowane, by nie dopuścić do styku tych dwóch rocznic – państwowej i religijnej.
Oprócz nas do Polski przyjechały też inne zespoły polonijne – z Ameryki, z różnych krajów Europy – ale z żadnym z nich nie było nam dane się spotkać.
Byliśmy izolowani – celowo manipulowano datami przyjazdu, koncertów. Gdy już byliśmy przygotowani do występu w jakimś miejscu, nagle rano dowiadywaliśmy się, że wszystko zostało przeniesione. Jechaliśmy do Polski trzema autokarami. W gazetach pisano, że przyjeżdżamy pociągiem – chyba do Wrocławia. Pamiętam, że ludzie tam czekali na nas od wieczora do rana… a my nie przyjechaliśmy. Takie rzeczy się działy.
Ale mimo tych trudności byliśmy świadkami czegoś wspaniałego – ogromnych obchodów tysiąclecia państwa polskiego. Pochody wojskowe, historyczne inscenizacje – wszystko zaczynało się od wojów Bolesława Chrobrego przez kolejne epoki aż po Kościuszkowców i wojsko ludowe.
Byliśmy na placu Defilad w Warszawie, słuchaliśmy przemówienia Gomułki – choć, szczerze mówiąc, jego wystąpienie nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Mówił tak, jakby „łapciem kładł”, jak to się u nas mówiło.
Jako zespół z ZSRS staliśmy zaledwie 20 metrów od trybuny Gomułki – podczas gdy zespoły z innych krajów były umieszczone gdzieś daleko.
Pamiętam moment, który bardzo mnie poruszył – gdy przejechaliśmy przez most w Brześciu i stanęliśmy na polskiej ziemi. Dziewczyny rzuciły się na gęstą, zieloną trawę, całowały ją, płakały. I my, mężczyźni, też nie potrafiliśmy ukryć wzruszenia.
Pierwszy koncert odbył się tuż przy granicy – pod gołym niebem, przybyło ok. 5 tys. osób. Było pięknie. Potem opiekę nad nami przejęła jednostka wojskowa – tam już więcej było „odpoczynku przy wódce”, jak to się mówi, ale koncerty trwały. Wspominam ten wyjazd z wielkim wzruszeniem.
Później jeszcze dwukrotnie wyjeżdżałem z zespołem do Polski: w 1975 i 1979 r. Za każdym razem były to niezapomniane doświadczenia. Potem przyszła kolej na rodzinę, dzieci… Ale wspomnienia z „Wilią” – zostaną ze mną na zawsze.
Pani Krystyno, jakie ma Pani wspomnienia z pobytu w „Wilii” w latach 50.? Jaka była wtedy „Wilia”?
Krystyna Adamowicz: Lata 50. to okres trudny, ale też wyjątkowy. To był czas, kiedy kończyła się repatriacja – wielu spośród tych, którzy zakładali zespół w 1955 roku, już wyjechało z Wilna. Ale pozostała pamięć o nich i o tym, co zdążyli stworzyć. To właśnie tamta pierwsza generacja – Tadeusz Stefanowicz, Henryk Wincel, Antoni Gajewski – była pionierami i twórcami ducha „Wilii”.
W tamtym czasie najważniejszym zadaniem było… uzasadnić politycznie istnienie zespołu. Zespół pieśni i tańca działający po polsku w Wilnie musiał mieć oficjalny status, musiał być zarejestrowany – bo formalnie „Wilii” jeszcze nie było. Była jedynie grupa artystyczna bez jasnej struktury, funkcjonująca niemal nieoficjalnie.
Mimo to pierwsze występy robiły furorę – może nie wszystko było jeszcze doszlifowane, tańce czy pieśni nie były perfekcyjne – ale były po polsku, a to było najważniejsze. Ludzie przychodzili tłumnie na koncerty.
Najczęściej występowaliśmy w sali uniwersyteckiej przy ulicy Nowogródzkiej. Do pewnego momentu – aż rektor uczelni powiedział: „Ileż można korzystać z naszej sali? Przecież to nie są tylko studenci, ale i nauczyciele, robotnicy… Nie możemy was tu wiecznie trzymać”.
Wcześniej zespół miał swoją siedzibę w pomieszczeniach związków zawodowych przy ulicy Wielkiej – to były małe pokoiki, nawet jedno pomieszczenie półpiwniczne. Właśnie tam odbyło się pamiętne zebranie, które dokładnie pamiętam. Zebrało się wielu członków zespołu – i padło pytanie: Jak mamy się nazywać? Nie można przecież w nieskończoność mówić „zespół pieśni i tańca”. Pojawiały się różne propozycje: „Vilnius”, „Neris”. Ale „Neris” brzmiała zbyt obco. I ktoś powiedział: „A przecież Wilia – ta sama rzeka – płynie także przez Białoruś”.
To był strzał w dziesiątkę. Nazwa była piękna, poetycka, polska i lokalna zarazem. No i nasz hymn od pierwszego koncertu: „Wiljia naszych strumieni rodzica”.
Ale uzyskanie pełnej rejestracji zespołu – to była walka. Wtedy właśnie pan Marian Wojtkiewicz – nasz „wujek Maniek” – postanowił pojechać do Moskwy. Bez biletów, na gapę – bo miał znajomego konduktora. Pojechał z jeszcze dwiema osobami do najwyższych władz, by opowiedzieć o sytuacji Polaków na Litwie i o działalności „Wilii”.
Na miejscu trafili najpierw do Urzędu Patriotów Polskich zajmującego się sprawami polskimi, ale formalnie sowieckiego. Milicjant powiedział im, że nie zostaną wpuszczeni. Ale wtedy podeszła kobieta w wojskowym mundurze i zapytała po polsku: „O co chodzi?”. „Jesteśmy z Wilna, chcemy porozmawiać”.
Zabrała ich do swojego gabinetu – okazało się, że to była Wanda Wasilewska. W tamtych czasach uczono się jej wierszy w szkołach. Ona była bardzo poruszona ich opowieścią.
Pomógł również Bolesław Widmont, zrusyfikowany Polak działający w strukturach partyjnych. Postać dziś zapomniana, a odegrał kluczową rolę w ochronie polskiego szkolnictwa i kultury w czasach stalinowskich. Dbał o to, by polskie szkoły na Litwie nie zanikły. Dziś mało się o nim mówi, a to postać naprawdę historyczna.
Tamte czasy pełne były takich niezwykłych ludzi – pełnych odwagi, determinacji. Wzrusza mnie, gdy wspominam postać Stanisława Krzywickiego – legendę wileńskiej polskości. Był związany z piątą szkołą, zakładał Polski Klub Dyskusyjny. Jego żona, piękna Krystyna Żyngielówna, śpiewała solo. Ich życie w całości było oddane sprawie polskiej.
I jeszcze – kostiumy. Wspaniałe, kolorowe, z Polski. To Franciszek Kowalewski, wyjątkowo oddany dla „Wilii”, prezes honorowy, sprowadzał je ze „Śląska” i „Mazowsza”. Ale ich nie przepuszczono przez granicę – przez dwa lata leżały w ambasadzie polskiej w Moskwie, potem w konsulacie w Mińsku. W końcu udało się je odzyskać – to był efekt determinacji ludzi, którzy tworzyli historię zespołu.
Pamiętam, jak przyjechało do nas „Mazowsze” – zespół piękny, znany, profesjonalny. Spotkaliśmy się akurat w drugi dzień Wielkanocy, zorganizowaliśmy uroczysty stół i zaprosiliśmy „Mazowsze” do wspólnego świętowania.
Siedzę przy stole, obok mnie pani Mira Zimińska-Sygietyńska, i mówię do niej z radością: „Spotykamy się w ten piękny dzień Wielkiej Nocy”. A ona na to poważnie: „To nie Wielkanoc, to »święto wiosny«. Wielkiej Nocy nie ma”. Zaniemówiłam. A ona dodała z troską: „Ja się o was boję. Boję się, że zapłacicie za takie słowa. Że ktoś to usłyszy i źle się to dla was skończy”.
Wiele osób rezygnowało z pracy w „Wilii” właśnie dlatego – byli zbyt blisko związani z Kościołem, z wiarą, z działalnością religijną. Na przykład pierwszy dyrygent „Wilii” Piotr Termion, wspaniały muzyk, nie dołączył do zespołu właśnie dlatego, że był organistą w kościele. Nie chciał, by jego obecność była dla zespołu problemem.
Mam też bardzo ciepłe wspomnienie z jednej nocy, wracaliśmy z koncertu – chyba z Grodna – był środek zimy, noc. Nagle autokar się zepsuł; śnieg zasypał drogi, nie mogliśmy jechać dalej. W oddali zobaczyliśmy światełko – mała chatka. Zapukaliśmy. Otworzyła rodzina. Powiedzieliśmy, że jesteśmy z zespołu „Wilia”, że mieliśmy wypadek, że nie mamy się gdzie podziać.
Otworzyli dla nas dom. Podali herbatę, jakieś napoje. Było nas trzydzieścioro! A oni – bez żadnych pytań, bez lęku – po prostu nas przyjęli. Nie wiedzieli, co to „Wilia”, ale wiedzieli, że jesteśmy Polakami. I to było najważniejsze. Polak Polakowi. Tego nigdy nie zapomnę.

| Fot. archiwum zespołu „Wilia”
Pani Krystyno, jakie ma Pani wspomnienia związane z zespołem „Wilia”?
Krystyna Nausewicz: Najbardziej zapadł mi w pamięć koncert z okazji sześciu lat istnienia „Wilii”. Dlaczego to było akurat sześciolecie, a nie pięciolecie – do dziś nie wiem. Ale pamiętam, że koncert odbywał się w filharmonii i miał bardzo podniosły charakter.
Rodzice ubrali mnie wtedy w strój krakowski, kupili ogromny kosz kwiatów, piękny, i kazali mi powiedzieć kilka słów od siebie. Tekst, który przygotowali, pamiętam do dziś – jak wyryty w sercu: „Jak kwiat potrzebuje rosy, tak serce nasze potrzebuje waszych pieśni i tańców ludowych, z którymi da się żyć przez sześć lat ostatnich. Drodzy i kochani, kierownictwo i członkowie zespołu – pozdrawiamy was i życzymy coraz owocniejszych i chlubniejszych osiągnięć w sztuce polskiej”.
Po tych słowach Franciszek Kowalewski wziął mnie na ręce, z tym ogromnym koszem kwiatów… To było dla mnie ogromne przeżycie, które zostanie we mnie na całe życie.
Inne silne wspomnienie wiąże się z występem przy dzisiejszej ulicy Gedymina – wtedy był to prospekt Lenina, a mieściło się tam stowarzyszenie „Wiedza”. Spotkał mnie wtedy Franek Kowalewski i mówi: „Krysiu, przyjeżdżają ważni goście – musisz zaśpiewać coś po polsku. Coś patriotycznego, ludowego. Bo nie ma komu”.
Długo się zastanawiałam. W końcu postanowiłam zaśpiewać „Ukochany kraj”. Miałam wtedy 14 lat. Gdy zaśpiewałam tę piosenkę na konkursie – prawie się rozpłakałam. Tak bardzo to przeżyłam. Po występie Franek powiedział: „Wiesz co, Krysiu? Tę piosenkę wprowadzimy do repertuaru »Wilii«”. I rzeczywiście, tak się stało. To był dla mnie ogromny zaszczyt.
I jeszcze mam jedno bardzo dla mnie drogie wspomnienie: kiedy był pierwszy Konkurs Polskiej Piosenki w Wilnie, a to był rok 1967, pan Turowski powiedział wtedy do mnie: „Krysia, ty na konkursie wystąpisz w części estradowej, a Janek Skrobot w części ludowej”. Zdziwiłam się: „Dlaczego on w ludowej, a ja w estradowej?” – a on na to: „Bo ty lubisz estradę!”.
Zaśpiewałam wtedy w konkursie estradowym – razem ze Stasysem Povilaitisem, który był jednym z laureatów. Ja także zostałam laureatką tej części konkursu. Janek Skrobot wygrał w części ludowej.
Zespół „Wilia” był tak dumny z mojego występu, że postanowił podarować mi ogromny album jako najmłodszej uczestniczce konkursu. A Wojtek Piotrowicz przekazał mi afisz konkursowy – do dziś go mam w domu.
Skąd u Pani to zamiłowanie do muzyki i śpiewu?
Krystyna Nausewicz: W mojej rodzinie wszyscy jakoś byli muzykalni. Tata grał na akordeonie, a także na mandolinie. Rodzina ze strony mamy też była bardzo muzyczna – wujek był aktorem, jego żona śpiewała w Operze Wileńskiej. Potem wyjechali do Polski, ale w domu zawsze słyszałam śpiew: i pieśni patriotyczne, i ludowe, i estradowe.
Pani Janko, co się Pani zapamiętało najbardziej?
Janina Biersiekierska: Zawsze największe wzruszenie budziły we mnie początki naszych koncertów. Gdy rozpoczynano śpiew, a na scenę wchodzili tancerze w polonezie – maszerowali dumnie, z gracją – to w oczach pojawiały się łzy. Zawsze. Bo wtedy wracał cały patriotyzm, cała nasza polskość. A tej polskości wtedy tak bardzo brakowało…
Polskie filmy pojawiały się rzadko, a jeśli już – biegliśmy do kina. Chodziliśmy do naszych teatrów, na koncerty. Kościół i szkoła były ostoją naszej kultury.
Koledzy wspominają wyjazdy do Polski. Mnie niestety one ominęły. W 1972 r. „Wilia” dostała zaproszenie na festiwal do Rzeszowa. Wszyscy szykowaliśmy się do wyjazdu. Trzeba było zdobyć medyczne zaświadczenia, nawet ze szpitala psychiatrycznego – że się nigdy tam nie przebywało! Potrzebna była też charakterystyka z uniwersytetu.
Pamiętam, poszłam do rektora… Wszystko przygotowaliśmy, a potem przyszedł list: „Wilia” nie może wyjechać. Z Litwy nas nie wypuszczono.
Zostają wspomnienia z innych wydarzeń – naszych Nowych Roków i sylwestrów. Spotkania noworoczne organizowane przez „Wilię” to były prawdziwe bale! Każdy coś przygotowywał – ja, na przykład, pamiętam, jak szykowałam wiadro sałatki z buraków. Ktoś inny przynosił trzylitrowy słoik marynowanych śledzi. Każdy coś wnosił – taka była wspólnota.
Miło wspominam też wyjazdy do Dyneburga i Tallina. Do Dyneburga zaprosił nas łotewski zespół. Występowaliśmy tam i mieszkaliśmy w luksusowym, ośmiopiętrowym hotelu. Pokoje były duże, z łazienkami – wtedy robiło to ogromne wrażenie. Uczyliśmy się też piosenek łotewskich. Wyjazd do Tallina też był wyjątkowy.
Wojciech Piotrowicz: Tak, śpiewaliśmy też po estońsku. W Tallinie podczas koncertu dwa razy dostałem osobiste brawa. Dziewczyna, która miała prowadzić koncert, zachorowała – chyba to była Zuzia. Turowski powiedział: „Ty wszystko znasz, zapowiadaj”.
Odpowiedziałem, że Estończycy lubią, gdy mówi się do nich po estońsku. Poszedłem więc do kierowniczki klubu i poprosiłem o kilka zwrotów w ich języku. Powiedziała mi pięć słów – nauczyłem się ich i zacząłem koncert od powitania po estońsku. Brawa były natychmiastowe – nikt się nie spodziewał!
Turowski przewidział też, że publiczność w Tallinie może oczekiwać czegoś znajomego, więc wyciągnął melodię estońskiej pieśni – tekst był po rosyjsku. Poprosił mnie o tłumaczenie tekstu na polski. Przetłumaczyłem, nauczyliśmy się śpiewać. Refren brzmiał: „Wieś rodzinna, dom ojczysty, ukochany, miły kraj…”. Estończycy nie znali słów, ale melodia była im bliska. Zrozumieli. Drugie brawa były gorące i szczere.

| Fot. archiwum zespołu „Wilia”
Pani Janina pięknie powiedziała, że najbardziej wzrusza ją moment, gdy koncert rozpoczyna się od poloneza – śpiewanego i tańczonego. A jak Pan się czuje, gdy dziś Wilia wykonuje pieśni napisane do Pańskich słów, jak „Polonez wileński” czy „Wartko Wileńka się toczy”?
Wojciech Piotrowicz: To zawsze ogromne wzruszenie. Czasami nawet zapominam słowa i nie potrafię ich od razu przytoczyć. „Choćbyś, bracie młody, poznał świat,/Choćbyś ziemię przewędrował,/Zawsze sercem, myślą wrócisz tu,/Gdzie szum Wilii cię wychował./Gdzie twój ojciec, matka, starszy brat/Zawsze w domu na ciebie czeka. Najwspanialszy dla nich rzucisz kraj –/Wrócisz tu, gdzie Wilia rzeka…”.
Tę pieśń – tego poloneza – stworzyliśmy wspólnie. Marian Domański bardzo się do niego przyczynił. Próby z nim były niesamowite. On był wspaniałym dyrygentem – zorganizowany, pełen pasji. Potrafił przygotować z chórem dwie nowe pieśni podczas jednej próby, na wszystkie głosy! Mówił: „Muszę się nagrać, wtedy czuję się zdrowo. Jak fizycznie popracuję, jak parę ton ciężaru przerzucę – to też. Bo jak się człowiek nie zmęczy, to niezdrowy jest”.
Ile dla Was znaczyła „Wilia”?
Krystyna Nausewicz: „Wilia” była dla mnie zbliżeniem do polskości. To taka dusza… Człowiek przychodził jak do rodziny. W domu czujesz się rodziną – a to była druga rodzina. Coś wspaniałego. Od razu każdy czekał, by coś opowiedzieć: ciekawego, wspomnieniowego, coś z teraźniejszości. To było naprawdę wyjątkowe. Tego nie da się do końca opisać słowami – tylko sercem można to wyrazić.
Wojciech Piotrowicz: Ludzie mnie pytali: „Ty ciągle chodzisz do tego zespołu? Ile lat? Piętnaście? I co, ile ci płacą?”. A ja mówiłem: „Nic nie płacą”. Chodziłem z własnej chęci, z potrzeby serca. Bo to była przyjemność – być zatopionym w polskości, śpiewać, tańczyć, spotykać się.
A oni dalej: „To nie szkoda ci czasu?”. A ja im na to: „Ten czas nie jest zmarnowany. On jest zdobyty. Jest wart dwa razy więcej niż czas spędzony gdzie indziej”.
Po udanym koncercie, kiedy wszystko grało, tancerze zgrani, śpiew idealny – wychodzisz i jeszcze długo brzmi to w uszach. Idziesz do domu i dalej jesteś z tym koncertem. To było bogactwo.
Janina Biersiekierska: „Wilia” wpłynęła na całe moje życie. Z Romkiem razem śpiewaliśmy, razem się uczyliśmy, potem pobraliśmy się, urodzili się synowie. Nasze życie potoczyło się przez „Wilię”. Gdyby nie ona – pewnie wyglądałoby zupełnie inaczej. I do dziś „Wilia” jest nam bliska. Z radością chodzimy na koncerty, szczególnie te noworoczne. Gdyby było ich więcej, chodzilibyśmy na każdy.
W klubie, gdy się spotykamy, czujemy się jak rodzina – wszyscy z jednej „Wilii”.
Dziś patriotów widać na każdym kroku, ale kiedyś to nie było łatwe. Trzeba było odwagi, by być Polakiem. A jednak ludzie trwali – niektórzy byli w zespole po 20, 25 lat. Do dziś czujemy się sobie bliscy.
Krystyna Adamowicz: Dla mnie w życiu były dwie rzeczy: redakcja i „Wilia”. Byłam w zespole tylko pięć lat, ale to wystarczyło, by poczuć więź. Później – jako widz, dziennikarka, obserwatorka – coraz lepiej rozumiałam, co „Wilia” znaczy dla Polaków. Dlatego ją kocham.

| Fot. archiwum zespołu „Wilia”
„Wilia” wiele zawdzięcza dr. Jerzemu Ordzie. Między innymi on już na pierwszym koncercie też zostawił swój wyraźny ślad. Proszę o tym opowiedzieć, Panie Wojciechu.
Wojciech Piotrowicz: Jerzy Orda, jak też polonistka Janina Pieniążkowa i Maria Czekotowska – oni wszyscy się przyczynili do rozbudzenia tej tęsknoty, że trzeba coś w szkole zrobić. I wtedy znaleźli się aktywni studenci.
Także początkowa iskra inicjatywy była od Ordy, od Maria Czekotowskiej, od pani Pieniążkowej i od Bolesława Święcickiego, który w szkole matematykę prowadził. To był mój profesor, w instytucie nauczycielskim, który skończyłem, on mnie uczył matematyki.
Dzięki tym ludziom nie urwała się więź z przedwojniem, ale też poprowadzona była dalej. Kilkoro ludzi tutaj zostało i tę nitkę przeprowadzili. Młodzież się uchwyciła.
Chwała Bogu, że się nie zatraciła. Że wykazała tyle śmiałości, nie patrząc na wszystkie przeszkody, jakie tam nogi podstawiali i szkalowali.
I mamy to, co dzisiaj mamy. „Wilia” kwitnie, skończyła tyle lat, a ciągle młoda, ciągle wszystko żywe. Cieszymy się z tego bardzo. I modlimy się za tych, którzy rozbudzili, którzy potrafili dalej tę sztafetę przyciągnąć.
Krystyna Nausewicz
Przetrwamy
Mili Państwo tu zebrani,
Ludzie w „Wilii” rozkochani.
Bo nie może być inaczej.
Wiemy przecież co to znaczy
Od pradziada słyszeć w domu
Polską pieśń, ojczystą mowę
W tym zachwycać się polskością
I upawać się miłością
Do tych stron, ojczystej ziemi,
Nikt już tego nam nie zmieni.
A rozgłosu nam nie trzeba,
Tylko rąbek tego nieba.
Nie jest trudna to nauka,
By przekazać naszym wnukom
Miłość, wiarę nieugiętą
Do ojczystej mowy świętej.
Niech na wieki więc zostanie
Patriotyczne wychowanie.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 34 (95) 23-29/08/2025