Ilona Rudenia sprawia wrażenie kruchej kobiety, pozory jednak mylą. Młoda kobieta przetrwała piekło, jakie zgotowali jej milicjanci i OMON: bito ją pięściami, pałkami szturmowymi, celowo terroryzowano, aby wywołać zaburzenia psychiczne, grożono więzieniem i odebraniem dzieci. Wyszła z tego wszystkiego zwycięsko, teraz jest na Litwie i zgodziła się opowiedzieć „Kurierowi Wileńskiemu” swoją historię.
Dlaczego postanowiła pani przyłączyć się do protestów przeciwko reżimowi Łukaszenki?
Pyta pan dlaczego (zastanawia się)…Dlatego, że moja kochana Białoruś z każdym rokiem coraz bardziej pogrąża się w biedzie i nędzy.
Kiedy panią aresztowano?
9 sierpnia 2020 r., w dniu, gdy wybierano prezydenta Białorusi.
Jak do tego doszło?
Władze Soligorsku, miasta, w którym mieszkałam, poinformowały, że wyniki prezydenckich wyborów podadzą w miejskim parku. Wyniki miały być na kartkach, przypiętych w parku i na drzwiach miejskiej administracji. Bałam się, że milicja zaatakuje ludzi w parku, więc do plecaka wrzuciłam trochę środków medycznych i bandaże. Gdy byłam obok parku, zrozumiałam, że coś się nie zgadza, wszędzie aż roiło się od milicjantów i funkcjonariuszy OMON-u (jednostka do tłumienia zamieszek – red.). Ponieważ drogę do urzędu miasta zagrodziła policja, poszliśmy do miejskiego parku. Pytałam milicjantów, czy będą nas bić…
Co powiedzieli?
Że nie, że możemy czuć się bezpiecznie.
Było bezpiecznie?
Ludzie śpiewali hymn Białorusi, machali biało-czerwono-białymi flagami, skandowali „Żyve Białoruś” (Niech żyje Białoruś – red.), „Łukaszenko idź precz”, ale nikt niczego nie podpalał, nie rzucał racami, nasz protest był pokojowy. Po pewnym czasie tłum zaczął się powoli zmniejszać, ludzie zaczęli wracać do domów. Ponieważ też chciałam wracać do domu, poszłam przez park – w końcu przez niego miałam do domu najbliżej.
Co się działo w parku?
Będąc już na obrzeżach parku, wyciągnęłam telefon komórkowy i zaczęłam filmować. Po chwili zauważyłam, że w krzakach kilku milicjantów okłada pałami i kopniakami jakiegoś chłopaka. Stałam w miejscu jak wryta z wyciągniętym w dłoni telefonem – filmuję. Szok! W pewnym momencie słyszę dudniący dźwięk. Odrywam się od telefonu, ten w krzakach już nie krzyczy, tylko charczy i widzę, że milicjanci otaczają mnie i uderzają szturmowymi pałkami o tarcze. Po chwili ktoś mocno popchnął mnie w plecy, odwróciłam się i widzę, że jeden z milicjantów mnie pcha. Pytam kilkanaście razy: „O co chodzi” i żaden z nich nie odpowiada. Przeżywam chwilę grozy, gdy rozumiem, że pchają mnie w krzaki, tam, gdzie leży zbity przez nich mężczyzna.
Postanawiam, że będę uciekać i szybkim krokiem oddalam się. To znaczy próbuję się oddalić i natychmiast dostaję gazem pieprzowym w twarz. Łzy, strach, tracę wzrok, a oni nadal mnie pchają. Kolejna chwila grozy, zanim zrozumiałam, że zostałam przez nich odepchnięta na jedną z alejek parku. Kojarzę, że nadal trzymam w dłoni telefon. Znowu zaczynam filmować. I znowu powtórka: atak milicjantów, znowu jestem popychana, sypią się wyzwiska „k…a s…j stąd”. Pytam milicjantów, o co chodzi, co się dzieje, dlaczego rzucili się na ludzi i w pewnym momencie ktoś z nich wali mnie pałą po nogach. Padam, a milicjanci chwytają mnie za włosy i ciągną po ziemi. Wie pan, gdy człowiek jest ciągnięty za włosy przez kilkadziesiąt metrów, ból przeszywa całe ciało. Próbuję pytać: „Dlaczego mnie bijecie”, zamiast odpowiedzi okładają mnie pałą. Wepchnęli mnie do autobusu, w którym trzymano aresztowanych. Następnie przetransportowano na komendę milicji.
Czytaj więcej: Życie codzienne na Białorusi: wstrząsająca relacja ofiary
Rozumiem, że to, co się działo w parku, to był dopiero początek?
To, co się działo na komendzie policji, inaczej niż horror określić się nie da. Widziałam na przykład mężczyznę, którego milicjanci zmusili stanąć w rozkroku i bili go pałami, trochę dalej w korytarzu leżały rzucone niczym złamane lalki bezwładne ciała… Dookoła kałuże krwi. Nawet teraz, gdy to opowiadam, boję się, a wtedy byłam zszokowana, zastraszona. Nie rozumiałam, dlaczego ci ludzie leżą w kałużach krwi i nikt nimi się nie interesuje. Z głębi korytarzy komendy dochodziły dzikie krzyki katowanych mężczyzn, krzyki z podwórka: „Proszę, nie bijcie mnie, wszystko powiem, do wszystkiego się przyznam”. Szłam korytarzem, przez przemoc, przez horror i czekałam na to, co wydarzy się dalej. W głowie kołatała myśl, czy będę mogła wrócić rano do domu, do dzieci.
Wrzucono mnie do dużej auli, gdzie upchnięto z trzydzieści osób. Pamiętam, że jeden młody mężczyzna ciągle powtarzał, że nie czuje nóg. Prawdopodobnie milicjanci, gdy go bili, uszkodzili mu kręgosłup. Próbowałam interweniować, zmusić milicjantów, żeby wezwano mu karetkę. W odpowiedzi usłyszałam: „Zamknij się k…, bo zaraz tobie zrobimy to samo”.
Czułam, że jest mi źle, serce biło mi jak oszalałe, zaczęłam krzyczeć, że umieram. Przestraszyli się. Zabrali mnie na pogotowie, znowu szłam tymi korytarzami, podłoga była lepka od krwi, otrzymałam razy pięścią „Wymądrzasz się k…., chyba chcesz do więzienia”. Lekarze w karetce chcieli mnie zabrać do szpitala, ale…
Ale, co?
…milicjanci im tego zabronili: „Jeżeli zabieracie ją do szpitala, my zabieramy was do więzienia” – tak powiedzieli. Otrzymałam zastrzyk i znowu, pod konwojem milicji, wróciłam na komendę, do auli. Znowu otrzymałam razy pięściami.
Ile czasu spędziła pani w auli?
Byłam tam przez kilka czy kilkanaście godzin, dokładnie nie pamiętam, potem pojawił się Sołowiej Sergiej Iwanowicz, zastępca szefa komendy milicji. To właśnie on miał, jak się później dowiedziałem, dowodzić całą akcją zastraszania i terroryzowania mieszkańców miasta. Pojawił się i pierwsze, co zrobił, to powyzywał wszystkich pobitych, przestraszonych ludzi w auli od „k…w” i… zniknął. Pojawił się ponownie po 20 minutach, grzecznie się przedstawił, następnie przywitał się ze wszystkimi już bez wyzwisk. Czytał raporty sporządzone przez milicjantów podczas aresztu i kto mu się nie podobał, czy w jakiś sposób podpadł, ten szedł do więzienia na dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia pięć dni.
A co powiedział pani?
Powiedział, że wiedzą, że filmowałam milicjantów w akcji, że jestem prowokatorem, że mają gdzieś moje prawa obywatelskie i że za filmowanie wsadzą mnie do więzienia zaostrzonego rygoru na pięć lat. Szok! „Jak to, ja do więzienia? Na pięć lat?! Co z moją dwójką dzieci?” – w głowie kołatała mi tylko ta myśl. Mówię mu: „Nie wolno mi do więzienia, mam dwójkę małych dzieci, z mężem jestem po rozwodzie”.
Jak zareagował?
Wyzwał mnie. Krzyczał, że jeżeli jestem samotną matką, to na pewno jestem dziwką, że jestem wyrodną matką, bo dziś zostawiłam dzieci w domu i podburzałam ludzi do zamieszek. Wrzeszczał i wrzeszczał, że zaraz wywoła służby opieki nad dziećmi, dzieci z domu zostaną zabrane do internatu, a ja będę siedzieć, tyle ile trzeba – czyli pięć lat. A gdy będę już na wolności, to dzieci zapomną o mnie, ponieważ oddadzą je do rodzin zastępczych. Słucham, co mówi i rozumiem, że „Nie, to nie jest nieprawda, że jeszcze chwila i naprawdę co najmniej pięć lat spędzę w więziennej celi i mogę już nigdy nie zobaczyć moich dzieci”. Mam atak strachu, histeria, głośno krzyczę, obiecuję, że zrobię wszystko, żeby tylko wrócić do dzieci. W pewnym momencie udało mi się go przebłagać, ale i tak obiecał, że jeżeli jeszcze kiedyś mnie zobaczy, to wsadzi mnie do więzienia na dziesięć lat. Wróciłam do domu.
Czytaj więcej: Na Białorusi kolejne aresztowania członków ZPB. Dziennikarz Andrej Frołow aresztowany
To jeszcze nie był koniec pani przygód z milicją?
Zgadza się. Następnego dnia pomaszerowałam do komendy, chciałam, żeby odnotowano w raporcie, że zostałam pobita przez funkcjonariuszy. Gdy milicjanci o tym się dowiedzieli, wywołali OMON, ci rzucili się na mnie i tak znowu spotkałam się z Sołowiejem, który, jak pan pamięta, obiecał, że jeżeli się spotkamy jeszcze raz, wtrąci mnie do więzienia na dziesięć lat. Chyba do końca życia będę pamiętać to, jak się szyderczo uśmiechał. Obiecał mi, że skoro zawiodłam jego zaufanie, którym obdarzył mnie wczoraj, gdy zgodził się, bym mogła wrócić do rodziny, to teraz czeka mnie więzienie i odsiadka przez co najmniej dziesięć lat. Milicjanci zabrali mnie do celi, tam wpadłam w histerię, nie mogłam rozmawiać, straciłam świadomość. Chyba to właśnie mi pomogło: milicjanci doszli do wniosku, że zwariowałam i zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego. Gdy oprzytomniałam, lekarze powiedzieli mi, że nie chciałam wyjść z karetki, miałam krzyczeć i błagać, żeby mnie nie bito. Lekarze z „psychiatryka” mieli też poinformować milicję, że nie wolno mnie wtrącać do więzienia, ponieważ jestem wariatką.
Co zrobiłam dalej? Wyjechałam z miasta. Potem byłam znowu aktywna społecznie: uczestniczyłam w protestach, pracowałam z wolontariuszami. Ostatecznie jednak w grudniu ubiegłego roku musiałam uciekać, milicja nie chciała odpuścić. Wieczorem, gdy wracałam razem z synkiem do domu, zostałam zaatakowana przez milicję, chcieli zabrać mnie na komendę. Synek się rozpłakał. Udało mi się przekonać milicjantów, że rano przyjdę na komendę. Gdy tylko weszłam do mieszkania, zatelefonowałam do rodziny i koleżanki, żeby zaopiekowali się dziećmi, złożyłam rzeczy do plecaka i postanowiłam uciekać.
Dokąd?
Na Litwę. Niestety byłam już na liście przestępców i tak po prostu pójść i przekroczyć granicę przez przejście się nie dało. Zostałabym zatrzymana i odstawiona z powrotem, do rąk Sołowieja. Ten to by się pewnie ucieszył, miałabym zapewnione dożywocie. Koczowałam jako autostopowiczka od jednego przejścia do drugiego, w pewnym momencie niemal znowu trafiłam do aresztu. Kierowca jednego z samochodów, na początku zgodził się, że podwiezie mnie pod przejście, następnie chciał oddać mnie w ręce milicji przy przejściu. Udało mi się uciec i schować w lesie. Brudna, przestraszona, ciągle w strachu, że dopadnie mnie milicja. W pewnym momencie straciłam nadzieję, że uda mi się przedrzeć przez granicę, ale udało mi się…
Może pani opowiedzieć jak?
Białorusko-litewska granica nie jest na tyle szczelna, na ile sobie tego życzyłyby służby pograniczne. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Teraz pani jest tu sama, czy udało się zabrać dzieci?
Tak, jesteśmy razem.
Czym pani zamierza się zajmować na Litwie?
Pracować. Teraz moja nowa Ojczyzna jest tu.
W białoruskich mediach rządowych Łukaszenka jest kreowany na gospodarza kraju, człowieka, który troszczy się o rozwój gospodarki kraju, dobrobyt mieszkańców. Człowieka, dzięki któremu gospodarka prężnie się rozwija. Jak z tym jest naprawdę?
Naprawdę to jest tak, że gdy coś mu się nie uda, a zdarza się to często, za swoje błędy winą obarcza inne osoby. Wcale nie chroni zakładów i miejsc pracy w nich. Od czasów, gdy został prezydentem, wiele dużych zakładów i fabryk zamknięto. Z tego, co wiem, obecnie obowiązuje taki system, że zakłady, które przynoszą nawet niewielki zysk, muszą jego większą część przelać na specjalne rządowe konta. Te fundusze, jak zapewnia władza, mają służyć rozwojowi Białorusi. Zresztą tak samo jest z przedsiębiorcami: nie dość, że trzeba oddać większą część zarobionych pieniędzy na rzecz rozwoju Białorusi, to z tego, co pozostało, trzeba jeszcze zapłacić podatki!
To z czego w takim razie żyją ludzie na Białorusi?
Z tego, że pracują na dwóch, trzech etatach, próbują też unikać płacenia podatków. Niestety, na Białorusi inaczej się nie da. Wynagrodzenie za pracę często nie wystarcza, żeby się rozliczyć z wydatkami na mieszkanie i jednocześnie mieć za co kupić jedzenie w sklepie. Boże, przecież u nas 200 euro już się uważa za dobre wynagrodzenie, wielu otrzymuje wynagrodzenie, które nie przewyższa 100 euro. Tymczasem ceny żywności w sklepach są prawie na poziomie Litwy. Mleko, jajka, ziemniaki – z tych produktów najczęściej składa się jadłospis Białorusina.
Jeżeli jest tak, jak pani mówi, to dlaczego, zanim rozpoczęła się pandemia koronawirusa, parkingi przy galeriach handlowych w Wilnie i w Białymstoku często pękały od samochodów z białoruską rejestracją?
Moim zdaniem byli to albo przedsiębiorcy, którzy przyjeżdżali na zakupy do Litwy czy Polski, wracali na Białoruś i sprzedawali to wszystko kilka razy drożej, albo ludzie, którzy zajmują wysokie stanowiska w administracji rządowej Łukaszenki.
Z trudem się wierzy, że właściciel luksusowego auta będzie sprzedawał rzeczy czy ubrania kupione w polskiej czy litewskiej galerii handlowej u siebie na Białorusi.
Dlaczego? Moim zdaniem, jeżeli właściciel luksusowego auta jest tu na zakupach na Litwie, to znaczy, że albo szuka, czego nie ma na Białorusi, albo znaczy to, że bardziej się opłaca przyjechać na zakupy do Polski czy Litwy.
Czym się pani zajmowała na Białorusi?
Jestem siostrą medyczną, przez długi okres pracowałam w szpitalu, potem odeszłam z pracy.
Skoro była pani siostrą medyczną, to jak wyglądała sytuacja w placówkach medycznych na Białorusi, gdy w kraju rozpoczęła się pandemia COVID-19?
Z pracy w szpitalu odeszłam, zanim uderzył koronawirus, ale wiem, że było źle. Brakowało testów, lekarze mieli zakaz pisania w diagnozie – koronawirus, musieli pisać – zapalenie płuc. Kierownictwo szpitali na rozkaz rządu prało mózg personelowi medycznemu: „Koronawirusa w Białorusi nie ma”. Oczywiście że wielu pacjentów zmarło. Dantejskie sceny rozgrywały się w szpitalach nocą: ciała ludzi, którzy zmarli w dzień, ładowano w worki, które następnie transportowano na wózkach do szpitalnych kostnic. To jest ten raj i dobrobyt, który dla nas, Białorusinów, stworzył Łukaszenka.
Witold Janczys
Foto i wideo materiału z archiwum Ilony Rudenia