„Na tym właśnie polega problem, że Rosja zapędziła siebie w ślepy zaułek” – mówi w rozmowie z „Kurierem Wileńskim” analityk ds. bezpieczeństwa i polityki wschodniej Marius Laurinavičius.
Antoni Radczenko: Na granicy ukraińsko-rosyjskiej napięcie nadal rośnie. Czy w danej sytuacji możemy się spodziewać zawarcia kompromisu między Zachodem a Moskwą, aby nie doszło do konfliktu zbrojnego?
Marius Laurinavičius: Zależy o jakim kompromisie mówimy. Ukraina w ogóle w tym wypadku jest poza tym wszystkim, ponieważ celem Rosji nie jest Ukraina. Jej celem jest zmiana mapy geopolitycznej na świecie albo przynajmniej w Europie. Nie bardzo widzę pole do kompromisu, ponieważ rosyjskie żądania są absolutnie nie do przyjęcia. To było wiadome od samego początku.
– Dlaczego więc Putin się na nie zdecydował?
– Na tym właśnie polega problem, że Rosja zapędziła siebie w ślepy zaułek. Po co to było zrobione, tak naprawdę nie bardzo rozumiem. Najbardziej prawdopodobna wersja polega na tym, że wybrali taką, a nie inną taktykę. Nazwałem ją „nowym kryzysem karaibskim”. Sens tej taktyki polega na zwiększaniu napięcia do granic możliwości. Zakładano, że wysłane ultimatum oraz skupienie wojska przy granicy z Ukrainą złamie wolę Zachodu trzymania się własnych zasad. Największym błędem Rosji, moim zdaniem, było i chyba jest nadal przekonanie, że Zachód jest bardzo słaby. Rosja była przekonana, że uda się wygrać wojnę psychologiczną. Teraz widzimy, że nie tylko nie wygrała wojny psychologicznej, ale również przegrała bardzo konkretne rzeczy. Rosja osiągnęła to, czego naprawdę nie chciała osiągnąć. Na przykład zwiększenie liczby żołnierzy w regionie. Szwecja i Finlandia coraz bardziej otwarcie zaczęły mówić o członkostwie w NATO. Dlatego teraz eskalacja konfliktu zbrojnego jest bardzo prawdopodobna. Nie jestem z tych, co twierdzą, że jest możliwość wielkiej wojny. Jednak pewien konflikt limitowany czy pewna zbrojna awantura jest możliwa.
Czytaj więcej: Spotkanie premier Šimonytė i komisarz Johansson: migranci i Ukraina
– Stanowisko USA od samego początku było stanowcze, jak na tym tle wygląda stanowisko UE?
– Na Zachodzie zawsze tych stanowisk wobec Rosji było kilka. Na poziomie taktycznym nie są one ze sobą za bardzo spójne. Jednak podkreślam zawsze, że są to tylko sprawy taktyczne, dotyczące tego, jak powinny wyglądać dalsze relacje z Rosją. Natomiast w sprawach strategicznych, związanych z rosyjskimi planami dotyczącymi zmiany mapy geopolitycznej, Zachód wykazał się absolutną jednością. Moim zdaniem inaczej być nie mogło. Od początku mówiłem, że nie będzie żadnego „nowego układu monachijskiego”. Powiem szczerze, bardzo często mi nie podoba się stanowisko Niemiec, ale gdy zobaczymy, co Rosja poprzez ten konflikt wygrała, a co przegrała, to na obecnym etapie Rosja naprawdę przegrywa.
Czytaj więcej: Czy Rosja szykuje się do wojny?
– Skąd ta jedność na Zachodzie? Czy zostały odrobione lekcje z 2014 roku?
– Nie chodzi tylko o rok 2014. W ciągu tego okresu Zachód zrozumiał, że zachowanie Rosji jest na tyle agresywne, że popełnia przestępstwa nie tylko na Ukrainie czy w Gruzji, ale również na terytorium Zachodu. Więc w sposób naturalny takie zachowanie musi spotkać się z odpowiedzią. Poza tym dotychczas nie było też tego typu żądań. Po trzecie w 2014 r. sytuacja była trochę inna. Wszystko ograniczało się do kilku operacji. Okupacja Krymu przebiegła w ciągu zaledwie kilku dni. Sytuacja w Donbasie przedłużała się. Zresztą taki był plan, aby powstał długoterminowy konflikt. Później agresja Rosji zaczęła narastać. I każdy kraj reagował w oparciu o własne doświadczenie i nastroje społeczne. Problem Zachodu polega na tym, że nadal jego polityka jest pasywna, a nie aktywna i że nadal czeka na dalszy rozwój sytuacji. Gdyby polityka Zachodu była bardziej aktywna, to już teraz można by było wprowadzić w życie sankcje. Dbałość o bezpieczeństwo europejskie niekoniecznie musi polegać na oczekiwaniu, aż agresor zajmie jakieś terytoria.