„Od razu po rozpoczęciu wojny wielu moich znajomych z Polski dzwoniło, by zaproponować nam wyjazd. Pytali, dlaczego nie chcemy wyjechać. Odpowiedziałem po prostu: »Nie wyjedziemy, bo nie oddamy naszych domów, naszej ziemi Rosjanom. To raczej wy przyjedźcie nam pomagać«” — w rozmowie z „Kurierem Wileńskim” mówi Jerzy Wójcicki, dziennikarz, działacz polskiej mniejszości na Ukrainie, samorządowiec.
Ilona Lewandowska: Rozmawialiśmy niedługo przed rozpoczęciem wojny. Zapowiadałeś wtedy, że jeśli Rosja zaatakuje, pozostaniesz na Ukrainie, by dalej prowadzić działalność społeczną i tak rzeczywiście zrobiłeś. Jak teraz wygląda Twoja praca?
Jerzy Wójcicki: Rozwiązujemy ogromne problemy humanitarne w oparciu przede wszystkim o siły jednej, małej gminy. Odprawiliśmy przed chwilą jeden pociąg, a za pół godziny przyjeżdża kolejny. Ze Wschodu Ukrainy uciekają tysiące osób. Bardzo wielu z nich to niepełnosprawni lub kobiety z małymi dziećmi. Często wiozą do Polski swoje psy i koty… Wszystkim staramy się pomóc. Zatrzymują się u nas na 5-6 godzin i jadą dalej, do Przemyśla. Karmimy ich, dajemy możliwość umycia się, mogą naładować telefony. Ludzie, zanim do nas dotrą, pokonują ogromne trudności. Przed chwilą rozmawiałem z panią z Zaporoża, której mąż pozostał na miejscu. Przez ostatnie dni ludzie na tym terenie widzą rosyjskie czołgi, które przejeżdżają przez ich pola, ogrody, nie patrząc na nic, bez żadnych skrupułów. Cały czas słychać strzały, nad głową latają rosyjskie samoloty. Ludzie uciekają nie tyle nawet ze względu na zagrożenie życia, co na nie do opisania stres, jaki muszą przeżywać. Nie wszyscy to wytrzymują. Jeden pociąg to ok. 2 500 osób, naprawdę ogromny tłum, jak na tak małą miejscowość.
Czytaj więcej: Ukraina, 12 dzień inwazji. Kijów wolny, Zełenski żyje. Rosja mobilizuje się na potęgę
Dajecie radę? Jaka jest sytuacja humanitarna na przygranicznych terenach?
Otrzymujemy bardzo dużo pomocy humanitarnej, głównie z Polski, ale też innych krajów. Tylko w naszych kilku przygranicznych gminach przyjmujemy od 5 do 10 transportów z pomocą dziennie. W skali kraju są to tysiące. Od jedzenia, poprzez kamizelki kuloodporne i hełmy, aż po specjalistyczny sprzęt medyczny, do ratowania rannych na wschodzie. Czujemy się częścią Europy i czujemy ogromną różnicę cywilizacyjną pomiędzy nami a Rosją i Białorusią. Takiej fali pomocy i solidarności Ukraina nie doświadczyła nigdy wcześniej. Jeśli chodzi o sytuację humanitarną, najgorsza jest sytuacja cudzoziemców. Nie wszyscy uchodźcy to Ukraińcy. Przechodzi tędy, często pieszo, bardzo wielu ludzi z Afryki, Indii, Bliskiego Wschodu czy Chin, którzy też próbują się wydostać z Ukrainy do Polski. Ich sytuacja jest najtrudniejsza, bo zupełnie nie rozumieją niebezpieczeństw, które spotykają po drodze. Teraz w nocy mamy mrozy -5 czy -7 stopni, a oni często zatrzymują się, zasypiają i po prostu zamarzają po drodze. Wielu trafia do naszych szpitali, ale te małe, przygraniczne gminy naprawdę nie mają takich zasobów, by ich leczyć. Bardzo przydaliby się nam dodatkowi lekarze, z Polski czy Litwy, którzy przyjeżdżaliby do naszych szpitali nawet na takie krótkie dyżury, na dzień lub dwa. Przydałyby się takie dyżury także na stacjach takich jak nasza, gdzie bardzo wiele osób potrzebuje pierwszej pomocy. Teraz przyjeżdża jedna karetka, a przydałoby się pięć dyżurujących. Niekoniecznie muszą to być lekarze, myślę, że także pielęgniarki mogłyby bardzo pomóc. W tych pociągach jest bardzo wiele babć, które źle się czują i chcą np. by im zmierzyć ciśnienie, a w naszych warunkach trudno jest pomóc wszystkim. Ale także u nas jest o wiele większe zagrożenie wypadkami. Nasze wsie i miasteczka po zmroku są całkowicie ciemne, ze względu na zagrożenie rosyjskimi nalotami bombowymi. Bardzo łatwo w takich warunkach o nieszczęście.
Mówimy o pomocy uchodźcom, twoim zaangażowaniu w działania humanitarne, ale jesteś przecież nie tylko działaczem społecznym. Jak przeżywasz tą sytuację jako ojciec czwórki dzieci?
Moja rodzina jest ze mną i jest bezpieczna. Tak właśnie powinno być. Maksymalnie, razem z bratem, włączyliśmy się więc w działalność porządkową, społeczną, koordynujemy pomoc humanitarną. Ale jeśli przyjdzie czas, że także tutaj zaczną się walki uliczne, nie będę się chował. Właśnie dlatego, że jestem ojcem czwórki dzieci, będę bronił swojego domu i swojej rodziny. A jako katolik stanę w obronie moich bliźnich, którzy potrzebują opieki. Tak rozumiem swoje obowiązki w tej chwili i nie będę przed nimi uciekał. Trudno powiedzieć, jak się rozwinie sytuacja, ale dziś możemy już powiedzieć, że rosyjski plan się nie udał. Nie udało się błyskawicznie zająć Ukrainy, mieszkańcy stawiają opór i bronią swojego kraju, rosyjski sprzęt stoi w polach, często pozostawiony przez żołnierzy, którzy masowo dezerterują. Chodzą potem po wsiach, kradną kury, jajka, okradają sklepy. Oni są głodni, my to rozumiemy, ale chcemy, by po prostu stąd odeszli, by wrócili do siebie. Warto zauważyć, że najcięższe walki toczą się tam, gdzie przeważa rosyjskojęzyczna ludność. To właśnie oni stawiają tak zdecydowany opór Rosjanom. Nie mam wątpliwości, że tu, na zachodniej Ukrainie, ten opór byłby jeszcze bardziej zdecydowany.
Czytaj więcej: Litwa i świat wspierają Ukrainę
Nie myślałeś o wyjeździe?
Od razu po rozpoczęciu wojny wielu moich znajomych z Polski dzwoniło, by zaproponować nam wyjazd. Pytali, dlaczego nie chcemy wyjechać. Odpowiedziałem po prostu: „Nie wyjedziemy, bo nie oddamy naszych domów, naszej ziemi Rosjanom. To raczej wy przyjedźcie nam pomagać. Jeśli Rosja zajmie Ukrainę, to rakiety mogą uderzać ze Lwowa na Przemyśl, tak jak teraz uderzają na nas z Białorusi”.
Mamy świadomość naszej misji. My doskonale wiemy, że bronimy nie tylko siebie, ale także Europy, naszej cywilizacji. Ta walka odbywa się na naszym terenie, na Ukrainie, dlatego główny ciężar spoczywa na nas, ale walczymy także dla was. My jesteśmy pewni, że wygramy. A wtedy będzie trzeba wspólnie odbudować Ukrainę. Nie wystarczą programy szkoleniowe czy wyjazdy studyjne. Będzie nam potrzebna konkretna pomoc i wtedy będziemy liczyć na was.