Piosenka, z której pochodzą te słowa, o dziwo, nadal jest chętnie słuchana przez obecne pokolenia i śpiewana przez kolejnych wykonawców. Wśród nich jest Zbigniew Sinkiewicz, wokalista i założyciel zespołu Z-Band, wileński multiinstrumentalista, rozkochany w muzyce, związany z nią od dziecka.
Krzysztof Krawczyk, Seweryn Krajewski, Wojciech Gąsowski czy biesiadna Maryla Rodowicz – przy takich piosenkach na prywatkach pokolenie dzisiejszych seniorów bawiło się wyśmienicie. Na każdej prywatce musiały być dobre towarzystwo, dobra muzyka, napoje i jedzenie. Odpalało się magnetofon szpulowy i puszczało przeboje. Mile widziany był też ktoś z gitarą i dobrym głosem. Ktoś przyniósł kiełbasę. Ktoś inny wino, koleżanki upiekły ciasto… Takie prywatki i ja do dziś wspominam z ogromnym sentymentem. Najbardziej pamiętny opis prywatki to oczywiście ten z piosenki Wojciecha Gąssowskiego „Gdzie się podziały tamte prywatki”.
Panie Zbigniewie, czy taki obraz biesiadowania z muzyką w tle jest panu również bliski? Kiedyś w ogóle więcej się śpiewało, bawiło, tańczyło.
Zdecydowanie więcej się śpiewało, imprezowało, w takim dobrym znaczeniu tego słowa. Myślę, że wynika to z tego, że nie było takiego dostępu do muzyki jak obecnie, gdzie każdy ma smartfon ze słuchawkami w uszach i to jest jego kompan na cały dzień. Dawniej ludzie się spotykali, nawet po to, aby posłuchać muzyki, nie mówiąc już o potrzebie wspólnej zabawy. Ludzie chcieli sobie po prostu pośpiewać, potańczyć. Wspominam, jak śpiewaliśmy pod gitarę z moimi rówieśnikami. Za czasów szkolnych były obozy pracy, tzw. kołchozy, i chociaż nazwa nie była zachęcająca, to jechaliśmy na nie z wielką chęcią, bo to była przygoda. Oczywiście, była praca, ale wieczorem dyskoteki, zabawa i obowiązkowa gitara. Prywatki również się organizowało.
Moje dzieciństwo i wczesna młodość to blokowiska. Mieszkałem tam z rodzicami w typowym bloku, więc nasze śpiewy i muzyka roznosiły się po klatkach schodowych, docierały do sąsiadów, ale nikt nie robił z tego problemu, nikt się na nas nie skarżył. Było wesoło. To były też moje pierwsze improwizowane „koncerty”, bo ja się z gitarą właściwie nie rozstawałem.
Czytaj więcej: „Nie żałuję, że wybrałem Wilno”. Rozmowa z Donatem Jurewiczem — Polakiem na litewskiej uczelni
Gitara to instrument przypisany do Pana. Czy tak było zawsze? Jak się zaczęła Pana przygoda z muzyką?
Nie będę oryginalny, jak powiem, że wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Tą miłość do muzyki zawdzięczam mojej mamie. Mama do dziś wspomina, jak jako mały szkrab śpiewałem im „Tango milonga”. Pamiętam, jak z siostrą dawaliśmy koncerty z drugiego piętra naszego mieszkania, ona akompaniowała na pianinie, a ja śpiewałem z balkonu dla sąsiadów. Dawałem też recitale na różnych spotkaniach rodzinnych. I tradycje muzyczne w rodzinie były. W końcu rodzice to weterani „Wilii”. Dziadek Bolesław ze strony mamy (którego nie miałem okazji poznać) był bardzo umuzykalniony. W swojej wiosce Połuknie był sławny i chętnie zapraszany do karczmy, aby towarzysko pośpiewał.
My z siostrą Łucją (która notabene obecnie pracuje jako nauczyciel klasy fortepianu w Wileńskiej Szkole Muzycznej im. Olgierda) swoje pasje muzyczne zawdzięczamy mamie. Ona chciała wprowadzać nas w piękny świat dźwięków. To ona zdecydowała, aby dać nas do szkoły muzycznej, wtedy nr 3, w Nowym Świecie, abyśmy kształcili się ucząc gry na pianinie. W domu już mieliśmy pianino, więc było to oczywiste, że to ten instrument jest wiodącym dla nas, poza tym starsza ode mnie o cztery lata siostra miała mi pomagać w ćwiczeniach.
Będąc więc wtedy w drugiej klasie Syrokomlówki, przystąpiłem do egzaminu w szkole muzycznej. I tam okazało się, że po wszystkich sprawdzianach i rozmowie kwalifikacyjnej zostałem przyjęty, ku ogromnemu zdziwieniu mojej mamy, na skrzypce. Mama nawet udała się z interwencją do szacownej komisji, ale profesorowie wyjaśnili jej, że to dziecko musi grać na skrzypcach, wyczuli we mnie duży talent na ten właśnie instrument.
Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak on jest ciężki i jak trudny. Jak ambitny. I jak wielkim wyrzeczeniem są codzienne, systematyczne wielogodzinne ćwiczenia. Nie chcę tu pomniejszać ważności innych instrumentów, jak chociażby pianina, na którym grała siostra, ale dla chłopaka skrzypiące skrzypce (bo tak je dziecko odbiera) to ogromne wyzwanie. Szczególnie gdy za oknem słyszy się chłopaków grających w piłkę czy wiszących na trzepaku.
I teraz, po latach, sam mając dwóch synów, którzy również uczyli się w szkole muzycznej, rozumiem moją mamę, która nie poddawała się moim buntom i wspierała mnie w monotonnej pracy. I wiem, że czasami trzeba być troszkę bezwzględnym rodzicem, bo bez tego nie ma wyników. A muzykę, jak się kocha, to nic nie zniechęca i w późniejszym wieku umiejętność grania na instrumencie to same profity. Niekoniecznie trzeba być wielkim wirtuozem, ale przebywanie w tym środowisku muzycznym, możliwość pogrania daje satysfakcję. Wiedzą o tym moi koledzy i koleżanki, chociażby z naszych licznych zespołów muzycznych, którzy, pracując, mając swoje biznesy, uczęszczają na próby i koncertują.
Jak długo grał Pan na skrzypcach, które potem pozostawił na rzecz gitary? Chłopak i gitara to fajna para, jak śpiewała Karin Stanek.
Moja przygoda ze skrzypcami trwała siedem lat, tyle, ile trwa szkoła muzyczna. Niestety, nie polubiłem skrzypiec. To instrument bardzo wymagający. Wiele trudności sprawia samo trzymanie skrzypiec i smyczka, jakby wbrew fizjologii człowieka. Opanowanie prawidłowego aparatu gry wymaga ciągłej kontroli i korekty. Mnie bardziej pasował instrument żywiołowy, luźny, na którym można trochę improwizować, dlatego wybrałem gitarę. Ale nauka gry na skrzypcach wiele mi dała. Skrzypce, można powiedzieć, to król instrumentów. Jeśli się umie grać na skrzypcach, zagra się na wszystkich innych. Ale i pianino stało się dla mnie bliskim instrumentem. Na nim zagrać można wszystkie dźwięki.
A jaka była pierwsza Pana gitara?
O, to nie było takie proste kupić gitarę w czasach, o których mówimy. I nie było co kaprysić. Po wszystko stało się w kolejkach i mama tę gitarę też wystała. Gitara cały czas służyła mi jako akompaniament do mojego śpiewania, bo to był instrument, który wszędzie ze mną szedł. Wtedy się dużo śpiewało. Z wielu balkonów w blokach w soboty słyszało się, jak ludzie się bawią. Tu ktoś śpiewa po polsku, tam na trzecim po białorusku, gdzie indziej po litewsku, tak było. I ludzie mieli śpiewniki. Ja pamiętam, moja siostra miała wiele takich zeszytów ze spisanymi piosenkami. Trzymaliśmy je jak relikwie, z myślą, że przekażemy dalej, ale po co komu dziś śpiewniki? Wszystko jest w internecie. Tak samo jest z płytami. Kiedyś były winylowe, później taśmy, następnie CD. Kogo dziś to interesuje? Tylko koneserów.
Czytaj więcej: Piosenki powstańczej Warszawy — tuż przed 77. rocznicą
Wróćmy jeszcze do żywej muzyki. Jakie były początki Pana działalności?
Była szkoła, a po szkole wojsko. Po odbyciu obowiązkowej służby chciałem wrócić do grania, do muzyki. I znów pomogła mi moja mama. Moja mama była nauczycielką w agrotechnikum w Wojdatach. Całe życie była związana z tym miejscem i jeszcze teraz ma z nim emocjonalny związek, utrzymuje kontakty z wykładowcami. Ta szkoła zmieniała nazwy, ale uważana była za taką nowatorską, przemianowana na Szkołę Technologii, Biznesu i Rolnictwa. Notabene, kiedyś to była, można rzec, unikalna szkoła, jedyne technikum z polskim językiem wykładania. I ja z tą szkołą się związałem. Zaproponowano mi, abym tam prowadził zespół estradowy. Uwielbiałem tą pracę, jechałem tam z taką chęcią, z taką pasją, a jeszcze do tego dostawałem jakieś nieduże ruble wypłaty. Dla takiego młodego chłopaka kochającego muzykę to była wielka sprawa.
Powstał bardzo fajny zespół, jeździliśmy z koncertami na rożne okazje. Np. w Niemenczynie uczestniczyliśmy w jednym z pierwszych festynów „Kwiaty Polskie”. Do dziś mam kontakt z chłopakami z tego zespołu i bardzo mile wspominamy czasy świetności naszej grupy.
Gdy ten zespół się wykruszył, kiedy siłą rzeczy po latach zanikał, bo zmieniali się ludzie, soliści, muzycy, uczniowie kończyli szkołę i odchodzili do pracy czy na studia, ja też zrobiłem sobie przerwę w muzyce. Zabrałem się po męsku za biznes. Zająłem się handlem przygranicznym. To był taki czas na wymianę towarową między Polską a Litwą. Ci, którzy pamiętają te czasy, to wiedzą, jak kwitł handel w tamtym czasie, jakie były potrzeby. My mieliśmy to, czego potrzebowali Polacy w Polsce, i odwrotnie. W tym też czasie otworzył się rynek w Gariūnai, w tym parku biznesu działałem przez dekady.
Czy pozostawił Pan wtedy muzykę na rzecz biznesu?
Nie, nawet w tamtym czasie od muzyki nie odszedłem, bo była Kapela Wileńska, do której dołączyłem. Wprawdzie nie do pierwszego składu, ale gdzieś po siedmiu, ośmiu latach istnienia kapeli na rynku muzycznym. W każdym zespole zawsze najważniejszy jest oczywiście ten pierwszy skład, bo to jego zasługa, że zespół zawojował serca odbiorców. Jej pierwszy skład to: Wujek Maniek – autentycznie wujek wszystkich niemal członków zespołu, czyli solista Marian Wojtkiewicz; kierownik artystyczny, skrzypek Zbigniew Lewicki; kontrabasista Gerard Łatkowski; grający na bandżo, gitarze, harmonijce ustnej Artur Płokszto; perkusista Waldemar Łatkowski; gitarzysta Andrzej Paukszteło; akordeonista Romuald Piotrowski. Ja miałem zaszczyt dołączyć (wspólnie z Jerzym Garniewiczem) do nich w 1995 r. Zaprosili mnie chłopcy jako śpiewającego, ale ponieważ także instrumenty strunowe były mi bliskie, to występowałem z gitarą i bandżolo. W przyszłym roku będzie 35-lecie zespołu. Trzeba zaznaczyć, że kapelę utworzyli chłopacy z „Wilii”…
Bo cała Wileńszczyzna jest rozśpiewana i roztańczona. Jest tyle zespołów taneczno-śpiewających. Swoją żonę też Pan poznał w zespole ludowym.
Wyłowiłem ją z „Wileńszczyzny”. Rzuciła mi się w oczy piękna blondynka o roześmianej twarzy, zawojowała moje serce i jesteśmy razem. Żona do dziś jest w zespole, teraz już w „Ojcowiźnie”, który jest odłamem „Wileńszczyzny”. To jest jej konik, jeśli chodzi o zespół, to nie ma takiej siły, aby opuściła próby czy koncerty. Z żoną też należymy do naszej parafialnej scholi przy kościele pw. Znalezienia Krzyża Świętego w Kalwarii Wileńskiej, gdzie służymy, dając oprawę liturgii mszy św.
Czytaj więcej: Piosenki, które łączą Polaków
Wróćmy do zespołów. To niemal fenomen, że jest ich tak dużo i przetrwały, trwają przy zmianach w kraju, niekoniecznie korzystnych. Sporo młodzieży wyjeżdża z Litwy, sporo wybiera litewskie szkoły, odchodzi od naszych tradycji, wybierając inny, nowoczesny ich zdaniem styl życia.
Ale nie jest tak źle. Te tradycje są kultywowane w wielu rodzinach, przekazywane w szkołach polskich. I nadal dla wielu młodszych wstąpienie do zespołu jest pewnego rodzaju nobilitacją. No i, cokolwiek mówić, muzyka jest w nas od pokoleń.
Jest Pan założycielem zespołu Z-Band, z którym występuje Pan na okolicznościowych imprezach rodzinno-towarzyskich. Jak się to sprawdza na rynku?
Przed laty byłem na takich dwóch imprezach, gdzie był taki ktoś w rodzaju wodzireja-didżeja, takim prowadzącym przyjęcie, wtedy to było weselne. I wtedy pomyślałem, że ja bym to zrobił na pewno lepiej. Poza tym myśl, aby zająć się taką działalnością, tkwiła we mnie już od lat i w końcu doczekała się realizacji. Chciałem dać ludziom przyjemność na dobrym poziomie, a sobie satysfakcję, i zarobić jeszcze.
Ten zespół ma już 11 lat i sprawdził się, podoba się ludziom. Dużo gram na weselach. A dzisiejsze wesela to całe przedstawienia. Wszystko jest zaaranżowane w detalach i zaskakujące niejednokrotnie. Było takie wesele, na którym państwo młodzi długo się nie pojawiali, atmosfera robiła się napięta, a oni wylądowali helikopterem w sam środek przyjęcia. Jest to praca, która daje nieoczekiwane emocje. Zespół w tym czasie zyskiwał, kupowałem nowoczesny sprzęt, dołączyła do mnie solistka Diana Borkowska. I zrozumiałem, że stać mnie na wiele więcej niż tylko granie na balach i że muszę zorganizować swój solowy koncert. To było marzenie – profesjonalni muzycy, dobre nagłośnienie.
I zrealizowało się ono 12 grudnia 2018 r. Nie spodziewałem się takiego odzewu – sala wypełniona była po brzegi. Koncert nazwałem „Marzenia się spełniają”. Zagrałem te melodie, co grają mi w duszy. Repertuar był zróżnicowany: nostalgie Krajewskiego i klasyka z ulicznej kapeli, typu „Hanka”, „Bal na gnojnej”, i coś bardziej współczesnego. Na pytanie dziennikarza o dalsze marzenia powiedziałem, że marzy mi się wydanie płyty z kolędami.
Płytę z kolędami udało się wydać?
Udało mi się zrealizować ten tkwiący we mnie od lat pomysł i kolędy wykonane w stylu lekkiej muzyki popularnej z nutką jazzową spodobały się. Premierowy koncert udało się zorganizować tuż przed pandemią, w lutym 2020 r., w kościele św. Katarzyny. I tak jak płyta z kolędami była pierwsza na Wileńszczyźnie, tak i koncert z kolędami w Świętej Katarzynie też był pierwszy jako polski po polsku.
Fot. archiwum prywatne Zbigniewa Sinkiewicza
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 21 (62) 28/05-03/06/2022