Więcej

    Ksiądz Jan Kaczkowski: człowiek do bólu

    Co można powiedzieć, żegnając się ze światem? O czym chce się pamiętać, kiedy przewraca się w głowie kartki własnego życia? Jan Kaczkowski dobrze wiedział, co chce powiedzieć: „Dasz radę!”.

    Czytaj również...

    Jan Kaczkowski urodził się 19 lipca 1977 r. w Gdyni. Podstawówkę i liceum skończył w Sopocie, w 1996 r. wstąpił do gdańskiego seminarium. Od 2002 r., kiedy został wyświęcony, do roku 2007 pracował jako wikary w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku. W tym okresie pełnił funkcję kapelana miejscowego szpitala oraz Domu Pomocy Społecznej, uczył też w kilku okolicznych szkołach religii. W 2005 r. założył w Pucku hospicjum domowe pw. św. Ojca Pio, pięć lat później stacjonarne. W czerwcu 2012 r. zdiagnozowano u niego nieuleczalnego glejaka mózgu. Zmarł w Sopocie 28 marca 2016 r. Żył 38 lat.

    To tylko krótki życiorys, który pokazuje suche daty i fakty z jego życia. Jednak ks. Jan miał wiele twarzy i pełnił wiele ról. Był kapłanem, nauczycielem, prezesem stowarzyszenia, szefem hospicjum, pacjentem i lekarzem chorych i zagubionych dusz. Jedną z barwniejszych postaci polskiego Kościoła, doktorem teologii moralnej, bioetykiem i przyjacielem ludzi, tych chorych i pogubionych w szczególności. Był fantastycznym człowiekiem, który pokazywał nam wszystkim, że co by się w życiu trudnego nie działo, to warto żyć i być dla innych.

    Powstało wiele książek, publikacji, filmów dokumentujących jego rozmowy z drugim człowiekiem, rejestrujących jego myśli. A w tym roku na ekrany kin wszedł film fabularny pt. „Johnny”, opowiadający o charyzmatycznym księdzu, którego życie było jak pasjonująca powieść przygodowa. Sam mówił o sobie, że żyje na pełnej petardzie.

    Wszystko, co robił przez całe życie, robił dla innych. To ci inni, słabi, skrzywdzeni, cierpiący, byli ludźmi, którzy wypełniali mu dzień. Ale i wszyscy, którzy spotykali go na swojej drodze, którzy go słuchali, nie przeszli obojętnie. „To było niezasłużone szczęście spotkać Jana” – tak o swojej przyjaźni z ks. Janem Kaczkowskim opowiada Joanna Podsadecka, autorka wywiadu rzeki „Dasz radę. Ostatnia rozmowa”.

    Czytaj więcej: Józefa Mackiewicza postać łącząca Polaków i Litwinów

    Joanna Podsadecka – dziennikarka, redaktorka i pisarka. Autorka książek „Gen ryzyka w sobie miał…” (o Jerzym Turowiczu) i „Krąg Turowicza. Tygodnik, czasy, ludzie: 1945–99” (wspólnie z Witoldem Beresiem i Krzysztofem Burnetko). W 2016 r. opublikowała wywiad z ks. Janem Kaczkowskim „Dasz radę. Ostatnia rozmowa”, w 2017 r. książkę o ks. Janie Kaczkowskim „Sztuka czułości” oraz wywiad z Markiem Kamińskim „Idź własną drogą”. Redaktorka książki ks. Jana Kaczkowskiego „Grunt pod nogami” (2016). Ostatnio ukazała się jej druga rozmowa z Markiem Kamińskim – „Bądź zmianą”
    | Fot. FB

    Pani Joanno, ta książka jest zupełnie niezwykła. To zapis Pani ostatniego wywiadu z ks. Janem, jednak pytań nie zadaje tylko Pani, lecz także internauci. Niektóre pytania są bardzo trudne, inne zabawne, ale wszystkie bez wątpienia są szczere. Jan Kaczkowski nie bał się trudnych pytań, także tych o kościół i księży. Nie było pytań wstydliwych, był „swoim” człowiekiem.

    Ta książka miała się zaczynać inaczej. Jan chciał we wstępie opowiedzieć o różnych poziomach czułości, które ją budują. Nie zdążył, bo choroba przyśpieszyła. Zdecydowałam, że go w tym nie zastąpię. Wpadliśmy na taki pomysł, by w naszą rozmowę wpleść pytania od internautów, na które gdzie indziej nie uzyskali odpowiedzi. Na portalu Deon.pl ogłosiliśmy akcję: „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć od księdza, ale baliście się zapytać”. Janowi to się bardzo spodobało.

    Ich pytania były bardzo osobiste, odważne, szczere aż do bólu.

    Pytania były naprawdę trudne, np. pytano księdza, co zrobić, gdy sumienie nasze nie cierpi z powodu jakiegoś grzechu, a w świetle nauczania Kościoła jest to grzech ciężki. Internauci dociekali, czy samobójca ma szansę trafić do nieba. Kobiety prosiły o pomoc w uporaniu się z poaborcyjną traumą. Był natłok pytań od rozwiedzionych czy chcących się rozwieść. Pojawiały się różnego rodzaju etyczne dylematy: temat antykoncepcji, nałogów, wyrządzania wielkich krzywd przyjacielowi, rodzinie. Wielu zastanawiało się, czy jest zbawienie poza Kościołem. Jan Kaczkowski nie bał się trudnych pytań.

    Księdza oburzało to, jak katolicy patrzą z góry na niewierzących…

    Bardzo oburzało. On doskonale wiedział, że na co dzień można spotkać zarówno pseudowierzących katolików z ustami pełnymi frazesów, którzy innych ludzi traktują użytkowo, okłamują ich, manipulują nimi, wykorzystują, jak i niewierzących, którzy obok cudzej krzywdy nigdy nie przejdą obojętnie. On rzeczywiście łączył światy: chorych i zdrowych, wierzących i niewierzących. Ks. Jan dawał zawsze za przykład swojego ojca, który określał siebie jako niewierzącego, a dla syna był wręcz autorytetem w kwestiach moralnych. I w różnych kryzysowych momentach pomagał mu podjąć słuszną decyzję. To dzięki ojcu właśnie został księdzem.

    To znaczy?

    Od dziecka była w nim fascynacja Kościołem. Siostra jego wspomina, że jako dziecko miał świetną pamięć, cytował Biblię, i tak jak chłopcy bawią się w strażaka, on bawił się w kościół. Po maturze od razu zaangażował się w działalność jezuitów, a później zdecydował się na seminarium. Kiedy jezuici odmówili mu nowicjatu, a starał się o przyjęcie do seminarium duchownego w Gdańsku, to ojciec właśnie poprosił o protekcję swojego szefa, wojewodę Macieja Płażyńskiego, który miał dobre kontakty z arcybiskupem. Powodem, że go tam nie chcieli, były względy zdrowotne Jana. Ojciec chciał go wesprzeć, pomóc, wzmocnić, bo życie syna od dziecka było zmaganiem się z niesprawnością, odtrąceniem, osobnością. Chociaż – jak podkreślają rodzice i rodzeństwo – Jan od dziecka uzbrojony w pancerz i stosujący swoje metody, dawał sobie radę z tą innością. Również w seminarium wykazał swoją inność, emocjonalnie, duchowo i intelektualnie. Pod koniec studiów jeden z trójmiejskich proboszczów mówił, że będzie ośmieszeniem dla kapłaństwa, a nieco ponad dekadę później inny dostojnik wyższy rangą stwierdził, że ratuje honor kapłaństwa. Tak skrajnie go odbierano. A zwykli ludzie go po prostu kochali za szczerość, charyzmę i odwagę.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Nie zapowiadał się na bohatera, który będzie pomagał ludziom przejść przez najgorsze. Prawdę mówiąc, wyglądał na takiego, który sam będzie stale wymagał pomocy innych, jak mówił jego ojciec – zawsze sprawiał wrażenie fajtłapy. To kazało przypuszczać, że z niczym sobie nie poradzi, że każda trudna sytuacja go złamie. Urodził się jako wcześniak z dużą wadą wzroku i zezem. Miał słabe zdrowie, dzieciństwo spędził w szpitalach, przeszedł cztery operacje. W szkole nie prowadził zeszytów i nie grał z kolegami w piłkę nożną. Mówił, że na boisku wyglądał jak paralityk. Na szczęście, miał mądrych rodziców. Mama radziła mu, żeby nie ukrywał swoich słabości, ale też nie okazywał ich bez potrzeby. Ojciec dla odmiany uczył go poczucia humoru. I Jan Kaczkowski dawał sobie radę w życiu.

    Po seminarium zaczął pracować w szpitalu i szkole zawodowej jako nauczyciel. Jednak jego najważniejszym dziełem życia było hospicjum. Jak wspominał: „początki były sympatyczne”. Zaangażował wolontariuszy, proboszcz użyczał starego tarpana, którym jeździli po pacjentów. Wszyscy robili wszystko. Pomagali też chłopcy ze wspomnianej szkoły zawodowej, bo Jan nie był „techniczny”, jak o sobie mówił, ale miał inną specjalność – potrafił swobodnie i mądrze rozmawiać z pacjentami o ich chorobach. Podchodził do nich z wielkim szacunkiem. Wiedział, jak to jest ważne, bo sam wielokrotnie był pacjentem szpitali.

    Jego hospicjum robi wrażenie. Budynek z przeszklonymi korytarzami i wewnętrznymi ogródkami. Wszystkie pokoje chorych znajdują się na parterze. Są tak rozmieszczone, by pacjenci czuli się komfortowo także w czasie toalety. Atmosfera jest domowa. W powietrzu unosi się życzliwość, każdy ma się czuć, jakby był kimś wyjątkowym. Jan to hospicjum zbudował z miłości do tych, którzy straszliwie cierpią. I sam tego cierpienia doznał. W 2010 r. zdiagnozowano u niego raka nerki. Kolejny cios przyszedł dwa lata później 2012 r., gdy ks. Jan dowiedział się, że ma glejaka mózgu. Poinformowano go o tym w sposób skandaliczny. Po prostu, dostał wyniki badań w kopercie razem z rachunkiem do zapłacenia. Przyznał, że rozpłakał się wtedy jak dziecko. Doskonale wiedział, że ten typ nowotworu bardzo źle rokuje.

    Czytaj więcej: Franciszek Blachnicki. Ksiądz, który zmienił Polskę

    I stał się specjalistą od oswajania śmierci.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Na okładce jego książki „Szału nie ma, jest rak” ks. Jan Kaczkowski leży na szpitalnym łóżku. Kilka dni wcześniej wybudził się po operacji. Ma na sobie koszulkę z napisem: „Jestem odważny i dziki”, którą dostał od starszego brata. Lekarze właśnie wycięli mu glejaka, złośliwy nowotwór mózgu. Rokują, że będzie żył najwyżej sześć miesięcy, a każdy kolejny dzień powinien traktować jak cud. A on, jak zwykle zrobił na przekór – żył jeszcze ponad dwa lata. Ten czas spędził na działalności na rzecz Puckiego Hospicjum. W tym działaniu upatrywał swoją siłę. Głosił kazania, zbierał datki, wydał trzy książki, które stały się bestsellerami. Przez ostatnie lata wciąż odpowiadał na pytania: „Dlaczego Bóg pozwala na niesprawiedliwości i choroby?”, „Czy to kara za grzechy?”. Zawsze mówił: „Pan Bóg nie jest mitycznym starcem, który siedzi gdzieś w górze i mówi: »Twoja gęba, Kaczkowski, mi się nie podoba. Będziesz miał nowotwór«”. Podkreślał, że jako bioetyk może zaręczyć, że nowotwory powstają w wyniku pomyłki przy replikacji kodu DNA. „Proszę do tego Pana Boga nie mieszać”, mówił.

    Często był pytany, komu się łatwiej odchodzi z tego świata, wierzącym czy niewierzącym. I czego żałują, gdy już wiedzą, że zostało im mało czasu…

    Twierdził z całym przekonaniem, że łatwiej się umiera tym, którzy kochali; jeśli człowiek uporządkował to, co trzeba, nie ma w sobie tego kurczowego trzymania się życia. Mówił, że nigdy nie słyszał, żeby ktoś się skarżył, że był biedny czy że całe życie musiał tyrać albo nie pojechał na Seszele. Ale wielokrotnie widział żal z powodu głupio zerwanych relacji. Tego, że się nie zdążyło przytulić syna czy córki. Że się nie zawalczyło o małżeństwo, gdy się zaczęło walić, i że się rozsypała rodzina. Uważał, że relacje rodzinne, przyjacielskie są życiodajne. Wysiłek, który włożymy w budowanie dojrzałych związków międzyludzkich, ochroni nas przed grubszymi moralnymi wpadkami. Często jako pokutę polecał ludziom, żeby wyobrazili sobie twarz bliskiej im osoby i pomodlili się za nią tak bardzo, jakby chcieli ją przytulić. A o prowadzonym przez siebie hospicjum mówił jak o miejscu, gdzie „dzieje się prawdziwe życie”.

    Miało się wrażenie, że obsesyjnie myślał o hospicjum.

    Ciągle, gdziekolwiek był, łapało go poczucie, że musi wracać. To było jak poczucie winy. Wydawało mu się, że nie zdąży, że dzieje się coś ważnego, a jego tam nie ma. Mówił, że nie chce, aby ludzie umierali bez niego. Kiedyś rzeczywiście, gdy byłam w jego towarzystwie, zadzwonił lekarz z hospicjum i powiedział, żeby przyjechał do takiej jednej pani, bo ona ma już plamy opadowe, właściwie powinna, a nie może umrzeć. Ks. Jan pojechał do niej, ona się wyspowiadała z bardzo dawnego, zatajanego grzechu, jeszcze z czasów wojny. Umarła tej samej nocy. Odeszła spokojnie.

    Niestety, wkrótce i jego dopadła śmierć. 15 lutego 2016 r. trafił do szpitala. Choroba uderzyła z ogromną siłą. Zmarł 28 marca 2016 r. Jan Kaczkowski powtarzał, że jest pogodzony ze śmiercią. „Gdzieś tli się we mnie nadzieja związana z Maryją. Skoro przez całe życie mówię do Niej: Módl się za mną grzesznym, teraz i w godzinie śmierci, to Ona wyjdzie, nie zostawi i nie zlekceważy tej prośby”, mówił. I choć fizycznie nie ma go już z nami, to ślad po tym, jak wiele zrobił, na długo nie zniknie z naszej pamięci.


    Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 45(131) 12-18/11/2022

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Stary Sącz, miasto Sądeckiej Pani – węgierskiej księżniczki, która została świętą

    Już patrząc z daleka na miasto skryte w zieleni pól i łąk, wiedziałam, że czeka mnie niezwykła przygoda, którą zapowiadały wieże świątyń i mury obronne wokół ogrodu klasztornego, urocze kamieniczki, brukowane uliczki, no i wszechobecne ślady św. Kingi, Sądeckiej...

    Nowa Huta – jak powstawała duma PRL-u

    W czerwcu 1949 r. rozpoczęła się budowa Nowej Huty, najbardziej reprezentatywnego dzieła socrealizmu w Polsce. Miasto powstało nieopodal starego Krakowa i mimo tej bliskości przez lata dzieliła je „przepaść”. Dziś Nowa Huta jest dzielnicą Krakowa i odzyskuje utraconą pozycję. Powstało...

    Czy Wilno pokocha pisarkę, która to miasto ukochała?

    Brenda Mazur: Pani książki same przez siebie mówią o tym, że Wilno i Wileńszczyzna zauroczyły Panią. Jak to się zaczęło? Ewa Sobieniewska: Sama pochodzę z małego polskiego miasteczka w województwie świętokrzyskim, ale w moim rodzinnym domu pełno było Wilna i...

    Każdy dzień na wagę złota: o tych, którym śpieszno na świat, czyli o wcześniakach

    Pod wpływem tego radosnego, ale i zarazem dramatycznego wydarzenia, uświadomiłam sobie, jak ważny jest każdy dzień bycia „dłużej w brzuchu mamy”, jak istotne jest każde 100 gramów wagi noworodka, gdyż to właśnie do samego końca całego procesu ciąży kształtuje...