Październik w historii XX-wiecznych relacji polsko-litewskich ma szczególne znaczenie. Zajęcie Wilna przez „zbuntowane” oddziały Lucjana Żeligowskiego 9 października 1920 r. rozpoczęło wieloletni konflikt o Wilno, który kładł się cieniem na stosunki między dwoma krajami niemal przez całe minione stulecie.
Oczywiście spór o Wilno zaczął się znacznie wcześniej, praktycznie od powstania dwóch państw po I wojnie światowej. Niemniej to właśnie akcja Żeligowskiego i późniejsze powołanie do życia marionetkowej Litwy Środkowej oraz jej inkorporacja do Polski przesądziły o tym, że wszelkie negocjacje dotyczące normalizacji stosunków były niemożliwe.
Czytaj więcej: Granice odrębności. Debata o Wileńszczyźnie z lat 1920–1922
Deklaracja i negocjacje
Sytuacja zmieniła się po 1989 r., kiedy w Polsce odbyły się pierwsze na wpół wolne wybory i powołano niekomunistyczny rząd. Rok później, 11 marca, niepodległość ogłosiła Litwa. Polska, chociaż nieoficjalnie wspierała litewskie dążenia niepodległościowe, to z oficjalnym uznaniem tego faktu, ze względu na zagrożenie ze strony ZSRS, się nie śpieszyła.
Tymczasem dwa dni po przywróceniu litewskiej niepodległości rząd RP wydał specjalne oświadczenie, w którym uznał prawo narodów do samostanowienia. Podkreślał w nim, że „Polakom zależy na dobrych stosunkach z narodem litewskim”. Oficjalnie Polska uznała niepodległość Litwy pod koniec sierpnia 1991 r. Nawiązano stosunki dyplomatyczne. Praktycznie od razu rozpoczęły się negocjacje w sprawie podpisania traktatu między dwoma krajami.
26 kwietnia 1994 r. prezydenci Litwy i Polski Algirdas Brazauskas oraz Lech Wałęsa podpisali w Wilnie podpisali Traktat o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. „Odzyskaliśmy suwerenność. Pokonaliśmy obcy dyktat. Wolność otworzyła nam drogę ku porozumieniu. Przełom historii wyprowadza nas z niewoli przeszłości. Jako pierwszy w historii prezydent Rzeczypospolitej Polskiej mogę gościć w wolnym państwie litewskim” – mówił przed 30 laty Wałęsa.
„Trudno teraz powiedzieć, kiedy znaczna część Litwinów i Polaków powzięła ku sobie nieżyczliwe uczucia. Wszak od unii lubelskiej do trzeciego rozbioru państwa polsko-litewskiego – ponad 200 lat – żyliśmy we wspólnym państwie” – dodał Brazauskas.
W tym samym roku parlamenty obu krajów ratyfikowały traktat. Sejm Litwy uczynił to 13 października, co można uważać za symboliczny koniec polsko-litewskiego konfliktu o Wilno.
Czytaj więcej: „Traktat wyjątkowy” – ważna publikacja poświęcona relacjom polsko-litewskim
Porządek jałtański
Traktat polsko-litewski był ostatnią tego typu umową międzynarodową, którą Polska podpisała ze swoim sąsiadem. Rozmowy były trudne ze względu na interpretację wydarzeń historycznych.
Warto podkreślić, że polski rząd wówczas spotkał się z innego rodzaju presją. Polska emigracja w Londynie naciskała na nowy demokratyczny rząd w sprawie korekty wschodnich granic, które zostały narzucone Polsce po Jałcie. „Jałta dokonała się bez nas. To było poza nami. Ale potem wytworzył się pewien porządek terytorialny. On istnieje od czterdziestu kilku lat. Odpowiadam więc i rządowi emigracyjnemu w Londynie, i rozmaitym grupom, które krytykują mnie szczególnie za to, że swego czasu bardzo jasno oświadczyłem – wrócę jeszcze do tego – że granica polsko-litewska jest taka, jaka jest, i nie mamy tutaj żadnych postulatów co do zmiany” – oświadczył 7 września 1990 r. w Sejmie RP minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski.
Szef polskiej dyplomacji zadeklarował, że jakakolwiek rewizja granic doprowadzi do wojny. „I nie sądzę, że do takiej wojny powinni nas namawiać ludzie, którzy mieszkają i daleko, i znacznie bezpieczniej niż my” – tłumaczył z trybuny sejmowej minister.
Doktor habilitowany Jarosław Wołkonowski, specjalista w zakresie nauk politycznych, potwierdza w rozmowie z „Kurierem Wileńskim”, że faktycznie takie naciski były. – To były naciski rządu polskiego w emigracji i londyńskiej emigracji, którzy opuścili Polskę po lub w czasie wojny. Sam bardzo zdziwiłem się, że minister spraw zagranicznych był pod taką presją w sprawie korekty granic. Korekta granic w tamtym przypadku oznaczała wojnę z sąsiednimi krajami. Dużo lat później rozmawiałem z Andrzejem Olechowski, który był następcą Krzysztofa Skubiszewskiego na stanowisku szefa polskiej dyplomacji. On opowiadał – teraz dokładnie nie pamiętam, czy mówiono to mu, czy Skubiszewskiemu – że podczas wizyt w RFN strona niemiecka dopytywała, jakie jest stanowisko Polski w sprawie Wilna i Lwowa. Polska jednak na samym wstępie odcięła się od jakiegokolwiek pomysłu rewizji granic, które ukształtowały się po II wojnie światowej – oświadczył rozmówca.
Trudna sytuacja na obczyźnie
Naukowiec podkreśla, że chociaż naciski były, to jednak nikt ze środowisk emigracyjnych nie postulował wszczęcia działań wojskowych przeciwko Litwie, Białorusi lub Ukrainie.
– Trzeba rozumieć sytuację z tamtego okresu. Jest demokratyczny, solidarnościowy rząd w Polsce. W Wielkiej Brytanii nadal działa rząd na wychodźstwie. Nie można powiedzieć, że rząd w Londynie miał wielki wpływ na sytuację w Polsce. Niemniej ze względu na rolę, którą odgrywał po zakończeniu wojny, cieszył się szacunkiem. Pamiętam rozmowy z Walerym Choroszewskim z początku lat 90., kiedy wyjechałem na stypendium doktoranckie do Londynu. On mówił w ten sposób, że nie można zostawić granicy takie, jakie są. Jego tok rozumowania był następujący: Polska była państwem, która na skutek II wojny ucierpiała bardzo mocno. Natomiast Litwini lub Ukraińcy generalnie stanęli po stronie niemieckiej, dlatego nie zasługują na terytoria należące przed 1939 r. do II RP. Warto też dodać, że Choroszewski nie mówił w żadnym wypadku, że trzeba natychmiast ruszyć na Wilno lub Lwów. Mówił jednak o konieczności korekty granic. To się wyczuwało z rozmów – wspomina Wołkonowski.
Rząd na emigracji od samego początku nie zgadzał się na żadne ustalenia w kwestii granic, które podjęto po wojnie. Z drugiej strony był wciąż symbolem (chociaż nieuznawanym przez społeczność międzynarodową) trwałości i ciągłości niepodległego państwa polskiego.
Trzeba zrozumieć, mówi nasz rozmówca, w jakiej sytuacji psychologicznej znajdowali się ci ludzie. – Dopóki nie poznałem ich sytuacji, sądziłem, że ci emigranci na Zachodzie mieli w miarę komfortowe życie. Za to my, którzy znajdowaliśmy się pod okupacją sowiecką, mieliśmy naprawdę ciężko. To nie była do końca prawda. Oczywiście nie da się porównać ich i nas. Tylko trzeba zrozumieć, że większość z nich… klepała biedę. Na przykład gen. Stanisław Maczek pracował jako barman. Rząd brytyjski czasami ten emigracyjny rząd polski wspierał, czasami jednak gnębił. To byli bardzo zasłużeni ludzie i dlatego ich marzenie o przedwojennych granicach jest zrozumiałe – nie ma dziś wątpliwości dr Jarosław Wołkonowski.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 40 (121) 26/10-01/11/2024