— Urodziłam się w Jaszunach — niewielkiej, ale bardzo przytulnej miejscowości w rejonie solecznickim. To tam upłynęło moje dzieciństwo i pierwsze lata nauki — wspomina Wioleta. —Dorastałam z bratem w kochającej, uczciwej i troskliwej rodzinie.
Wioleta ukończyła Szkołę im. Michała Balińskiego w Jaszunach. To właśnie tam odkryła swoje zdolności — artystyczne i językowe. Najlepiej radziła sobie z językami, dlatego zdecydowała się na pedagogikę języka polskiego, choć nie porzuciła marzeń o studiach z zakresu designu.
Powrót tam, gdzie wszystko się zaczęło
— Po ukończeniu studiów pedagogicznych wróciłam tam, gdzie wszystko się zaczęło — do mojej dawnej szkoły. Tyle że tym razem nie jako uczennica, lecz jako nauczycielka. To było niezwykłe doświadczenie — chodzić tymi samymi korytarzami, ale oglądać je z zupełnie innej perspektywy — wspomina Wioleta.
Od pierwszych dni w nowej roli Wioleta wiedziała, że trafiła na właściwą drogę. Kochała dzieci i bez trudu nawiązywała z uczniami ciepłe, pełne zaufania relacje (…). Dla młodej nauczycielki ważne było nie tylko uznanie uczniów, ale i spojrzenie mamy. Mama od zawsze powtarzała, że nauczyciel to nie zawód, a powołanie. Wiedziała, ile serca Wioleta wkłada w swoją pracę, jak bardzo kocha dzieci i jak bardzo pragnie je inspirować do spełniania marzeń. Jej wsparcie i wiara — ciche, ale niezachwiane — były dla Wiolety największym darem. Do dziś są siłą, która towarzyszy jej w codziennej pracy.
— Po jedenastu latach pracy w szkole poczułam, że noszę w sobie jeszcze więcej twórczego potencjału — wspomina Wioleta.
Zainteresowała się fotografią, zaczęła tworzyć małe kompozycje piękna — z mydeł, z roślin stabilizowanych. Z czasem to, co zaczęło się jako niewinne eksperymenty, przerodziło się w coś więcej niż hobby — stało się drogą do odkrycia siebie na nowo.
— Kiedy powiedziałam mamie o moich nowych zajęciach, wsparła mnie z taką samą radością, jak wtedy, gdy zaczynałam pracę jako nauczycielka. Jej wiara i obecność znów dodały mi siły. Dzięki temu mogłam z odwagą i spokojem wejść na nową ścieżkę — opowiada Wioleta.
Miłość z Jaszun
— Moi rodzice — dwoje zwyczajnych, ale dla mnie wyjątkowych ludzi — przyszli na świat w tym samym miejscu, w małym miasteczku Jaszuny. To właśnie tam się urodzili, dorastali i stawiali pierwsze kroki w dorosłość — kontynuuje Wioleta.
Choć chodzili do tej samej szkoły i znali się od lat, ich losy naprawdę splotły się dopiero na jednej z miejscowych dyskotek — wtedy jeszcze nazywanych po prostu „tańcami”. To był ten wieczór, kiedy oboje poczuli, że ich ścieżki powinny połączyć się na dobre.
— Moja mama, Gelena, była kobietą niezwykłej siły. Pracowita, wytrwała, zdecydowana — wszystko w życiu osiągała dzięki własnej determinacji — wspomina Wioleta.
Przez lata podejmowała się wielu trudnych zawodów — była kucharką, spawaczką, formierką kafli. Zdarzało się, że pracowała na dwa etaty, a mimo to potrafiła zadbać o dom i dzieci.
— Mama była filarem naszego domu — mówi Wioleta. — To ona tworzyła przestrzeń ciepła i bezpieczeństwa. Uwielbiała porządek, harmonię. Tego samego uczyła nas z bratem — że dom to nie tylko miejsce, ale stan serca.
Ojciec Wiolety, Władimir, przez całe życie był kierowcą. Ale dla niego to nie był zwykły zawód — to było coś więcej. Powołanie. Kochał drogę, ruch, wolność, jaką daje prowadzenie samochodu. I właśnie przez tę codzienną podróż troszczył się o rodzinę.
Cisza przed burzą
Latem 2020 roku nad rodziną Wiolety zawisły ciemne chmury. Pani Gelena zaczęła gwałtownie chudnąć, pojawiło się ogólne osłabienie i bóle pleców. Na początku wyglądało to na zwykłe przemęczenie. Ale z każdym tygodniem jej stan się pogarszał. Zaczęła szukać pomocy u lekarzy w Solecznikach, jednak przez długi czas nikt nie potrafił ustalić, co dokładnie jej dolega. Jesienią wprowadzono w całej Litwie lockdown z powodu pandemii COVID-19, co tylko spotęgowało chaos i niepewność.
— Nie mogliśmy normalnie korzystać z opieki zdrowotnej. Wszędzie obowiązywały restrykcje, dostęp do lekarzy był mocno ograniczony — wspomina Wioleta.
Mimo upływu czasu, pani Gelena czuła się coraz gorzej. Wyniki badań krwi były bardzo niepokojące, a jej skóra zaczęła przybierać żółtawy odcień.
— Nie mogliśmy już dłużej czekać — mówi Wioleta. — Zdecydowaliśmy się jechać do prywatnego Centrum Diagnostyki i Leczenia przy ulicy Grybo w Wilnie. Tam wykonano szereg badań, w tym gastroskopię.
Lekarze wykryli polipy w żołądku. Pobrano wycinki do badania histopatologicznego.
— Wiedzieliśmy, że polipy często bywają złośliwe. Na szczęście wynik był ujemny. Na chwilę odetchnęliśmy — wspomina Wioleta.
Moment ulgi jednak nie trwał długo. Matka Wiolety wciąż wyglądała na zmęczoną i przygaszoną. Jej stan się nie poprawiał (…). Czas uciekał, a pani Gelena słabła z dnia na dzień. Rodzina podjęła kolejną decyzję — wykonano tomografię komputerową z kontrastem w klinice Kardiolita. To badanie rozwiało wszelkie wątpliwości. U kobiety zdiagnozowano rzadki, złośliwy nowotwór tkanek miękkich — mięsaka.

| Fot. archiwum rodzinne
Moment, w którym świat się nagle zatrzymał
— Chwila, w której mama usłyszała diagnozę — nowotwór — była jedną z najtrudniejszych w jej życiu — wspomina Wioleta. — Dla nas wszystkich to był ogromny wstrząs. Nie mogliśmy tego zrozumieć ani pogodzić się z tą wiadomością (…).
— Najtrudniej było oczywiście mamie — nie kryje wzruszenia Wioleta. — Zalała ją fala lęku — o życie, o to, ile jeszcze czasu jej zostało. Bała się leczenia, bólu, niepewności. Tego, jak będzie wyglądał każdy kolejny dzień z chorobą.
W głowie kłębiły się pytania, na które nikt nie miał odpowiedzi: „Co teraz?”, „Czy damy radę?”, „Jak zmieni się nasze życie?”. I to najtrudniejsze, najboleśniejsze: „Dlaczego ja? Co takiego zrobiłam, że muszę przez to przechodzić?”.
Leczenie i nadzieja
Panią Gelenę przewieziono do klinik Santaros, gdzie lekarze przeprowadzili biopsję guza i założyli stent w przewodach żółciowych.
— Nie mogliśmy jej odwiedzać — wspomina Wioleta. — Trwała pandemia, a szpitalne obostrzenia były wyjątkowo surowe. Mama dzwoniła do nas, gdy tylko miała siłę. Była bardzo osłabiona — przez kilka dni, ze względu na badania, nie mogła nic jeść.
Po serii dokładnych badań zapadła trudna diagnoza: choroba była poważna, a guz nieoperacyjny. Kobieta, choć przygnębiona, nie poddawała się — prosiła lekarzy, by jak najszybciej rozpocząć chemioterapię. Czas nie działał na jej korzyść. Stan się pogarszał z dnia na dzień, a waga spadała dramatycznie. Do grudnia schudła prawie 20 kg.
Pierwszą chemioterapię pani Gelena miała zaplanowaną na 30 grudnia, w klinikach Santaros.
Jak wspomina Wioleta, to właśnie wtedy — siedząc na korytarzu onkologii — jej matka po raz pierwszy poczuła, że nie jest w tej walce sama. Wśród białych ścian, w sterylnej ciszy szpitala, zrozumiała, że rak nie ma imienia ani twarzy — nie wybiera. Dotyka młodych i starszych, ludzi silnych i tych kruchych, z różnych środowisk i z różnymi historiami. A jednak wszystkich łączy jedno: czekanie. Na wyniki. Na leczenie. Na nadzieję. Czas w szpitalnym korytarzu płynął inaczej.
— Mama zrozumiała, że ta cicha obecność innych daje jej siłę — mówi Wioleta. — Poczuła, że nie jest sama. Że jest częścią wspólnoty, która — mimo cierpienia — nie traci nadziei ani człowieczeństwa.
To była lekcja, której się nie spodziewała, ale która na zawsze wpisała się w jej drogę.
Pierwszy cykl chemioterapii obejmował sześć zabiegów. Każda kolejna wizyta była dla pani Geleny ogromnym wyzwaniem — mdłości, osłabienie, wyczerpanie. Z czasem jednak nauczyła się to akceptować. Przestała ukrywać ból — chciała, by wszyscy widzieli, że walczy, że nie składa broni (…).
Choroba ojca
Latem 2021 r. ojciec Wiolety zaczął skarżyć się na drobne dolegliwości ze strony pęcherza moczowego, które pojawiały się podczas pracy.
— Umówiłam go na wizytę w klinikach Santaros — wspomina Wioleta. — Lekarza zaniepokoiły wyniki badań, dlatego skierował tatę na szczegółowe badanie prostaty.
W trakcie procedury pobrano także próbki do biopsji.
— Po dwóch tygodniach zadzwonił do mnie lekarz i przekazał smutną wiadomość — mówi cicho Wioleta. — Nowotwór prostaty.
To właśnie na nią spadło jedno z najtrudniejszych zadań w życiu — musiała przekazać najbliższej osobie tę druzgocącą diagnozę.
— Tego momentu nie da się zapomnieć — wspomina. — Głos mi drżał, słowa grzęzły w gardle, a łzy same napływały do oczu. Tata, zawsze opanowany i silny, nagle zamilkł. W jego oczach zobaczyłam zdezorientowanie, strach i bezsilność.
Z większym trudem tę wiadomość przyjęła pani Gelena — sama zmagała się z rakiem i doskonale wiedziała, co kryje się za tą diagnozą (…). Po konsultacji pan Władimir przeszedł operację. Na szczęście — udaną. To dało rodzinie nadzieję, że walka może zakończyć się zwycięstwem. Choć czekała ich jeszcze długa rekonwalescencja, ta wiadomość dodała wszystkim sił i wiary.
Życie nie odpuszczało. Pani Gelena wciąż walczyła z własną chorobą — jednak widząc, jak jej mąż wraca do zdrowia, sama nabierała nowej energii. Stali się dla siebie wzajemnie największym oparciem. Bo kto inny mógłby tak dobrze zrozumieć, co to znaczy walczyć o życie?
Nadzieja gaśnie powoli
W ciągu czterech lat walki z chorobą pani Gelena przeszła aż cztery cykle chemioterapii.
Dwa pierwsze dawały jeszcze cień nadziei, ale dwa ostatnie nie przyniosły już żadnych efektów — nowotwór był zbyt zaawansowany, by można było go powstrzymać.
— Pod koniec lata 2024 r. stan mamy wyraźnie się pogorszył — wspomina Wioleta. — Zaczęły się trudności z jedzeniem, traciła na wadze z dnia na dzień. W końcu zabrakło jej sił, by wstać z łóżka.
Po kolejnych badaniach lekarze przekazali kobiecie to, czego nikt nie chce usłyszeć…

W poszukiwaniu pomocy
Po rozmowie z najbliższymi i za zgodą lekarza rodzina postanowiła skontaktować się z wileńskim Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki.
— Zdecydowaliśmy się właśnie na to miejsce, bo wiedziałam, że tylko tam mama otrzyma naprawdę dobrą, specjalistyczną opiekę paliatywną — dzieli się refleksją Wioleta.
Ostatnie miesiące życia pani Gelena spędziła w hospicjum, gdzie otoczono ją pełną opieką paliatywną.
— Choć choroba była już bardzo zaawansowana, a możliwości aktywnego leczenia się wyczerpały, personel hospicjum zrobił wszystko, by ten czas był dla mamy jak najłagodniejszy, pełen godności i spokoju — wspomina z poruszeniem Wioleta.
Pani Gelena była pod stałą opieką medyczną — pielęgniarki troszczyły się o jej codzienną higienę, uważnie monitorowały stan zdrowia, a lekarze dbali o skuteczną kontrolę bólu, dostosowując leczenie do jej potrzeb.
Co więcej, opieka nie kończyła się na medycynie. Hospicjum zatroszczyło się także o jej emocje i duchową równowagę. Kobieta miała kontakt z psycholożką, regularnie odwiedzał ją kapłan, a wolontariusze po prostu byli — słuchali, towarzyszyli, w ciszy trwali obok niej.
— Mimo wyniszczającej choroby mama była spokojna, bo czuła się zaopiekowana i otoczona życzliwością — uśmiecha się Wioleta. — Najbardziej ceniła ludzkie podejście całego personelu. Dla nas ogromnie ważne było też to, że mogliśmy ją odwiedzać bez ograniczeń i spędzać z nią tyle czasu, ile tylko chciała.
Zdarzały się też drobne chwile radości — gdy Wioleta przynosiła coś z domu, pokazywała swoje prace, nagrania z występów wnuczek albo po prostu… pomagała mamie wystroić się, upiąć chustkę, podkreślić urodę. Choć sił ubywało, pani Gelena wciąż czuła, że jest ważna, kochana, potrzebna.
Dzień pożegnania nadszedł niespodziewanie. Na szczęście bliscy zdążyli ją jeszcze uściskać, spojrzeć w oczy, powiedzieć: „Jesteśmy tu”.
— Mama odeszła cicho i spokojnie, otoczona miłością. Wiedziała, że ktoś trzyma jej dłoń i że nie jest sama — mówi ze wzruszeniem Wioleta. — Jestem głęboko wdzięczna hospicjum za każdą chwilę ulgi i otuchy, którą jej dali. Dzięki nim mogła odejść z godnością.
Nieocenione wsparcie
Choroba matki, jak twierdzi Wioleta, uświadomiła jej, jak ogromne znaczenie ma opieka hospicyjna.
— Hospicjum to coś znacznie więcej niż miejsce — to niezwykle ważna forma wsparcia dla tych, którzy są na ostatnim etapie swojej drogi — mówi. — Wciąż zbyt wiele osób nie wie, czym naprawdę jest hospicjum. Porównuje je do „umieralni”. Albo sądzą, że nie jest potrzebne, bo nie rozumieją, jak wielką ulgę i spokój potrafi przynieść — i samemu choremu, i jego bliskim.
Jak przyznaje, sama w pełni zrozumiała jego sens dopiero wtedy, gdy możliwości leczenia matki się wyczerpały. Gdy jedyne, co jeszcze można było dać, to godność, opiekę i obecność.
Hospicjum zapewniło pani Gelenie nie tylko profesjonalną pomoc medyczną, ale też cenne wsparcie psychiczne i duchowe — tak potrzebne w tych najtrudniejszych chwilach. Otoczona troską, mogła przeżyć ostatnie dni spokojnie, bez bólu, z poczuciem bezpieczeństwa.
— Hospicjum to nie miejsce, gdzie ludzie po prostu czekają na śmierć — mówi Wioleta. — To miejsce, gdzie liczy się każda chwila. Gdzie robi się wszystko, by te ostatnie dni były tak spokojne i godne, jak to tylko możliwe.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach
Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2 proc. podatku na rzecz Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji: https://www.hospisas.lt/?lang=pl&v=d91af6958918
Czytaj więcej: Jaszunianie w darze dla hospicjum