Brenda Mazur: Wszędzie podkreśla Pan swoją fascynację Wileńszczyzną. Jaki jest jej powód?
Wojciech Jaskuła: Kiedyś udzielałem wywiadu, który zaczynał się od słów: „Serce zostało w…”. Wówczas powiedziałem, że we Florencji. Dante Alighieri, Michał Anioł, Leonardo da Vinci sprawiają, że wielka historia w tym mieście nie pozwala o nim zapomnieć. Dziś bez wahania wskazałbym jednak, że moje serce zostało w Wilnie z tych samych, historycznych powodów – z tym, że polskich. Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Józef Ignacy Kraszewski tworzyli wileńską historię. Miło jest przejść się wąskimi uliczkami Florencji, wiedząc, że pięć wieków temu chodził po nich Michał Anioł, ale jeszcze milej jest przejść się wileńską Starówką i wiedzieć, że po niej chodził Adam Mickiewicz.
Kiedyś polski historyk Zygmunt Gloger powiedział, że obce rzeczy wiedzieć jest dobrze – swoje to obowiązek. Szanuję europejską i światową historię za wkład w rozwój ludzkości i uważam, że warto i trzeba ją znać, ale moim obowiązkiem – jako Polaka – jest dbanie o polską historię. Nikt za Polaków nie będzie dbał o polski dorobek historyczno-kulturowy. Stając dziś przed turystycznym dylematem – zamki nad Loarą czy pałace nad Niemnem – wybiorę te drugie.
Może jeszcze taki przykład. Hobbystycznie zajmuję się historią swojego regionu. Wydałem dwa foldery poświęcone odpustowi św. Michała, który jest organizowany przy bazylice św. Rodziny w Studziannie. Kto ma zajmować się taką historią? Mieszkaniec Krakowa, Gdańska, Warszawy czy może właśnie ktoś miejscowy? Oczywiście inne spojrzenie też jest bardzo ważne, czego dowodem są książki choćby Normana Daviesa, ale dbanie o polską historię to przede nasz obowiązek.

| Fot. archiwum prywatne
Pamięta Pan swoją pierwszą wizytę w Wilnie? Ile razy Pan był w Wilnie?
To był 1 maja 2004 r. Pierwszy dzień w Unii Europejskiej Polski i Litwy. Pamiętam z tego wyjazdu tylko dwa obrazki: śpiącego litewskiego pogranicznika na przejściu granicznym (symbol luzowania kontroli granicznych) oraz remont na placu Ratuszowym w Wilnie. Drugi raz to był już wyjazd bardziej ambitny. Najpierw, w maju 2010 r., pojechałem na pielgrzymkę rowerową do Marija Bistrica (chorwacka Częstochowa) i gdy osiągnęliśmy cel, to nie towarzyszyły mi żadne emocje. Sanktuarium i owszem, ale obce kulturowo.
Dwa miesiące później wyruszyłem z tą samą grupą do Wilna. Gdy dojechaliśmy do Ostrej Bramy, to poczułem ogromne wzruszenie. Ponad tydzień na rowerze w różnych warunkach pogodowych i na końcu cel, który jest bliski prawie każdemu Polakowi – „Ta, co w Ostrej świeci bramie”. Musiało coś się we mnie stać, bo później jeszcze cztery razy przyjechałem do Wilna na rowerze.
Ostatni wyjazd w 2015 r. był najważniejszy, ponieważ najpierw pojechaliśmy do Katynia, a stamtąd do Wilna. Już wówczas klimat polityczny nie był zbyt przychylny. Wiele osób z tego wyjazdu właśnie przez politykę zrezygnowało. Obrazki, jakie dziś mam w głowie, to niechęć pograniczników rosyjskich, opieka funkcjonariuszy KGB, z którymi po pierwszych negatywnych emocjach udało nam się nawiązać sympatyczne relacje, dudniąca w uszach cisza na cmentarzu w Katyniu, gościnność Białorusinów, u których spaliśmy w prywatnych domach, a także rzecz, od której w zasadzie powinien zacząć. Na spotkaniu w ambasadzie w Mińsku ktoś nas uczulił, aby na Kresy nie przyjeżdżać tylko na groby. Ta opinia przewartościowała moje podejście do Kresów. Mimo tragicznej historii tutaj nadal żyją Polacy, z którymi należy utrzymywać kontakty. Gdy stanąłem po 14 dniach z rowerem w Ostrej Bramie, to sam zastanawiałem się, czy to w ogóle wydarzyło się naprawdę. Od tego wyjazdu zmieniło się moje nastawienie do Kresów.
Nie pamiętam, ile razy tutaj byłem, ale niektóre wyjazdy zapisały mi się w głowie. W 2019 r. przyjechałem do Wilna z moją grupą biegową na maraton. Najpierw maraton, a następnego dnia, mając 42 km w nogach – całodzienny spacer po mieście z moją grupą. Chcąc sobie zrobić grupowe zdjęcie w Ostrej Bramie, zaczepił mnie jakiś pan, mówiąc: „Cześć, Wojtek”. Widząc moje zdezorientowanie, przedstawił się jako Waldemar Wołkanowski. Byłem w szoku, bo wcześniej kilkukrotnie wymieniliśmy poglądy na temat wileńskiej historii w mediach społecznościowych, ale osobiście się nie znaliśmy. Tak oto u stóp Tej Najważniejszej w Wilnie poznałem człowieka, który zna historię każdego wileńskiego kamienia.

| Fot. archiwum prywatne
Wspomniał Pan o maratonie wileńskim. Z pewnością były także inne. Co daje bieganie?
Na początku biegałem dla wyników. Liczyły się wyłącznie życiówki. Maratonów mam obecnie 11 na koncie oraz około setkę biegów na krótszych dystansach. Co daje bieganie? Na pewno kształtuje charakter i uczy dyscypliny, co przydaje się w życiu. Poprawa własnych wyników daje satysfakcję, bo człowiek wie, że sam sobie na to zapracował, i wie, ile wyrzeczeń go to kosztowało. Jednak oprócz wyników ważni są ludzie, z którymi się to robi lub poznaje na biegach. Pomysł maratonu w Wilnie rzuciła koleżanka z mojej grupy biegowej, ponieważ ja o Wilnie opowiadam wszędzie i zawsze. Bieganie i zwiedzanie? Polecam każdemu. Do dziś w mojej grupie biegowej ten wyjazd jest uważany za jeden z najlepszych.
Bieganie kreuje wiele atrakcyjnych inicjatyw. A pański Tomaszów Mazowiecki stał się wyjątkowo rozbiegany. Macie tam u siebie słynną maratonkę, światowej sławy Wandę Panfil. Czy to właśnie ona zapaliła niektórych mieszkańców do biegania?
Tak dokładnie było! W 2016 r. Marcin Witko, prezydent Tomaszowa Mazowieckiego, rzucił pomysł „rozbiegania miasta”, a miała się tym zająć osobiście najlepsza polska maratonka w historii – Wanda Panfil. Tak powstała grupa biegowa, która dziś funkcjonuje pod nazwą Wanda Panfil Team. Organizujemy także lekcje „Mistrzowska lekcja WF z Wandą Panfil”, której celem jest zachęcenie najmłodszych do uprawiania sportu i zajęcia się w nim w sposób zawodowy. Dwie takie lekcje odbyły się także na Wileńszczyźnie: w Gimnazjum im. Szymona Konarskiego w Wilnie i w Gimnazjum w Zujunach. Te miały szczególny charakter, ponieważ oprócz zachęcenia do uprawiania sportu były także okazją do żywego kontaktu z polską kulturą. W głowie utkwił mi jeden uczeń z Konarskiego, który po spotkaniu powiedział, że Wanda Panfil – mówiąc o tym, że po lekcjach i treningach wracała pociągiem, a od przystanku szła jeszcze kilka kilometrów do domu – zainspirowała go do mocniejszego zajęcia się sportem. Dla takich opinii warto to robić.
Jeśli zaś chodzi o inne inicjatywy, to w czasach COVID-19 wymyśliłem idee Sztafetowej Pielgrzymki Biegowej Pamięci mjr. Hubala na trasie Anielin–Jasna Góra, której partnerem jest powiat opoczyński, ponieważ na tym terenie Hubal walczył i zginął. Biegniemy w systemie sztafetowym 150 km w ciągu jednego dnia. Wyzwaniem nie jest dystans, ale czas, bo łatwo obliczyć, jakim tempem musimy biec, aby zdążyć na Apel Jasnogórski.

| Fot. archiwum prywatne
Dlaczego akurat Hubal?
Po pierwsze, mjr Henryk Dobrzański jest związany z moimi rodzinnymi stronami. Po drugie, wyznawał zasady, które w dzisiejszych czasach – ogólnego upadku wartości – trzeba przypominać. Okres II wojny światowej to wyjątkowo trudny czas obfitujący w podejmowanie wiele egzystencjonalnych decyzji. Warto wspomnieć, że jego przełożonym był ppłk Jerzy Dąbrowski, który idąc z Litwy na pomoc broniącej się Warszawie i na wieść o jej kapitulacji, podjął decyzję o rozwiązaniu pułku, w którym Dobrzański był zastępcą. Ten się nie podporządkował i utworzył Oddział Wydzielonego Wojska Polskiego, a jego zastępcą został Maciej „Kotwicz” Kalenkiewicz – późniejszy legendarny autor operacji „Ostra Brama”. Dąbrowski został zakatowany w więzieniu w Mińsku, Dobrzański zginął w mundurze w zasadzce pod Anielinem, Kalenkiewicz – w mundurze w potyczce pod Surkontami. Zdaję sobie sprawę, że to są trudne tematy, ale myślę, że wielu polskich oficerów II RP wolałoby zginąć w mundurze z bronią w ręku niż od strzału w tył głowy w Katyniu. Dlatego o tym etosie chcę opowiadać, bo dziś, nawet jak są dowody w postaci nagrań, to często im się zaprzecza, co obserwujemy nie tylko podczas toczącej się właśnie w Polsce obecnie kampanii prezydenckiej, lecz także w zwykłym życiu.
To teraz przejdźmy do najciekawszej postaci związanej z Kresami Wschodnimi i Wilnem, i nawet z „Kurierem Wileńskim” z 1934 r., Sergiuszem Piaseckim, który wziął udział w konkursie literackim wileńskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. To bez wątpienia jeden z najwybitniejszych pisarzy okresu międzywojennego, pisarz ze wschodnią duszą. Jego losy można zamknąć w słowach: „żywot człowieka (na długi czas) zapomnianego”.
Bardzo mi się to określenie podoba. W Polsce Piasecki znany jest szerszej opinii publicznej jako autor książki z dość nieszczęśliwą ekranizacją, czyli „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”. Przyczyna tego stanu rzeczy jest oczywista. Po wojnie jego książki nie mogły być drukowane z przyczyn politycznych, a po upadku tzw. komuny Piasecki nie nadawał się nawet na sztandary ze względu na swój życiorys, a także krytykę środowiska Armii Krajowej. To jest cena, jaką płaci się za obiektywizm.
Prywatnie nazywam go kronikarzem losów Wileńszczyzny, a jego życiorys jest dowodem na to, że każde życie ma wartość. Kto by pomyślał, gdy został zamknięty w ciężkim więzieniu na św. Krzyżu, w ciemnej izolatce, że w takich warunkach narodzi się pisarz. O ile uboższa byłaby nasza wiedza o Wileńszczyźnie, gdyby nie powstały takie książki, jak: „Człowiek przemieniony w wilka”, „Dla honoru organizacji” czy „Zapiski Oficera Armii Czerwonej”? Dla mnie życiorys Piaseckiego to wielka afirmacja życia – poradzi sobie w każdych warunkach.
Z drugiej zaś strony – Piasecki, kierując egzekutywą AK w Wilnie, wykonał wyrok na Czesławie Ancerewiczu, a odmówił wykonania wyroku na Józefie Mackiewiczu. Życiorys Ancerewicza został przerwany i choć wileńscy historycy spierają się co do jego winy, to dziś nie dowiemy się, czy po wojnie nie stworzyłby dzieł, które przeszłyby do historii polskiej literatury, czego dowodem jest właśnie Józef Mackiewicz. Czy potrafimy dziś wyobrazić sobie polską literaturę bez jego dzieł? A wystarczyłoby, aby Piasecki posłusznie wykonał wyrok. Zabicie człowieka jest największą zbrodnią, ale jeśli w ogóle możemy dokonywać gradacji zabójstwa, to zabójstwo z przyczyn różnic światopoglądowych jest najgorsze.
Promuję więc Piaseckiego, bo był bardzo ostrym krytykiem systemów imperialistycznych, a żyjemy w czasach, gdzie aspiracje imperialne znów wychylają głowy. Największą satysfakcję miałem jednak wtedy, gdy przywiozłem kilka książek Piaseckiego mojej koleżance z Wilna, a ona po ich przeczytaniu przeszła się ulicami miasta śladami historii opisanych przez Piaseckiego.

| Fot. archiwum prywatne
Wiele dobrego czyni Pan dla Wileńszczyzny, cmentarzy i społeczności polskiej. Podobno wszystkie zdobyte przez siebie trofea biegacze z Tomaszowa przekazują do polskiej szkoły w Zujunach pod Wilnem jako nagrody dla uzdolnionej młodzieży. Czy to prawda?
Nie uważam, abym robił coś wyjątkowego. Powtórzę, jestem Polakiem i muszę dbać o polską kulturę i wspierać Polaków tam, gdzie podzieliły nas granice. Denerwuję się, gdy notable z Polski przyjeżdżają do Wilna i obiecują, podpisują umowy, a później się z nich nie wywiązują. Denerwuję się, jak na Polaków na Wileńszczyźnie mówi się „Polonia”, ale też staram się edukować, bo przecież przez wiele dekad w ogóle nie można było o pewnych sprawach mówić.
Kiedyś na otwarciu wystawy o Sergiuszu Piaseckim na św. Krzyżu dziennikarka, która była po polonistyce, nie wiedziała, kto to jest… Można zatem się obrażać za niewiedzę lub po prostu edukować. Wybieram to drugie.
Podczas akcji sprzątania cmentarza Bernardyńskiego poznałem wielu Polaków z Wilna i bardzo sobie te znajomości cenię. Utrzymuję znajomości z żywymi, ale pamiętam też o zmarłych. To oni zostawili nam w spadku swoją historię, a naszym obowiązkiem jest ją przekazać następnym pokoleniom, oczywiście z własnymi dokonaniami.
Bieganie było na początku tylko sportem, ale dziś cieszę się, że wokół tego powstają także dodatkowe idee, a także można komuś pomóc. W Gimnazjum w Zujunach młodzież zajmuje się grą w darta, więc cieszę się, że nasze biegowe puchary, które wygrywamy, służą im za nagrody. Jak zaczynaliśmy naszą biegową przygodę, to medale i puchary były dla nas dodatkową motywacją. Życzę im, aby co najmniej jedna z tych osób wyrosła na zawodowego sportowca.
Czy nie myśli Pan o zorganizowaniu biegu łączącego Polaków z Polski i Litwy? Pod jakim hasłem mógłby być ten bieg? Z jakim przesłaniem?
Pomysł bardzo mi się podoba. Bieg taki mógłby mieć czysto sportowy charakter, ale nie ukrywam, że lubię, gdy jest jakaś myśl, idea, której służy. Wbrew pozorom postaci czy historii, które nas łączą jest wiele, czego dowodem jest wspomniany Dobrzański czy Kalenkiewicz. W Wilnie jest Matka Boska Ostrobramska, a u mnie Matka Boska Świętorodzinna – obie unikatowe w religijnej skali. Nie ukrywam, że kiedyś myślałem o sztafecie biegnącej bez przerwy. Kiedyś nie myślałem, że dojadę rowerem do Wilna z Katynia, a udało się. Kto wie? Może kiedyś też do Ostrej Bramy przybiegnę.
Czytaj więcej: O propagandzie czasu I wojny światowej. Drugi charakterystyczny „spacerek” po Wilnie
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 18 (49) 03-09/05/2025