O tym, czym była i czym pozostaje „Wilia” w roku jubileuszowym zespołu, który świętuje swoje 70-lecie, rozmawiamy z trzema kobietami, które związały część swojego życia z tym zespołem: Renatą Widtmann z domu Rymszewicz – byłą tancerką, dziś znaną dziennikarką na Wileńszczyźnie, która swoje pierwsze kroki w mediach zawdzięcza kontaktom z „Wilią”; Jolantą Moro z domu Rymszewicz – byłą tancerka „Wilii”, żoną chórzysty poznanego podczas wyjazdów zespołu, mamą dwóch artystycznych córek: Kamili i Joanny Moro; Kamilą Jankowską z domu Moro – reprezentującą młodsze pokolenie „Wilii”, dla której zespół był intensywnym czasem młodości, przyjaźni i odkrywania piękna tańca ludowego.

| Fot. materiały prasowe
Agnieszka Skinder: Na początek pytanie rozgrzewkowe: która z Was rozpoczęła przygodę z „Wilią” jako pierwsza?
Jolanta: Ja byłam pierwsza. Do „Wilii” trafiłam dzięki mojej koleżance ze szkolnej ławy, śp. Wiolecie Drozdowej. Byłyśmy bardzo bliskie, mieszkałyśmy obok siebie. Łączyła nas wspólna droga do szkoły – codziennie pół godziny pieszo. Wioleta była bardzo aktywna, miała mnóstwo pomysłów. To ona powiedziała: „Jola, idziemy do zespołu Wilia tańczyć!”.
Wcześniej śpiewałyśmy już w szkolnym zespole „Wilenka”. Ale śpiewanie nas nie pociągało – chciałyśmy tańczyć. Mama Wiolety była weteranką „Wilii”, należała do zespołu od samego początku. To ona porozmawiała z panią Zofią i zaprowadziła nas na próbę. Pani Zofia powiedziała: „Dziękuję, że przyszłyście, będziecie tańczyć, ale jest jeden warunek – musicie przyprowadzić partnerów”. To był problem – miałyśmy po 15 lat i trudno było namówić chłopaków, żeby przyszli tańczyć. Ale Wioleta była bardzo zaradna i sobie poradziła: namówiła swojego stryjecznego brata, a ten zabrał kolegę. I tak nas przyjęto. To był rok 1978 – przetańczyłam w zespole 12 lat.
I potem przyprowadziłaś do zespołu swoją siostrę Renatę?
Renata: To, że moja starsza siostra już tańczyła w „Wilii”, miało oczywiście ogromny wpływ. Ja trafiłam do zespołu trochę inną drogą – płynnie przeszłam z „Wilenki”, gdzie już tańczyłam. To była naturalna tradycja: kto tańczył w „Wilence”, ten później przechodził do „Wilii”.

| Fot. archiwum prywatne
Kamilo, a jak rozpoczęła się twoja przygoda z „Wilią”?
Kamila: Chodziłam do szkolnego zespołu „Sto Uśmiechów” w Mickiewiczówce. I kiedy byłam w ósmej klasie, jako 13-latka, zaproszono mnie już do głównego składu „Wilii”.
Renata: Ja miałam w pewnym momencie kryzys. Dołączyłam do zespołu, kiedy trzeba było długo czekać na wyjście na scenę. Przez kilka lat wyglądało to tak: trzy próby w tygodniu, a na koncertach pomagałyśmy tylko – wiązałyśmy buty starszym tancerkom, które musiały się szybko przebierać. To była rola początkujących. O występach na scenie mogłyśmy tylko marzyć, bo brakowało chłopaków, a dziewczyn było dużo, więc konkurencja ogromna.
Wyjście na scenę było największą nagrodą – ale trzeba było swoje odczekać. W pewnym momencie powiedziałam: „Dość, nie będę chodzić”. I wtedy mama stanowczo powiedziała: „Jola chodzi, i ty będziesz chodzić”. I zostałam. Kryzys minął, a ja w „Wilii” spędziłam jeszcze wiele lat.
Opowiedzcie o swojej rodzinie – w jakiej atmosferze dorastałyście?
Renata: Na każdych imieninach, urodzinach czy rodzinnych uroczystościach zawsze było śpiewanie przy stole. Piosenki ludowe, wojskowe, różne. To może dziś wydaje się drobiazgiem, ale my w tym wyrośliśmy. Mama zawsze nas wspierała. Na każdym koncercie była obecna – radość z tańca była jeszcze większa, kiedy wiedziałyśmy, że w sali siedzą rodzice i nas oklaskują.
Jolu, czy też to odczuwałaś, gdy na scenie widziałaś tańczącą swoją córkę Kamilę?
Jolanta: To było dla mnie wielkie szczęście. Kamila jest bardzo zdolna do tańca. Ale muszę też podkreślić ogromny wpływ szkoły – naszej Dziewiętnastki. Pedagodzy byli inteligentni, pełni empatii. Pamiętam, jak pani od matematyki, Halina Sakowicz, mówiła: „Słyszeliście? Będzie koncert noworoczny w Wilnie. Kto jeszcze nie ma biletu? Nie może tak być! Musicie pójść”. To też było wychowanie do kultury.
Uważam, że otrzymałam od losu ogromny prezent – możliwość uczestniczenia w zespole. To był prestiż. „Wilia” była wówczas jedynym polskim zespołem – jedynym! Trzeba było włożyć wiele wysiłku, ale sama przynależność do niego była szczęściem. A już wyjście na scenę – czymś nadzwyczajnym.
„Wilia” to dla mnie największy uniwersytet, jaki ukończyłam. Uniwersytet patriotyzmu, kultury, wykształcenia, socjologii – bo trzeba było umieć żyć z ludźmi i obcować w grupie.
Patriotyzmu uczyliśmy się przede wszystkim w zespole. W domu śpiewaliśmy różne piosenki ludowe czy wojskowe, ale gdzie nauczyliśmy się hymnu polskiego albo „Roty”? Tylko w „Wilii”. W szkole obowiązywały pieśni sowieckie, w tym po rosyjsku. A wszystkie słowa polskich pieśni patriotycznych poznaliśmy właśnie w zespole – dzięki chórowi i Władysławowi Korkuciowi, który był wielkim patriotą i potrafił nas tym zarazić.
To naprawdę było szczęście – taki uniwersytet, który zostaje w człowieku na całe życie. Nawet jeśli nie zawsze się to od razu czuje, później samo wychodzi i udziela się innym.
Renata: To bardzo kształtuje człowieka. Do „Wilii” przychodzi się w wieku 10, 13, 15 lat – w okresie dojrzewania, kiedy kształtuje się osobowość. To miało ogromny wpływ na nas. Owszem, patriotyzm, kultura – jak pięknie powiedziała Jola – ale także rzeczy bardzo praktyczne. Na przykład ja nigdy nie potrafię długo się ubierać. W zespole trzeba było szybko przebierać się na koncertach – w stroje, które bywały wielowarstwowe jak cebulka. To zostało mi do dziś. Kiedy wychodzimy na przyjęcie, zawsze czekam na męża, bo on szykuje się dłużej ode mnie.
Nauczyłyśmy się też organizacji pracy. Przed koncertem układało się stroje według kolejności: halki, koszule, bluzki, korale, wianki… To uczyło systematyczności. I takie praktyczne nawyki przydają się później w wielu aspektach życia.
Kamila: To prawda, ja też jestem bardzo zorganizowana i odpowiedzialna. To na pewno przyszło z „Wilii”.
Kamilo, jak wspominasz swój czas w zespole? To były początki lat dwutysięcznych…
Kamila: To był piękny czas – czas szkolny i początek studiów. Moja kariera w „Wilii” nie była długa, ale bardzo intensywna. Było mnóstwo wyjazdów, dużo zabawy – bo to były przecież lata studenckie. Wspomina się ten czas naprawdę dobrze. Próby też były bardzo potrzebne – prawdziwe cardio na co dzień!
Najbardziej jaskrawe wspomnienia to przyjaźnie. Koleżanki, zielone noce, chrzciny, śpiewanie do rana, wspólna zabawa. A rano wszyscy wstawali i mimo nieprzespanej nocy mieli jeszcze mnóstwo siły. To są chwile, do których najchętniej się wraca.
Renata: Wspomnień jest naprawdę wiele. Pamiętam, jak razem z Jolą jeździłyśmy w czasach, kiedy wcale niełatwo było wyjechać do Polski. Mój pierwszy wyjazd właśnie był z zespołem. Studiowałam wtedy dziennikarstwo, a kierowniczka musiała osobiście iść do rektora, żeby uzyskać zgodę na mój wyjazd. Takie były czasy – żelazna kurtyna.
Pamiętam koncert w Warszawie, w Teatrze Polskim. Po występie, już przy autokarze, podeszły do nas panie, które były na koncercie. Przyniosły drobne upominki i z ogromnym wzruszeniem dziękowały nam za koncert. Za to, że jesteśmy w tym zespole. To było bardzo przejmujące i pamiętam to do dziś.
A z tych mniej takich przyjemnych wspomnień pamiętam, jak na jednym koncercie zgubiłam spódnicę! Była źle zapięta, a ja byłam bardzo szczupła, więc nie trzymała się dobrze. Stroje dostawało się po starszych koleżankach. Podczas piruetów spódnica spadła. To była czerwona spódnica, a pod spodem została tylko biała halka. Kolorystycznie musiało to wyglądać bardzo śmiesznie!
Jolanta: Najbardziej tęsknię za treningami pani Zofii Gulewicz. To była podstawa. Zajęcia odbywały się w pięknej, lustrzanej sali przy drążku, gdzie uczyłyśmy się wszystkich podstawowych kroków: pas, plié, rond de jambe. To był prawdziwy uniwersytet choreografii. Pani Zofia powtarzała: „Trening to podstawa” – i rzeczywiście, pół godziny przy drążku dawało solidny fundament. Do tego tęsknię najbardziej.

| Fot. archiwum prywatne
Myślałam, że wspomnisz o tym, jak w zespole poznałaś swojego męża…
Jolanta: W tamtych latach organizowano liczne wyjazdy, m.in. do miejsc, gdzie pracowali ludzie z Energopolu. Spędzaliśmy tam sporo czasu. I właśnie na takich wyjazdach bliżej poznałam mojego przyszłego męża – wówczas chórzystę zespołu.
No i później dwie córki – obie bardzo artystyczne. Kamila – tancerka „Wilii”, a Joanna Moro – znana aktorka. To świadomy kierunek wychowania?
Jolanta: To był wielki przywilej i szczęście, że mieszkaliśmy tuż obok Pałacu Związków Zawodowych – rzut beretem od naszego domu przy Jagiellońskiej. Dzięki temu często zabierałam dziewczynki na próby. Joasię prowadziłam za rękę, Kamilę brałam na barana i one już od małego były obecne w tej atmosferze.
Pamiętam, że koleżanki z zespołu, np. Marzena Grydź, zajmowały się nimi, gdy my tańczyliśmy. Joasia uczęszczała też na balet do zespołu „Liepaitė”. Bardzo chciałam, żeby tańczyła w „Wilii”, ale w szkole wciągnął ją teatr i tam się odnalazła. Pamiętam, jak zapytała, czy może spróbować – i oczywiście pozwoliłam. Była bardzo zaangażowana. Miała też indywidualne lekcje tańca towarzyskiego, bo nauczyciel dostrzegł jej talent i chętnie ją prowadził. Joasia od początku była niezwykle aktywna, otwarta, a przede wszystkim – zdolna do wszystkiego.
Kamila: Ja też chciałam dodać, że bardzo lubię tańczyć. Dzięki „Wilii” zrozumiałam, że taniec to coś, co naprawdę mi wychodzi. Teraz tańczę głównie dla siebie – w domu, przy ulubionej muzyce, dla rodziny i przyjaciół. No i oczywiście na próbach. Zawodowo tego nie rozwijałam, ale ogromnie się cieszę, że znowu będę mogła zatańczyć na jubileuszowym koncercie i z niecierpliwością czekam na kolejne próby.

| Fot. archiwum prywatne
Renato, jesteś znaną dziennikarką na Wileńszczyźnie, byłaś w zespole. Czy te umiejętności artystyczne, które tam zdobyłaś, pomagają Ci dziś w pracy przed kamerą i w kontaktach z ludźmi? Czy te nawyki zostały?
Renata: Na pewno tak. Choćby robienie makijażu szybko i w miarę dobrze. Gdy jeździliśmy na koncerty, bywało, że autokar się trząsł, a my już się spóźnialiśmy – i trzeba było malować się w drodze. Wtedy w autokarze nakładało się makijaż, doklejało rzęsy, wszystko w takich warunkach, jakie były. To doświadczenie bardzo się przydaje także dziś.
Ale myślę, że samo to, że zostałam dziennikarką, w dużej mierze zawdzięczam „Wilii”. W tamtym czasie konferansjerkę prowadziła Krystyna Jurewicz, która pracowała w redakcji polskiej Litewskiego Radia. Ja właśnie kończyłam studia dziennikarskie i szukałam pracy. A w „Wilii” wszyscy byli jak rodzina – wszyscy ze wszystkimi rozmawiali. Krystyna dowiedziała się, że kończę studia, i akurat w jej redakcji zwolniło się jedno miejsce. Zaproponowała mi, abym spróbowała, poszłam więc do działu kadr i zostałam przyjęta. To była wyłącznie jej zasługa, bo ja nawet nie wiedziałam, że taka możliwość istnieje. A dostać etat w redakcji polskiej Litewskiego Radia tuż po studiach – to wtedy było naprawdę bardzo trudne.
A czy dziś często zapraszasz do programu osoby z „Wilii”? Czy rozmowy z nimi mają inny charakter?
Renata: „Wilia” to coś takiego, że nawet jeśli nie widzisz kogoś wiele, wiele lat, to gdy się spotkacie, masz wrażenie, że widzieliście się wczoraj. To jest jak rodzina – taka bliskość, wspólne fale. Bardzo dobrze się rozumiemy, mamy mnóstwo wspólnych tematów. To łączy ludzi w sposób niepowtarzalny, którego nie da się podrobić w żadnej innej dziedzinie.
Co „Wilia” zmieniła w Waszym życiu? Czy jest coś takiego jednego, najważniejszego, wspomnienia albo doświadczenia?
Renata: Dla mnie to przede wszystkim ogromne wzruszenie. Nie mogę spokojnie oglądać koncertów „Wilii” – ani na żywo, ani nawet nagranych. Zawsze, gdy jest okazja, staram się być na koncertach, bo te emocje są jedyne w swoim rodzaju, nigdzie indziej nie do przeżycia.
Jolanta: A dla mnie to także bogaty repertuar, który noszę w pamięci. Znam mnóstwo polskich piosenek i tekstów – do dziś często śpiewam je wnukom. Moje koleżanki, które nie były w zespole, nie potrafią tego zrobić, a ja mam wszystko w pamięci. W szkole, w zespole śpiewaliśmy wspólnie. Pani Zofia uczyła nas tak, że czasem trzeba było śpiewać nawet dla tancerzy.
Kamila: Dzięki „Wilii” pokochałam pieśń ludową. Sam taniec ludowy polubiłam jeszcze wcześniej, dzięki pani Marzenie Grydź w zespole „Sto Uśmiechów”, ale to właśnie „Wilia” sprawiła, że zrozumiałam i polubiłam też ludową muzykę i śpiew.
Dziękuję Wam za to, że podzieliłyście się swoimi wzruszeniami, wspomnieniami – to piękny dowód, że „Wilia” pozostaje w sercu na całe życie.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 42 (119) 18-24/10/2025



