Więcej

    To teatr mnie znalazł. To miłość, to życie, to miejsce, gdzie mój syn wyrósł i dorastał

    Miłość do teatru zrodziła się we mnie z potrzeby, żeby tworzyć, żeby opowiadać światu historie – mówi Lila Kiejzik, długoletnia kierownik Polskiego Teatru „Studio” w Wilnie, reżyserka teatralna i aktorka. Ta zasłużona instytucja kulturalna obchodzi w tym roku 65-lecie istnienia.

    Czytaj również...

    Honorata Adamowicz: Jak to się stało, że Pani trafiła do teatru?

    Lila Kiejzik: To była trochę historia z przeznaczeniem. Byłam w dziewiątej klasie, w szkole nr 29 – dzisiejszym Konarskim. Klasa poszła na spektakl, a ja nie. To były „Niemcy” Leona Kruczkowskiego. Następnego dnia przyszła pani wicedyrektor, pani Sokołowa, i powiedziała: „Wiesz, Lilu, ty musisz tam pójść”. I zaprowadziła mnie. Rok 1968. I tak zostałam. Czasem myślę, że to teatr mnie znalazł, nie ja jego.

    Kiedy po raz pierwszy poczuła Pani, że teatr stanie się Pani domem?

    Wie Pani… Myślę, że teatr pojawił się we mnie, zanim jeszcze wiedziałam, czym naprawdę jest. Miałam może dziesięć lat, chodziłam do szkoły w Dojlidach. Wtedy, w tych prostych czasach, coś we mnie zaczęło się budzić – taka potrzeba, żeby tworzyć, żeby opowiadać światu historie.

    Nie było jeszcze żadnych sobotek, niedzielek, zajęć językowych… A jednak w każdą niedzielę kilkoro dzieci przychodziło do mnie, do ciotki. Wspólnie wymyślaliśmy skecze, małe przedstawienia. To były takie nasze małe święta – teatr rodził się w kuchni, w uśmiechu, w ciszy po ostatnich słowach.

    Nauczyciele nas wspierali. Miałam dziesięć lat, a moi „aktorzy” – pięć, sześć. A jednak pozwalano nam występować w szkole, jakby czuli, że w tym dziecięcym teatrzyku tli się coś prawdziwego.

    Czasem zastanawiam się, skąd to się we mnie wzięło. Może z ludzi, wśród których dorastałam. W Dojlidach była niezwykła wspólnota: rodzice, nauczyciele, dzieci. Wszyscy razem spędzaliśmy wieczory w szkole, śpiewaliśmy, słuchaliśmy, śmialiśmy się. Nie było w tym nic z obowiązku – tylko potrzeba bycia razem.

    To było coś więcej niż nauka, coś więcej niż zabawa. To był rodzaj ciepła, człowieczeństwa, które przetrwało mimo trudnych czasów. Wtedy zrozumiałam, choć jeszcze nie umiałam tego nazwać, że teatr to nie tylko scena. To ludzie, bliskość, rozmowa dusz. I może właśnie wtedy, wśród tych prostych wieczorów, poczułam, że teatr będzie moim domem.

    „Nowe, piękne czasy” według Jerzego Jesionowskiego – spektakl dyplomowy w reżyserii Lili Kiejzik
    | Fot. archiwum prywatne

    Jak zmieniał się teatr przez te wszystkie lata?

    Kiedy przyszłam do pani Janiny Strużanowskiej, trafiłam w grono trochę starszych ode mnie osób. Byłam najmłodsza, później stałam się najstarsza.

    Nazywali mnie „małą”, „Lilą”, „Lilką”. Ale to była taka grupa ludzi, że zawsze się cieszyłam – i staram się dotychczas to utrzymać – że przy jednym stole mogą być wszystkie pokolenia: dzieci od przedszkola i emeryci. Razem graliśmy, razem piliśmy herbatę, jedliśmy ciastko, później kawę. Mogliśmy wszyscy być razem, starsze i młodsze pokolenie. Nie było wytykania: „ty jesteś stary”, „ty jesteś mały”.

    Graliśmy razem, choć nie wszystko mogliśmy grać, bo była cenzura – to było zabronione, tamto dozwolone.

    W tym teatrze lubiliśmy dużo czytać poezję. Ja nawet nie wiedziałam wtedy, że to zakazane – Norwid, Miłosz, którego wtedy jeszcze nie znałam. Pani Strużanowska nie wyjaśniała nam, dlaczego tego nie można czytać, dlaczego tamtego nie wolno – po prostu dawała nam te słowa i pozwalała, by mówiły same za siebie.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Po jej śmierci pierwsze, co mi się zachciało, to wystawić Kazimierę Iłłakowiczównę – tę samą poetkę, którą pani Strużanowska tak lubiła czytać. Wiedziałam, że miała marzenie, by kiedyś wystawić na scenie jej poezję. I my to marzenie spełniliśmy.

    Bardzo kocham swoją rodzinę – nie jest duża, ale jest dla mnie ważna
    | Fot. archiwum prywatne

    Czy są jakieś wspomnienia zza sceny lub kulis, które zapadły Pani w serce?

    Takich chwil było naprawdę wiele. Pamiętam Józka Szostakowskiego, który grał Waleriusza w „Marianne” [sztuce na podstawie „Świętoszka” Moliera – przyp. red.]. Byłam wydawana za mąż za Tartuffe’a, musiałam płakać na scenie, a tu Józek wybiega boso – bez pantofli, bo były za ciasne i nie zdążył ich włożyć. Co wtedy zrobiłam? Zakrywałam oczy, zamykałam je i zaczynałam płakać głośno, tak aby widzowie nie dostrzegli, że w rzeczywistości chodzi o śmiech.

    Pamiętam też nasz wyjazd na Białoruś. Koleżanka w sztuce „Styks” miała wejść jako 80-letnia dama z walizkami, aby pokazać, jak dobra była za życia. Zaczepiła się o schodek i zamiast wejść – upadła na scenę krzyżem. Jej słowa brzmiały: „Gdyby nie chcieli, mogłabym jeszcze pożyć”. Walizki rozsypały się po scenie, a ja widziałam reakcję aktorów: Wala, będąc baletnicą, zaczęła prawdziwie wykręcać się na jednej nodze, a Robert Polakowski odwrócił się do ściany, by nie wybuchnąć śmiechem. My, stojąc obok, zastanawialiśmy się, czy Tereska wstanie… To było mocne, prawdziwe upadnięcie, które wstrzymało oddech. Ale wstała – i przedstawienie toczyło się dalej, jakby nic się nie wydarzyło.

    Przede wszystkim trzeba kochać ludzi i kochać to, co się robi. W pracy teatralnej zawsze pojawiają się trudności, czasem zdarza się popłakać, ale po wszystkim zostaje głęboka satysfakcja – że zrobiłaś coś pięknego, coś dobrego dla innych, że podzieliłaś się tym, co w sercu.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Trzeba odrzucić egoizm, złośliwość wobec ludzi, mówić prawdę – może nie zawsze wprost, ale nigdy nie kłamać ani ludziom, ani sobie, przede wszystkim sobie.

    Uwielbiam tę pracę. Zawsze odczuwam radość i spełnienie, cieszę się z tego, co jest tu i teraz. Mam ogromne szczęście, że na swojej drodze spotykałam tak wielu miłych, serdecznych ludzi – ludzi, z którymi pracowałam przez lata, a z niektórymi pracuję do dziś. To jest dla mnie najważniejsze – przede wszystkim człowiek, jego obecność, jego serce.

    Czasami marzy się, by widzowie odczuli dokładnie to, co im dajemy, by ich serce zareagowało tak jak nasze podczas tworzenia przedstawienia. Może nie zawsze się to spełnia, ale najważniejsze jest mieć nadzieję, wierzyć w sens tego, co robimy i po prostu kochać swoją pracę.

    Jakie emocje towarzyszą Pani na scenie i gdy widzi gotowy spektakl?

    Bardzo dużo grałam, przez pewien czas niemal we wszystkich przedstawieniach. Miałam szczęście pracować u pana Šipajtisa, u pani Kazimiery Kimantaitė, wspaniałej reżyserki, od której nauczyłam się tak wiele – zarówno reżyserii, jak i pracy z ludźmi, wrażliwości na ich duszę.

    Kiedy wychodzisz na scenę, każdy normalny człowiek odczuwa tremę, ale trzeba w pełni wejść w swoją rolę. Grałam dla Miłosza, który był z nami. Grałam też dla Mrożka w Gdyni w „Domu na granicy”. Miałam ogromną tremę, bo sama reżyserowałam tę sztukę i sama w niej grałam.

    W Gdyni zdarzyło się, że zapomnieliśmy wyjść na ukłon. Tymczasem wszystko się bardzo podobało Mrożkowi. To był nasz pierwszy i ostatni wspólny moment na żywo – rok przed jego odejściem. Byłam bardzo szczęśliwa, bo on często o nas pytał, a ja opowiadałam, dzieliłam się myślami; on słuchał uważnie, choć już niewiele mówił. Powiedziałam mu nawet o mojej tremie – nie wiedziałam, że będzie nas obserwował.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Za każdym razem scena jest trochę inna, każdy moment odczuwa się wyjątkowo. Wychodząc do zapowiedzi, odczuwa się coś innego, niż grając rolę czy schodząc po ukłonie po przedstawieniu. Wtedy wiesz, jak wszystko zostało zrobione i jak reaguje widownia.

    Uwielbiam obserwować reakcje publiczności. Lubię siedzieć w ostatnim rzędzie i patrzeć – gdy ktoś się uśmiecha, gdy ktoś ociera łzę wzruszenia. To daje ogromne zadowolenie. Bo w teatrze sam najlepiej odczuwa swoją pracę i widzi, jak wiele serca włożył w każdy moment na scenie.

    Zespół Polskiego Teatru „Studio” z Czesławem Miłoszem. Noblista w 1992 r. obejrzał spektakl PTS pt. „Labirynt”
    | Fot. archiwum prywatne

    Czy teatr nauczył Pani czegoś o samej sobie?

    Przede wszystkim nauczył mnie odpowiedzialności. Nie cierpię spóźnień – choć zdarzają się każdemu i to jest zupełnie naturalne; ważne jest, by w miarę starać się tego unikać.

    Odpowiedzialność wobec ludzi jest w teatrze niezmiernie ważna. Praca z innymi wymaga ogromnej energii, ale jeśli działasz szczerze, robisz to, co kochasz, szanujesz i cenisz człowieka, z którym współpracujesz, to właśnie ta odpowiedzialność kształtuje i wzbogaca charakter.

    Nie można komuś wprost powiedzieć: „ty jesteś głupi”. Nawet jeśli czasem tak jest, trzeba umieć wyrazić to w sposób inteligentny i delikatny. Jako reżyser czy kierownik musisz poznać duszę człowieka – wtedy wiesz, kiedy można zwrócić uwagę, a kiedy nie wolno, bo każdy odbiera to inaczej.

    Jeśli ktoś krzyczy na mnie, rozkazuje – dziękuję, ale nie przyjmuję tego. Nigdy tego nie praktykuję. W teatrze zawsze można poprosić człowieka o coś, a nie rozkazywać: „ty musisz”. Bo szacunek i troska o drugiego człowieka są fundamentem wspólnej pracy i prawdziwej sztuki.

    Jakie wartości stara się Pani przekazać przez teatr?

    Przede wszystkim pragnę, aby ludzie wychodzili z teatru z poczuciem radości i wzruszenia – niezależnie od tego, czy śmiech, czy łza towarzyszą ich doświadczeniu. Chcę im dać coś więcej niż tylko przedstawienie – chcę ofiarować wiedzę, która płynie ze sztuki, ale przede wszystkim emocje, które pozostają w sercu.

    Są przecież tragedie, w których człowiek musi pozwolić sobie na łzę – to również są prawdziwe emocje. Bardzo cieszy mnie moment, kiedy widz wychodzi i myśli: „A czy on tego nie czytał?”. Jeśli poprzez spektakl dajemy coś z literatury, czego widz jeszcze nie znał, i prowokujemy go do sięgnięcia po książkę – zwłaszcza młodych ludzi – by odkryli to, czego wcześniej nie zrozumieli, to jest dla mnie prawdziwa magia teatru.

    Najważniejsze jest, by przekazać widzowi to, co istotne: po co ta praca została stworzona, po co spektakl wystawiony, jakie myśli i uczucia chciał przekazać autor. Prawdziwą nagrodą jest moment, kiedy młody widz, poruszony i zaciekawiony, sięga po książkę, by zgłębić to, czego nie zrozumiał na scenie – to znak, że teatr wypełnił swoją najgłębszą rolę.

    Co to dla Pani znaczy, że ze sceną związał się także Edward, Pani syn?

    Edek rozpoczął swoją przygodę z teatrem, będąc jeszcze maleńkim dzieckiem. W zasadzie cała moja rodzina uczestniczyła w spektaklach – brat, dzieci brata, Daniel z Małgosią, Nadzią i Daniłkiem – wszyscy grali. Nawet mój brat występował jeszcze przy pani Stróżanowskiej.

    Ja – jak to nazywam – będąc w „tacce”, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, rozwiodłam się. Wszystko to działo się w teatrze, między ludźmi, którzy byli ze mną. Edek zawsze był ze mną. Grałam w „Maniaku” Saj, będąc w ciąży, biegałam po scenie, a on „urodził się” na scenie razem ze mną.

    Był obecny prawie zawsze, bo bardzo chciałam, żeby był blisko. Maleńkiego przynosiłam na próby i przedstawienia. Babcia i dziadek dbali o niego w domu, ale ja pragnęłam, aby był obok mnie, uczestniczył w tym świecie, który tak kocham. Bywał praktycznie na wszystkich przedstawieniach.

    Nie wiem, czy będzie mu łatwo – to trudna, wymagająca praca, ale trzeba ją kochać. A wydaje mi się, że Edek to kocha, więc jestem spokojna, że poradzi sobie równie dobrze jak ja.

    Jak Pani się czuje z tym, że syn odnosi sukcesy?

    Cieszę się. Chyba każda matka cieszyłaby się tak samo. Ale czasami boję się zapeszyć, bo wiem, że praca w teatrze bywa trudna. Wiem, że on lubi grać, choć czasem musi zajmować się innymi obowiązkami. Chciałoby się, aby mógł po prostu tworzyć, grać i rozwijać się w tym, co kocha.

    Mógłby grać w litewskich teatrach, ale zawsze wybiera własny teatr, swoje miejsce, swój dom. Pamiętam, gdy miał dziewięć miesięcy i po raz pierwszy przeprowadziłam go na scenę przy Trockiej – wstał, wczołgał się na scenę i położył się. Władek Krawczun, jeden z najstarszych aktorów, powiedział wtedy: „Wiesz, Lilu, twój syn chyba będzie aktorem. Zobacz, jak aktorsko położył się i rozłożył ręce krzyżem”. To niby był żart, ale tak pozostało w naszych sercach.

    Władek czasem składa mi gratulacje i kontaktuje się z Edkiem. Cieszę się, ale ostrożnie – nie chcę zapeszać ani przesadnie chwalić, aby nie wzbudzać zazdrości. Najgorsza ludzka choroba to zazdrość. Ja jej nie odczuwam i Bogu za to dziękuję, ale wiem, że ludzie bywają inni.

    Wierzę, że Edkowi wszystko się uda. Zwłaszcza że ma wokół siebie teatr – choć zmieniają się ludzie, przychodzą nowi, odchodzą inni; nowi aktorzy są wspaniali, a my odnajdujemy ze sobą dobry kontakt i wspólną energię.

    Lila Kiejzik wraz z bratem, z którym dzieli pasję do teatru
    | Fot. archiwum prywatne

    Co dla Pani znaczy ten teatr?

    Tak naprawdę wszystko. Bardzo kocham swoją rodzinę – nie jest duża, ale jest dla mnie ważna: brat, jego dzieci, rodzice, którzy byli ze mną do niedawna. Kocham ich całym sercem. Jednak mam wrażenie, że teatr był zawsze na pierwszym planie. Gdy trzeba było coś robić w „tacce”, wszystko inne musiało poczekać.

    Jeżeli pytasz, czym był teatr i czym jest – to chyba wszystkim. To miłość, to życie, to miejsce, gdzie mój syn wyrósł i dorastał. To świat, w którym rodzina, przyjaciele i wspaniali ludzie byli ze mną na każdym kroku. Naprawdę spotkałam się z wyjątkowymi ludźmi i miałam ogromne szczęście ich poznać.


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 45 (128) 08-14/11/2025

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Pięknie jest być częścią tego jubileuszu. Polska scena na Litwie trwa od 65 lat

    Dyrektor teatru Edward Kiejzik podkreślił znaczenie wieczoru zarówno dla zespołu, jak i dla całej polskiej społeczności wileńskiej. – Spektakl „M.K. Trajektorie” to wyjątkowe wydarzenie, którym uczciliśmy rok wielkiego litewskiego twórcy...

    Jak to dawniej na Wileńszczyźnie było: wspomnienia wiernych o Opiekach

    Autokary przed kościołem — Opieki Matki Boskiej Ostrobramskiej bardzo się zmieniły. Dla wielu wiernych zawsze były to wielkie święta — takie, na które czekało się przez cały rok z wiarą...

    Choroba cywilizacyjna, która nie wybiera. Jednak człowiek może wybrać, jak z nią żyć

    Najważniejsza samokontrola Rozmówczyni od wielu lat zajmuje się edukacją osób chorujących na cukrzycę. Z doświadczenia wie, jak ogromne znaczenie w codziennym życiu diabetyka ma samodyscyplina, ruch i pozytywne nastawienie. — Najważniejsza jest...