W czasie walk o wyzwolenie Wilna w ramach operacji „Ostra Brama” 13 lipca 1944 wraz z Arturem Rychterem (ps.Zan), Jerzy Jensz (1914-2004), ps. Krepdeszyn jako pierwszy zawiesił polską biało-czerwoną flagę na Górze Zamkowej.
Jerzy Jensz po latach opisał szczegółowo ten czyn, bo flaga polska wisiała na Baszcie Giedymina na pewno do 17 sierpnia, ponieważ w wielu wspomnieniach wilnian ta data jest wymieniana. Nie łatwo było podczas walki o Wilno wejść na sam szczyt baszty… O tym wyczynie opowiada ówczesny żołnierz Armii Krajowej „Krepdeszyn” — Jerzy Jensz:
„Rano 13 lipca otrzymałem rozkaz, by nie osłabiając stanowisk osłony Komendy przy ulicy Jakuba Jasińskiego, opanować wieżę na Górze Zamkowej i tam zawiesić naszą, biało-czerwoną, polską narodową flagę.
Wybrałem sześciu najlepiej uzbrojonych żołnierzy z drużyny kaprala »Zana«… Szliśmy w tym patrolu w dół Ludwisarską, za nami dopalały się kamienice ulicy Wileńskiej, a po prawej stronie od ulic: Świętojańskiej, Dominikańskiej, Niemieckiej oraz od utworzonego przez Niemców getta dla Żydów wznosiły się ciemne dymy palącego się miasta, przysłaniając czarną chmurą letnie poranne słońce.
Przebyliśmy już połowę Ludwisarskiej, gdy nagle ujrzeliśmy w dole z ulicy Tatarskiej dwóch jakichś żołnierzy w hełmach. Pierwsza reakcja — kryć się natychmiast — wpadamy do najbliższej bramy, repetujemy broń, oni również cofnęli się w Tatarską. Po chwili jednak orientujemy się, że to nie Niemcy, a żołnierze sowieccy — wołamy więc po rosyjsku, że jesteśmy Polakami.
Ostrożnie z bronią gotową do strzału wyłaniają się dwaj żołnierze w letnich bluzach w hełmach na głowach z automatami w rękach i z workami na plecach. Ujrzawszy nasze biało-czerwone opaski na rękawach, śmiało już podchodzą do nas, dopytując się o pozycje niemieckie. Wiedzieli, że w tym rejonie miasta walczą Polacy. Wytłumaczyliśmy im, że mogą śmiało posuwać się w górę tą ulicą, a za palącymi się budynkami są nasze pozycje i tam właśnie toczą się jeszcze walki z Niemcami.
Za tą szpicą z ul. Tatarskiej nadszedł sowiecki oddział zwiadowczy. Komandir tego oddziału ostrzegł nas, że na Górze Zamkowej i u ujścia rzeczki do Wilii u podnóża góry bronią się otoczeni Niemcy. Dopytywał się też dokąd i po co idziemy w te stronę. Powiedziałem, że mamy zadanie nawiązać łączność z naszymi oddziałami walczącymi po drugiej stronie Wilii. Moja odpowiedź zadowoliła go i zalecił ostrożność.
W górze, jak się wyraził, za »bogomolnym domom«, tj. za katedrą ulokował się niemiecki snajper, który ma w zasięgu ostrzału część ulicy Arsenalskiej, prowadzącej nad Wilię.
Flagę mieliśmy dobrze ukrytą. Kapral »Zan« miał flagę owiniętą na sobie pod koszulą, aby nie rzucała się nikomu w oczy, póki nie załopocze na szczycie baszty.
Po tym spotkaniu bez żadnych już przeszkód doszliśmy do Placu Katedralnego. Tu natknęliśmy się na trupa niemieckiego żandarma, wielkiego chłopa, leżącego przy płocie na rogu Biskupiej i Bonifraterskiej. Gdy go mijaliśmy, w skwerze letniego poranka, zerwały się chmury much, wirowały, brzęcząc nad ciałem i nad nami. Musiał tu leżeć kilka dni, gdyż unosił się z niego już odrażający odór.
Część Placu Katedralnego była, od strony północno-zachodniej, tj. z ulicy Mickiewicza w zasięgu ognia niemieckiego. Żeby dostać się do podnóża Góry Zamkowej, tzw. Cielętnika i nie wpaść pod ten ogień, musieliśmy przejść ulicami Biskupią, Marii Magdaleny do rogu Zamkowej i Królewskiej. Tu dopiero zasłonięci masywem olbrzymiej budowli, katedrą, mogliśmy dotrzeć do Cielętnika, do zarośniętego krzewami i drzewami skweru.
Teraz zaczęła się wspinaczka po zalesionej skarpie w kierunku wieży. Ostrożnie posuwaliśmy się po stromym, zarośniętym zboczu. Od strony alei Syrokomli i Ogrodu Botanicznego dochodziły do nas odgłosy toczącej się walki. Wspinamy się szykiem ubezpieczonym, dwóch naszych w rozstawnej szpicy idzie przodem w odległości wzrokowej, wtem zatrzymują się i dają umowny znak stój! To znaczy, że coś się tam dzieje. Staszek ostrożnie, powoli wycofuje się i melduje, że zauważyli okopany posterunek Niemców. Prawdopodobnie jest to właśnie stanowisko snajperów, o którym mówił sowiecki komandir. Istotnie, mają w zasięgu ognia część Arsenalskiej.
Z prawej strony wzmagają się strzały, słychać jazgot karabinu maszynowego i wybuchy pocisków artyleryjskich. Trzeba upewnić się, jaka jest sytuacja po drugiej stronie zbocza, aby nie być z tej strony zaskoczonymi. Odnosiliśmy wrażenie, że walki rozgorzały nad brzegiem Wilenki, a atak idzie od strony Wilii i Góry Trzykrzyskiej. Zostawiłem »Zana« z czterema żołnierzami do obserwacji snajperów, sam zaś, kierując się odgłosami karabinu maszynowego w akcji, ruszyłem razem z »Arkanem« w tę stronę zobaczyć, co się dzieje. Kryjąc się za drzewami, rozchylając gałęzie krzewów, wreszcie czołgając się, dotarliśmy do miejsca, skąd z góry mogliśmy, niezauważeni, obserwować obsługę stanowiska niemieckiego cekaemu. Załoga tego stanowiska całą uwagę skupiła na ostrzeliwaniu polskich czy sowieckich żołnierzy, atakując od strony koszar, od Wilii wzdłuż alei Syrokomli nad brzegiem Wilenki. Niemcy, kryjąc się za drzewami, ostro odpowiadając ogniem, wolno wycofywali się w stronę Ogrodu Botanicznego (Bernardynki).
Po upewnieniu się, że z tej strony nic nam na razie nie zagraża, uznałem za konieczne w pierwszej kolejności rozprawić się z posterunkiem snajperów. Powodzenie wykonania zadania zależało bowiem od zlikwidowania tego stanowiska Niemców, gdyż mogli oni uniemożliwić nam nawet zbliżenie się do wieży. Zostawiwszy »Arkana« do obserwacji niemieckiego cekaemu, wróciłem do kolegów zajmujących się posterunkiem snajperów.
Przedstawiłem sytuację na wschodniej stronie zbocza oraz swoją koncepcję zaatakowania obu stanowisk niemieckich. Najważniejszym elementem ataku w naszym przypadku, stanowiącym o sukcesie akcji, co zaznaczyłem, jest pełne zaskoczenie Niemców. Poleciłem chłopcom, by przy zachowaniu pełnej ostrożności, nie zwracając na siebie uwagi snajperów, zajęli dogodne stanowiska w odstępach około dziesięciu kroków od siebie i na dany znak otworzyli koncentryczny ogień na ich stanowisko.
Żołnierze niemieccy w okopanym posterunku spokojnie zabierali się do spożywania śniadania, otwierali puszki z konserwami, szykowali kromki chleba, popijając z manierek. Przygotowania te widzieliśmy jak na dłoni z położonych powyżej Niemców naszych stanowisk. Nasi chłopcy pod dowództwem »Zana« potrafili tak niepostrzeżenie pozajmować stanowiska, że atak, który nastąpił, był całkowitym dla snajperów zaskoczeniem. Od tej strony nie spodziewali się żadnej wrogiej akcji, sądząc, że mają za plecami swoich.
Zaskoczeni niespodziewanym, silnym ogniem Niemcy rzucili się do ucieczki, zostawiając część broni i nie zjedzone śniadanie. Snajperzy przedzierając się przez krzaki, ślizgając się po zaroszonej trawie skarpy, zbiegali w dół w kierunku ulicy Arsenalskiej. Przynagleni niepotrzebnie rzuconym przez Józka granatem dostali dodatkowego przyśpieszenia. W ten sposób niemiecki zachodni posterunek mieliśmy już »z głowy«.
Teraz należało zastanowić się, jakie podjąć działania? Zadanie mamy jasno określone: zawiesić flagę na baszcie. W tej chwili załoga cekaemu zajęta walką nie może nam przeszkodzić w wejściu na wieżę, ale gdy będzie wyparta przez nacierające oddziały od północy i wschodu może wycofać się w kierunku posterunku snajperów, a wówczas będziemy ją mieli na karku. Może to nastąpić lada chwila na skutek wycofywania się Niemców wzdłuż brzegów Wilenki. Wniosek jasny: należy zająć się gniazdem cekaemu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy: »Zan« z dwoma ludźmi przejdzie niepostrzeżenie pod murem ruin zamku i po skarpie w dół zbliży się, ile się da, od strony zachodniej do gniazda, a ja z Józkiem dołączę pozostawionego na czatach »Arkana«. Sygnałem otwarcia jednoczesnego, ze wszystkich luf, ognia będzie wybuch granatu rzuconego przez Józka na mój rozkaz. Józek był specjalistą w rzucie granatem.
Odczekawszy czas potrzebny »Zanowi« do zajęcia stanowisk dałem rozkaz Józkowi rzucić granat, ale »Arkan« nie chcąc być gorszym, też wyciągnął z chlebaka swój granat i oba poszybowały w kierunku gniazda cekaem. Skutek naszego nagłego ataku był lepszy niż tego spodziewaliśmy się, obydwa granaty wybuchły tuż przy gnieździe cekaemu. Dwóch Niemców zostało poszarpanych na miejscu wybuchami, kilku krwawiąc i kuśtykając, zbiegło w dół ku wycofującym się oddziałom. A tam nad Wilenką trwała uporczywa walka. Uciekających na dół Niemców ze swoich stanowisk ostrzeliwali żołnierze »Zana«, a tuż przy mnie oparty o pniak ściętego drzewa »Arkan« grzał po nich ze swego empi.
Uporawszy się z oboma stanowiskami, mogliśmy śmiało przystąpić do wykonywania zasadniczego zadania. Pamiętam uradowane twarze moich chłopców, gdy zebraliśmy się pod wieżą po rozprawieniu się z cekaemem niemieckim. Podeszliśmy swobodnie pod bramę wejściową wieży, ale wejść przez nią nie było można, bo zawalona była od wewnątrz gruzem aż po górną futrynę.
Widząc, że wejście na szczyt będzie wymagało dłuższego czasu, poleciłem »Arkanowi« rozstawić wokół wieży w odpowiedniej odległości posterunki zabezpieczające nas przed ewentualnymi niespodziewanymi i niepożądanymi gośćmi. Teraz już spokojnie z »Zanem« obejrzeliśmy wieżę ze wszystkich stron, szukając możliwości wspięcia się na górną platformę. Od zewnątrz okazało się to niemożliwe, szukaliśmy więc możliwości wspięcia się na górną platformę. Od zewnątrz okazało się to niemożliwe, szukaliśmy więc możliwości dostania się tam od środka. Znaleźliśmy otwór okienny od zewnątrz mocno pokruszony pociskami i chociaż był to najniżej położony otwór, bo znajdował się na wysokości 4,5 do 5 metrów nad ziemią przy resztkach muru obronnego. Ale jak się tam dostać?
Po zastanowieniu się uznaliśmy za jedyne możliwe wejście do wieży przez zakratowane okno w pobliżu muru. Dokonując karkołomnej sztuki, udało się kapralowi »Zanowi« wspiąć się na mur, ale z muru do okna dostać się nie mógł, musiałem mu podać kawał odłamanego pociskiem konara. Po tym konarze ostrożnie posuwając się, dotarł do wnęki okiennej. Umocowanie kraty było mocno nadwyrężone, miejscami zupełnie krata odstawała od ściany. Kiedy wreszcie i mnie udało się tą sama drogą dobrnąć do »Zana«, wspólnymi siłami, z trudem rozruszaliśmy i odchylili kratę na tyle, że mogliśmy przecisnąć się do środka.
Wnętrze przedstawiało istną ruinę, schodów praktycznie nie było. Z trudem, czepiając się pozostałości po schodach i poręczach, okrągłym szybem klatki schodowej, wzajemnie się wspomagając, dostaliśmy się na górną platformę, która też była poważnie uszkodzona. Tu znaleźliśmy resztki zwalonego masztu, do niego to uwiązaliśmy polską narodową flagę, górny koniec masztu oparliśmy o pozostałości po balustradzie, po zachodniej stronie wieży, drugi obciążyliśmy dużym odłamem muru.
Po wykonaniu zadania i ustąpieniu emocjonalnego napięcia, zejście w dół wydało się nam niesamowitym problemem, niewspółmiernie trudniejszym niż wspinanie do góry nawet bez asekuracji. Deprymujące wrażenie robił na nas okrągły szyb, we wnętrzu którego sterczały potrzaskane resztki schodów, deski i żelastwo, na które w razie ześlizgnięcia się, spadając z takiej wysokości, można przebić się na wylot. Przez pewien czas nie mogliśmy się zdecydować na zejście. Dziś już nie pamiętam, jak się nam to udało. Gdy znaleźliśmy się na dole, rozpoczął się ostrzał artyleryjski Góry Zamkowej od strony Wielkiej Pohulanki, gdzieś spod cerkwi. Widocznie Niemcy spostrzegli polską flagę na baszcie. Jeden z pocisków rozerwał się na murze, pod którym akurat znajdowałem się, straciłem świadomość, odzyskałem dopiero po kilku godzinach w szpitalu przy ulicy Bogusławskiego”.
Po latach, w końcu tej opowieści, Jerzy Jensz napisał: „I co to, komu dało? Bo Polsce NIC!”.