Niezwykle łatwo jest radzić innym, kiedy samemu nie trzeba się do własnych rad stosować. Być może przychodzi to jeszcze łatwiej, jeśli się to robi na odległość — zasadniczy problem polega na tym, że z daleka pewnych rzeczy się nie dostrzega. A w tym konkretnym przypadku są to rzeczy szczególnie ważne i dotyczące istoty problemu.
Przede wszystkim, bardzo powierzchowne jest stwierdzenie, że skoro na forum lokalnej społeczności się o jakimś zagadnieniu nie mówi, to sprawa ta nikogo nie obchodzi. Nie mówi się zazwyczaj na takich stronach także o globalnym ociepleniu, cenach paliwa, żywności i innych tematach, bezpośrednio lub pośrednio dotyczących każdego z nas — ale nikt nie powie, że nie są to sprawy ważne lub nikogo nieobchodzące. W identyczny sposób każdego z nas dotyczą sprawy nazwisk czy dwujęzycznych tabliczek — nawet, jeśli nie wszyscy to rozumiemy.
Myli się ten, kto sądzi, że sprawa idzie jedynie o te kilka liter w paszporcie czy na kawałku blachy, przybitym do domu. Literami się człowieka nie nakarmi, nie wyleczy, nie ubierze. Dlaczego jest to zatem takie ważne, nawet ważniejsze od tzw. „dobrych stosunków”, cokolwiek by to miało znaczyć? Bo chodzi o całokształt traktowania nas jako Polaków i nas jako obywateli Litwy — o naszą godność, szacunek do nas, a przede wszystkim — o dotrzymywanie danego nam słowa.
Tematy nazwisk, dwujęzycznych napisów czy języka urzędowego (który na nasze ekonomiczne położenie wpłynąłby bezpośrednio) zostały bowiem zawarte i w traktacie polsko-litewskim z 1994 roku, i w konwencji ramowej, są i w programie obecnego rządu, a obietnice uregulowania tych kwestii padały z ust polityków wszystkich praktycznie opcji politycznych. Na pewno nikt przy zdrowych zmysłach nie godziłby się, by nie została wobec niego dotrzymana umowa handlowa, dotycząca jakichś usług czy jakiejś sumy pieniędzy. Dlaczego zatem mamy się godzić na niedotrzymanie umów i obietnic w sprawie języka? Idąc tym tropem dalej, należy zapytać — jeśli się zgodzimy na to, by nie dotrzymano wobec nas tych zobowiązań, to jakie możemy mieć wówczas gwarancje, że dotrzymywane wobec nas będą inne umowy — choćby dotyczące budowy dróg, wspomnianego ronda czy nawet wypłacania nam wynagrodzeń za pracę? Przecież kogoś, kto daje się oszukać w sprawie kilku liter, można oszukać i na grube miliony — skala się zmienia, ale zasada działa ta sama.
Ten nihilizm prawny ma też konsekwencje o wiele dalej idące — poniżanie Polaków w telewizyjnych programach rozrywkowych czy dyskryminację na rynku pracy (Europejska Fundacja Praw Człowieka pomogła już licznym dyskryminowanym wygrać takie sprawy, co tylko potwierdza istnienie i skalę zjawiska). Ignorowanie problemu wpływa także na nasze poczucie własnej wartości — ostatnio w Internecie pojawiły się zwierzenia pewnej osoby, magister prawa, która od 12 lat nie może znaleźć pracy w zawodzie właśnie ze względu na dyskryminację na tle narodowościowym — nie chce jednak bronić swych praw w sądzie, żeby nie „zadrażniać” rzekomego konfliktu.
Dlatego warto się zastanowić, na czym nam bardziej zależy — czy rzeczywiście w imię dobrych relacji z sąsiadami należy zrezygnować z bycia obywatelami państwa prawa? W imię czego mamy zamknąć się w getcie „niedrażniących”, „spokojnych” i „lojalnych” obywateli drugiej kategorii? Należy pamiętać, że pewne prawidłowości tego świata są znane nie od dziś. Już blisko dwa wieki temu nasz wileński Wieszcz pisał w „Księgach pielgrzymstwa polskiego”: „Bo kto nie wyjdzie z domu, aby zło znaleźć i z oblicza ziemi wygładzić, do tego zło samo przyjdzie i stanie przed obliczem jego”.