Romuald Mieczkowski. Publicysta, specjalizujący się m. in. w zakresie problematyki polsko-litewskiej i sąsiadów Polski na Wschodzie, a także Polaków za granicą. Pisarz, publicysta, animator kultury. Czynny w Wilnie i Warszawie. Współpraca: z Polskim Radiem, Telewizją Polską, BBC, „Nowym Dziennikiem” w Nowym Jorku, ważniejszymi tytułami polonijnymi na całym świecie. Autor książek, pozycji zbiorowych, scenariuszy telewizyjnych i radiowych, artykułów. Uczestniczy w polskim i litewskim życiu kulturalno-społecznym, a także innych krajów, ze szczególnym uwzględnieniem współpracy młodej inteligencji twórczej, edukacji artystycznej, budowania konkretnych kontaktów międzynarodowych.
24 grudnia br. kwartalnik „Znad Wilii” obchodzić będzie swoje 25-lecie. Od początku roku tytuł asygnowany jest tą datą.
Robię to celowo, gdyż faktycznie jubileusz trwa cały rok. Zresztą jeśli chodzi o sam fakt jego celebrowania, nie należę do tych, co to skrupulatnie obchodzą różne „lecia”. Ale w tej sytuacji zdaję sobie doskonale sprawę, że jest to okazja do przypomnienia, kim jesteśmy i po co. I dlatego ten rok jest też rokiem podsumowania, co z tego wyszło. Rokiem odpowiedzi na inne pytania, na które — nie chcę być nieskromny — wypadałoby odpowiedzieć, zastanowić się nad celowością zamierzenia: co z tego wyszło dobrego, a co — nie bardzo, co należy zmienić, udoskonalić.
Zacznijmy od tego dobrego.
Fakt, że mam nawet czytelników od pierwszego numeru, jest potwierdzeniem, że jednak jesteśmy potrzebni. Takimi Czytelnikami są na przykład Tadeusz Pardej, Paweł Matusewicz czy Edmund Pawlak, którzy czytają „Znad Wilii” od 1989 roku. Oczywiście Czytelników są setki, tytuł trafia do prestiżowych bibliotek — nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Jak żartują pisarze, jeżeli ich książkę czyta przynajmniej dwóch czytelników, to warto było ją wydać, jeśli jest ich więcej, i to w setkach — wypada się tylko cieszyć. Tutaj jednak nie należy zapominać o formule pisma, jednak niszowego, skierowanego do konkretnego czytelnika.
Wróćmy do okresu sprzed 25 laty, który nie był łatwy…
Ano właśnie, doskonale to też pamiętasz, jako dawna koleżanka z naszego polskiego dziennika na Litwie. Dla każdego pisma, w tym i dla „Znad Wilii”. Powstanie tytułu okazało się znaczące na tyle, że możemy dziś o tym mówić, jako o pewnym zjawisku. Tytuł bowiem okazał się „pojemny”, nośny i żywotny, z czego się cieszę, bo go zaproponowałem. Jako były radiowiec, byłem też wśród założycieli radia o tym samym tytule; w 1994 roku powstała galeria, która odegrała ogromną rolę w owym czasie, kiedy nie było ani Domu Kultury Polskiej, ani Instytutu Kultury Polskiej. Działało też Polskie Studio Dokumentalistyki Filmowej, organizowaliśmy konferencje, różne spotkania, w tym m. in. już od 21 lat Festiwal Poetycki „Maj nad Wilią”, ostatnio rozbudowany o etap „i nad Wisłą”. Coraz więcej pozycji książkowych ma też „Biblioteka Znad Wilii”.
Pismo zrodziło się w sojuszu z Czesławem Okińczycem.
Od tego należałoby zacząć. Nie byłoby „Znad Wilii” bez naszego spotkania. Było ono przełomowe dla nas obydwu. Czesław zadbał o sprawy organizacyjne i prawne, ja odpowiadałem za proces wydawniczy. Łączyły nas te same poglądy w tamtym okresie. A był on niełatwy, w dobie wrzenia zdarzały się postawy wyczekiwania, a nawet zagubienia się i nam chodziło o to, by mieć swój głos w sprawie zasadniczej: niepodległości. Byłoby trudniej, gdyby nie zaplecze solidarnościowe polskie, które nam służyło merytorycznie. Byłem opornym naczelnym i podkreślałem, że chodzi o nasz — jako Polaków litewskich — punkt widzenia.
Ściągnąłeś co najlepsze siły rodzime, miejscowych dziennikarzy, inteligencję oraz światłych ludzi z Polski, ze świata.
To wzbudza największą satysfakcję. Od razu dołączyli koledzy-poeci, którzy nie tylko przedstawiali swoje najnowsze utwory. Na przykład Alicja Rybałko, a potem i Józef Szostakowski, którzy mieli swoje stałe felietony. Współpracowali tacy dziennikarze wileńscy, jak Jerzy Surwiło, Danuta i Wojciech Piotrowiczowie, Alwida Bajor, Józef Szostakowski, Halina Jotkiałło, Krystyna Marczyk, Julitta Tryk, Barbara Znajdziłowska i inni. Swą drogę dziennikarską rozpoczynał Aleksander Borowik, pracowali przyszli naukowcy — Teresa Dalecka i Andrzej Pukszto. Co zaś dotyczy osobowości z zagranicy, powiem krótko: miałem wyjątkowe szczęście.
Spotykałeś się z takimi ludźmi jak Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc…
Z Jerzym Giedroyciem od 1986 roku wymieniliśmy wiele dziesiątków listów, które dla mnie były swoistym drogowskazem. Kiedy stanąłem przed dylematem, a może zamknąć pismo, to właśnie Giedroyc powiedział mi, że byłaby to „zbrodnia”, zaprzepaszczenie szans, albowiem to przedstawiciele inteligencji (a nawet elit — jak skromne by one nie były) pozostają kronikarzami dokonań swojej społeczności. O problemach mają zadanie mówić politycy. „Niech pan nie idzie w kierunku popularnym, ale w takim, w którym docenią was Litwini i inni” — mniej więcej tak powiedział. Czesław Miłosz też nieraz powtarzał, że mamy sięgać „górnej półki”. Aby nas, Polaków, traktowano jako partnerów i szanowano na Litwie, w Polsce, innych krajach. A mamy przecież swoich naukowców, artystów, zastępy młodej inteligencji twórczej. Kontynuując ten wątek dodam, że wiele mi dały rozmowy z Edwardem Raczyńskim, Ryszardem Kaczorowskim, Tadeuszem Konwickim, Normanem Daviesem, Tomasem Venclovą, z innymi pisarzami i poetami. A Giedroycia, będąc w Maisons-Laffitte zapewniłem, że „Znad Wilii”, wzorem jego „Kultury”, będzie się nadal ukazywało, jako namiastka naszej skromnej „Kultury Wschodu”. I na pamiątkę, kiedy w 2000 roku przechodziłem z dwutygodnika na kwartalnik, zachowałem format jego pisma.
Wybrałeś niszę, która nie była zajęta, albowiem skoro chodzi o polskie wydania, mieliśmy wtedy polską gazetę codzienną — „Kurier Wileński”, potem powstała „Nasza Gazeta”, potem jeszcze inne. Ty poszedłeś inną drogą.
Dość wcześnie doszedłem do przekonania, że nie da się robić pisma dla wszystkich. Różne tytuły mogą być ogniwami tego samego dzieła, jeśli dopełniają siebie. Żeby „dać świadectwo”, przywołując wzniośle Herberta, trzeba mieć swoje oblicze. Tym bardziej w obliczu rewolucji medialnej i komunikacyjnej, jaką przyniósł Internet. Nie zagrozi on mediom papierowym, jeśli po nie zechce sięgnąć coraz bardziej niszowy czytelnik, który szuka w nich konkretnych rzeczy, nie znanych na stronach portali, na których też uciążliwiej kontemplować materiały większe. Stąd zainteresowanie „Znad Wilii”, dzięki Bogu, jeszcze pozostaje. Świadczy o tym też poczta redakcyjna. Przeglądając ją, ileż znalazłem ciepłych listów! W tym od wielu znanych ludzi nie tylko z Polski. Pisali nam i Litwini, i Żydzi, i Rosjanie, z krajów skandynawskich, nawet Japończyk i Chińczyk. Coraz częściej są to też badacze naszych dziejów, sytuacji dzisiejszej.
Na przeciągu tych lat pismo zmieniło swe oblicze.
Raz jeszcze przywołam „Kulturę” paryską, chodziło mi o pewien punkt odniesienia. Moją, mówiąc obrazowo, religią jest Wielkie Księstwo Litewskie. Podkreślam zawsze: jestem Polakiem litewskim i ubolewam nad tym, co się obecnie dzieje w stosunkach polsko-litewskich. W Wilnie zapomina się o największym bogactwie tego miasta — wieloetniczności i wielokulturowości. Bez tego nie miałoby ono takiej duszy o charakteru. Brakuje, używając języka dzisiejszego „promocji wspólnych dokonań”. I ja chcę to robić. Wokół „Znad Wilii” zgrupowało się całkiem niemało zwolenników takiego puntu widzenia, z pamięcią o WKL, o Polakach w kontekście litewskich uwarunkowań, jak też i na miarę otwarcia się europejskiego, którzy też — jako ludzie na wskroś współcześni — dyskutują np. na naszych stronach facebookowych.
Czyli nie jesteś sam, ale przecież faktycznie sam, prawie jeden, wydajesz, promujesz i rozprowadzasz „Znad Wilii”.
No cóż, nie stać mnie na posiadanie działu marketingu, a nawet na klasyczną redakcję i etaty. Do pomocy mam uczynnych kilku ludzi. Jeśli chodzi o autorów, to nie narzekam — mógłbym od dziś wydawać o takiej samej objętości, tzn. 160 stron, miesięcznik. Ludzie piszą chętnie i często nieodpłatnie, dlatego w podziękowaniu ich nazwiska zamieszczam do stopki: współpraca. Wśród nich są wspaniali naukowcy i literaci, ale też i kolporterzy z serca. Podawany aktualny nakład — 800 jest całkowicie „konsumowany”. W subskrypcji, bo to bardziej odpowiednie słowa niż prenumerata na tę okazję. Ale nad tym trzeba ostro pracować. Kwartalnik jest w obiegu oficjalnym RUCHu, innych sieci dystrybucyjnych w Polsce, w niektórych księgarniach, coraz więcej egzemplarzy wysyłam na zgłoszenia mailowe. Egzemplarze zwrotne wykorzystujemy do promocji, trafiają do bibliotek. Ma to ten plus, że może stać na półkach.
Wspomniałeś o prenumeracie. Nie każde chyba pismo może się szczycić, że jest prenumerowane np. przez Bibliotekę Kongresu Stanów Zjednoczonych.
„Znad Wilii” jest też w bibliotekach uniwersytetów w Harwardzie, Stanfordzie, Toronto, w Narodowej Bibliotece Wielkiej Brytanii, Bibliotece Publicznej w Berlinie, w Bawarskiej, w Bibliotece Uniwersyteckiej Greifswaldu, w Instytucie Herdera w Marburgu, no i w ośrodkach polonijnych wielu krajów. Lista polskich i litewskich adresatów jest o wiele dłuższa. To zobowiązuje.
Co Ciebie, jako wydawcę, najbardziej cieszy?
To, że po „Znad Wilii” sięga coraz młodszy czytelnik — student, doktorant, naukowiec badający relacje polsko-litewskie — i nie tylko, poszukujący swoich korzeni (a czasem i tożsamości) już w trzecim pokoleniu czytelnik. Że bywa w „normalnej”, choć i niedużej dystrybucji w Polsce, ponieważ wiedzy o nas zaczyna tam brakować. Miłe to, że z poszczególnych cyklów powstają potem książki, że odbywają się na łamach czasopisma debiuty literackie, umieszczane są reprodukcje młodych artystów, którzy po latach stają się znani, recenzje naszych dokonań twórczych. Natomiast smuci to, że obszerna rubryka „Polska-Litwa z miesiąca na miesiąc” zawiera tak dużo spraw problemowych. Korzystają z tego działu m. in. studenci, bo mają w „pigułce” kronikę z podaniem źródeł, co ostatnio zaszło, przy tym odpowiednio posegregowaną, zawierającą, na całe szczęście, i sukcesy na tej niwie — informacje o współpracy gospodarczej, wydarzeniach z zakresu kultury, wyróżnieniach i nobilitacjach, wydawnictwach.
Skoro o nagrodach, to ostatnio sporą ich kolekcję, którą posiadasz, wzbogaciła w kwietniu br. Nagroda im. Macieja Płażyńskiego, którą zdobyłeś za najwyższy poziom dziennikarstwa, obiektywizm i profesjonalizm, za ciekawe relacjonowanie życia Polaków na Litwie oraz rozwijanie dialogu polsko-litewskiego. Jak sam przyjąłeś tę wiadomość?
Nie sądziłem, że ją otrzymam. Myślałem, że bardziej mi ona by „pasowała” w czasach, kiedy byłem intensywnym, „walczącym” i ściągającym też na siebie gromy, felietonistą. Teraz akurat w „Znad Wilii” piszę rzadziej, bo to kwartalnik, przy tym dość „staroświecki”, a i podejmuję tematy mniej popularne, oddalone od jakiejś walki wręcz. Dlatego ucieszyłem się, że takie pisanie na „dalszą metę” jednak ma sens. A jeszcze bardziej, że ktoś to zauważa i docenia. Dobrze wiemy przecież, że dziś podobne nagrody przypadają głównie ludziom Internetu, telewizji i radia. To napawa nadzieją, że czytelnictwo żyje.
Czy w tak napiętym harmonogramie jest miejsce na marzenia?
„Znad Wilii” to pasja, z którą nie potrafię się rozstać ani na dzień. Jak z niektórymi innymi, organizowaniem kolejnych „Majów nad Wilią”. A to zabiera stale czas, bywa kłopotliwe. Ale im staję się starszy, tym bardziej gonię czas. Jestem ciekaw świata i wiele rzeczy mnie interesuje, bywam i prelegentem, i fotografem, uczestniczącym też w wystawach, ocieram się o film. Zostałem nawet członkiem prestiżowego Stowarzyszenia Filmowców Polskich, no i zatrudnienie mam — w Mazowieckim Instytucie Kultury, jako koordynator projektów wystawienniczych. To wszystko jest ważne, ale rozprasza, odciąga od tego, czemu chciałbym poświęcić znacznie więcej czasu i uwagi. A marzę o ukończeniu przynajmniej dwóch kolejnych książek — prozy i poezji. W dużym stopniu powstawały one w drodze, w podróżach. Mam kolejne plany na scenariusze, myślę o książce o …służbie w Armii Czerwonej. To daje wiele do myślenia, pomaga zrozumieć, dlaczego ten system upadł. W naszej codzienności nie można zamknąć oczy na to, co się dzieje wokół nas współcześnie. Mimo woli wspominam wtedy słowa mojego stryjecznego dziadka, Władysława Mieczkowskiego, osiadłego w Szczecinie, który znając niedole sowieckiego łagru mawiał: „W obozie można było pozostać człowiekiem, ale po wyjściu z niego należało bardzo uważać, by się nie upodlić”.