„Pojedziesz z nami, może przyda się tłumaczenie” — wprowadziła mnie do tematu pani Dorota, koordynatorka przyszłego projektu. Miał to być projekt muzyczny polskiej i litewskiej młodzieży w Przesiece w Karkonoszach. Zgodziłem się — co się miałem nie zgadzać, jak przygody lubię, a muzykę jeszcze bardziej. Nawet moja niechęć do podróży w tym momencie nie zaprzątała mi głowy. Polsko-litewski projekt muzyczny brzmiał jak świetny quasi-odpoczynek. Tym bardziej, że projekt koordynuje tak dobrze mi znany Pałac Młodzieży im. Tuwima w Łodzi, z którym zdążyłem się trochę zżyć. Zatem czekałem cierpliwie na dzień 17 sierpnia, kiedy to mieliśmy wyruszyć z Łodzi w góry.
Przyjechałem na miejsce i zobaczyłem kilka nieznajomych twarzy. „Nie będę się jeszcze bratał, na to przyjdzie czas. Zaczekam” — pomyślałem i stanąłem z boku, obserwując bacznie towarzystwo.
Wiedziałem, że na miejscu jest już grupa z Litwy, zacząłem więc przysłuchiwać się rozchodzącym dookoła rozmowom. Usłyszałem znajome brzmienia, choć nie była to wileńska polszczyzna. Był to język rosyjski, w którym Polacy w Polsce raczej się nie porozumiewają, po czym wywnioskowałem, że oto tych dwóch chłopaków musi być z tej „litewskiej” grupy.
Zapytałem jednego z nich, czy jest z Litwy i z jakiego miasta. „Tak, ja z Litwy, z Wileńszczyzny” — odpowiedział. Tak zacząłem swój rekonesans w grupie „litewskiej”.
W oddali zobaczyłem, że z samochodu wysiada koordynatorka projektu, wcześniej wspomniana pani Dorota. Uradowany z pierwszej znajomej twarzy, podszedłem. Napomknąłem, że w grupie „litewskiej” muszą być jacyś Polacy z Wileńszczyzny. „Tak? Może tak być, choć większość to będą Litwini” — uspokoiła mnie i moją gotowość do służenia tłumaczeniem.
Nie dałem za wygraną. „Kto odpowiada za grupę »litewską«?” — zapytałem. I usłyszałem odpowiedź, która przypieczętowała wszelkie podejrzenia. „Ośrodek Kultury w Niemenczynie” — stwierdziła pani Dorota. Sprawa była jasna. Tacy to Litwini, jak i ja sam, porzuciłem nadzieję na bycie użytecznym tłumaczem i zastąpiłem ją nadzieją na bycie pożytecznym łącznikiem kulturowym.
Wyruszyliśmy i jechaliśmy raczej w ciszy, ze 4 godziny. Po dotarciu na miejsce, zapoznaliśmy się z harmonogramem i zadaniami. Trochę tego było: musieliśmy w trakcie projektu napisać i skomponować piosenkę w dwóch językach, prowadzić relację z projektu na Facebooku, udokumentować fotograficznie, a ostatecznie przygotować koncert dla okolicznych mieszkańców Przesiece. Zadania nas jednak doganiać będą później.
Wileńszczyzna w Karkonoszach
Przyszedł czas na poznanie się. Grupa „litewska” ściągnęła Polaków z różnych stron: z Mejszagoły, z Niemenczyna, z Wilna, a nawet z Podbrodzia. Było dwóch muzyków z zespołu „Wileńszczyzna”, co zresztą później ujawniło się w wysokim poziomie, jaki zaprezentowali w czasie prób i koncertu. Nie sądziłem, że oto, aby spotkać „swoich” w Polsce, będę musiał przez 4 godziny jechać na południe Polski. Nie narzekałem, byłem niemal w domu.
Przydzielono mnie do czteroosobowego pokoju z Andrzejem, Oskarem i Kamilem, łódzkimi chłopakami, adeptami muzyki ze wspomnianego Pałacu Młodzieży. Jako że do dyspozycji były łóżka piętrowe, szybko przeszliśmy do licytacji, kto śpi na górze, a kto na dole. Dysputa nie dobiegła końca, a przyszła kierowniczka ośrodka, pani Teresa. „Pan to nie, to nie w takim pokoju, dostanie pan jedynkę” — zwróciła się do mnie i dała znak, bym szedł za nią.
„Jak pana zobaczyliśmy, to pomyśleliśmy, że taki chłop musi mieć większe łóżko, niż te piętrowe, co pan widział” — z dowcipem po drodze tłumaczyła kierowniczka. Byłem zmieszany, czy powinienem się cieszyć, czy raczej przeprosić za kłopot.
„Pan reporter ma »jedynkę« — czyli pojedynczy pokój — proszę się rozgościć, tutaj będzie spokój” — powiedziała, zatrzymując się i wskazując otwarty jednoosobowy pokój ze stolikiem. Nie wiedziałem, jak dziękować — nazwano mnie reporterem, co przy moim niewprawionym kunszcie jest tłustym komplementem, a dodatkowo zapewniono idealne warunki do pracy i wypoczynku. Nie miałem czasu jednak zastanawiać się, jak bardzo powinienem dziękować za to wyróżnienie, gdyż pani Teresa już „poleciała” dalej nadzorować kwaterowanie gości.
Obie grupy były do siebie wciąż nieprzekonane, jak to bywa na początku. Sytuacja zmieniła się już po pierwszej kolacji. Zeszliśmy wszyscy do jadalni, a tam usiadłem z koordynatorami: panią Dorotą (polska grupa, przedstawicielka Pałacu Młodzieży w Łodzi), Julianem (student Akademii Muzycznej w Wilnie i członek zespołu „Wileńszczyzna”), panią Anią (koordynatorka z Niemenczyna) i panią Renatą (koordynatorka z Wilna).
Od łypania do ćwierkania
Polacy z Wileńszczyzny pokazali, że łapanie kontaktu przychodzi im bez większej trudności. Koordynatorki grupy „litewskiej”, pani Renata i pani Anna, szybko zaczęły świergotać żartami i nieskrępowanym śmiechem do koordynatorek strony polskiej. Grupa polska, bardziej powściągliwa w żywiołowym wyrażaniu emocji, szybko się oswoiła z „przybyszami” i dołączyła do chóru młodzieńczych ćwierkań. Zaraz zaczęto wymieniać się ciekawostkami językowymi, różnicami kulturowymi.
Niestety, szybko na ziemię sprowadził nas harmonogram zadań. Do przygotowania mieliśmy między innymi piosenkę autorską. Słowa napisali wcześniej członkowie polskiej grupy, Andrzej i Milena. Teraz trzeba było dopisać słowa litewskie, co tego samego dnia zrobiła pani Ania z Wielofunkcyjnego Ośrodka Kultury w Niemenczynie.
Przyszła kwestia najtrudniejsza. Skomponowanie melodii — nie mieściło się to w kompetencjach większości uczestników. Większości, ale nie wszystkich. „Chętnie coś napiszę, lubię komponować, nie ma problemu” — oznajmił Julek, młody pianista z „litewskiej” grupy. I tak oto do wieczora dnia pierwszego mieliśmy autorski utwór, hymn projektu. W piosence było wszystko: i przyjaźń, i góry, i cepeliny, i muzyka, i radość. Tak, jak należy.
Już trochę zapoznani ze wszystkimi uczestnikami udaliśmy się do łóżek, a ja sam zaszyłem się w udostępnionym mi z życzliwości ośrodka pokoju, aby przygotować zdjęcia dokumentujące dzień. Zresztą krótko przed końcem dnia zdążyliśmy cyknąć zbiorową focię, cobyśmy nie zapomnieli, kto jest kim i jak wygląda.
Na korytarzu słychać było jeszcze szmery rozmawiającej w półmroku młodzieży, co niosło się szerokim echem i przenikało do pokoi, ale noc szybko zakneblowała wszelkie ostające się hałasy. I dobrze, rano czekało nas bowiem poznawanie okolicy, która poprzecinana była górskimi serpentynami, niespecjalnie wygodnymi dla pieszych wycieczek grupowych.
Jakiścik jajki
Doczekaliśmy się dnia drugiego. Tym razem członkowie obu grup nie bali się rzucić do siebie powitalnego „cześć”. Na śniadaniu furorę wśród młodzieży z Litwy wywołała popularna w Polsce, na Litwie niekoniecznie, pasta jajeczna.
„Jakiścik ubite jajki to chyba” — znajomym zaśpiewem rzucił chłopak do stojącego obok kolegi. „To pasta jajeczna, na chleb można smarować” — wyjaśniłem dumny, że coś tam ze swojego pobytu w Polsce wiem. Od słowa do słowa, od żartu do żartu, przyszedł czas na wyruszenie w zapowiedzianą dzień wcześniej przygodę. Wychodząc z jadalni, usłyszałem chłopaków, których poznałem z grupy „litewskiej” jako pierwszych. Mówili ze sobą po polsku i omawiali kazus pasty jajecznej.
Fot. autor