„Kurier Wileński” rozmawia z Iloną Jurewicz – organistką, żoną, matką dwóch córek, założycielką dziecięco-młodzieżowej scholi przyparafialnej „Gaudium” i chórów kościelnych. Ilona Jurewicz z mężem Adamem założyli także zespół Stella Spei.
Z Iloną Jurewicz znamy się od lat. Poznałyśmy się w Radiu Znad Wilii, a potem spotykałam ją w kościele podczas mszy świętych, w czasie których prowadziła oprawę muzyczną. Zawsze podziwiałam jej pracę w służbie Kościoła.
W liturgii bardzo ważnym elementem jest muzyka. Do tej posługi potrzeba osobistej wrażliwości i miłości: do Boga, ludzi i muzyki. To są cechy, które nabywa się od dziecka, wynosi się z domu rodzinnego. Jakość relacji kształtowanych w rodzinie we wczesnych latach szkolnych wpływa na wszystkie inne relacje w ciągu całego życia.
Jaki był twój dom rodzinny?
Pochodzę z Wilna, z polskiej rodziny. Jestem córką Sofii i Mariana Wiencewiczów, mam o siedem lat młodszą siostrę Lianę. W domu zawsze uczono mnie szacunku do starszych, odpowiedzialności za swoje czyny, ponoszenia konsekwencji za swoje decyzje oraz miłości. Teraz, mając już swoją rodzinę, te same wartości staramy się z mężem przekazywać naszym córkom, chociaż, przyznać muszę, że nie jest to łatwe.
A muzyka? Kiedy zaczęło Ci w duszy grać?
Muzykę kochałam od dziecka. Szkołę średnią wybrałam nawet pod kątem muzyki. Uczęszczałam bowiem do szkoły nr 58 (z rosyjskim językiem nauczania, obecnie „Sauletekio”) w Nowym Świecie, do której jeździłam przez całe miasto, od 4 do 12 klasy. Była to pierwsza szkoła, w której otwarto klasę eksperymentalną o kierunku muzycznym. Wcześniej chodziłam do szkoły muzycznej (obecnie „Kablys”), ale ponieważ nauczycielka fortepianu została przeniesiona, to podążyłam za nią. Było to dla mnie komfortowe z tego też względu, że w tej samej szkole miałam zajęcia muzyczne – nie musiałam nigdzie więcej jeździć oraz wyczekiwać na lekcje muzyki.
Odkąd tylko pamiętam, chciałam grać na pianinie. Żaden inny instrument nie wchodził w grę. Jako całkiem mała dziewczynka udawałam grę na „rysowanych” klawiszach. Pamiętam, jak mama zdenerwowana przechodziła na drugą stronę ulicy, ponieważ ja nie mogłam przejść obojętnie obok sklepu muzycznego, żeby tam nie wstąpić. Aż rodzice musieli ulec – jeszcze będąc uczennicą, dostałam to swoje wymarzone pianino (widocznie już wtedy Pan miał dla mnie przygotowaną drogę).
Na początku nie przyjęto mnie do szkoły muzycznej, ponieważ nie miałam słuchu. Ale ja się uparłam. Przez rok chodziłam na prywatne lekcje i potem spróbowałam jeszcze raz. Jestem ogromnie wdzięczna mojej nauczycielce fortepianu, pani Zaderko Svetłanie Pawłownie, która zajęła się mną i prowadziła przez wszystkie lata szkoły muzycznej, przez 12 lat.
Czyli swoje dalsze życie wiązałaś z muzyką.
Przez dłuższy czas zastanawiałam się nad wyborem drogi życiowej, bo miałam (i mam nadal) dwie pasje – muzykę oraz zarządzanie i marketing. Jednak czynnik racjonalny zwyciężył i wybrałam zarządzanie, chociaż, ucząc się muzyki tyle lat, mogłam wstąpić do każdej wyższej szkoły muzycznej – grałam już te utwory, które grali studenci wyższych szkół muzycznych. Wstąpiłam do Kolegium Wileńskiego, w którym uczono wyłącznie praktycznych rzeczy, a magisterkę z zarządzania i marketingu obroniłam na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie.
Po kolegium trafiłam do Radia Znad Wilii, gdzie zostałam przyjęta na stanowisko administratora i przepracowałam tam prawie 14 lat. Właśnie w radiu poznałam mego męża, Adama. To było przeznaczenie. On wrócił właśnie z Polski, z Poznania do Wilna, i zawitał do radia w poszukiwaniu pracy. Wcześniej przez dziewięć lat mieszkał, studiował i pracował w Polsce, ale zdecydował się wrócić (chyba właśnie dla mnie!). W radiu co prawda długo nie zabawił, ale ja zyskałam cudownego partnera na całe życie. Wiele nas łączy: wartości życiowe, pasje, zainteresowania, rodzina, wiara.
Od lat jesteś związana z Kościołem. Jak to się zaczęło? Czy lubisz pracę w służbie Kościoła?
Moja przygoda w Kościele rozpoczęła się jeszcze w czasach szkolnych, gdy byłam nastolatką. Ks. Wojciech Górlicki został proboszczem w Szumsku i po jakimś czasie zaproponował, żebym grała podczas mszy świętych. Na początku nie chciałam się zgodzić, brakowało mi pewności siebie, bałam się, ale proboszcz zapewniał mnie, że potrafię, więc musiałam umieć. Ks. Górlicki to wyjątkowy kapłan. Nauczył mnie i moich rówieśników myśleć głębiej nie tylko o wierze, lecz także o życiu. Podczas rekolekcji, pielgrzymek, dyskusji uczyłam się prawd, według których warto żyć.
Zawsze byłam blisko Kościoła – każde lato swego dzieciństwa, wakacje, ferie spędzałam na wsi u babci, w Szumsku. Razem z babcią chodziliśmy na nabożeństwa majowe i czerwcowe, na msze święte. Babcia lubiła śpiewać, śpiewała wtedy też na pogrzebach. To był piękny czas – kopałam ziemniaki (których było zawsze bardzo dużo i wieczorem wszyscy padaliśmy ze zmęczenia), pracowałam przy zbiórce i suszeniu siana, pieliłam ogrody, pasłam krowy, pomagałam przy „rozbiórce” prosiaka po zakłuciu (z czego największą frajdą było podjadanie wysuszonej solonej szynki na strychu), zbierałam jaja – dziadkowie mieli niemałą gospodarkę. A babcia potrafiła pogodzić gospodarkę, pracę zawodową (pracowała w internacie dla dzieci) oraz wychowanie wnuków. A była nas spora gromadka każdego lata.
Ale Matka Boża tak pokierowała, że gram tu – i to jest prawdziwym cudem! Już niejednokrotnie upewniłam się w tym, że Pan Bóg ma wobec każdego z nas swoje plany, których my czasami wcale nie rozumiemy…
Z mężem bolejemy, że dziś dzieci bardzo dużo tracą, jako że nie mają możliwości spotkać się na żywo z naturą, z gospodarstwem, jego prowadzeniem. To uczy odpowiedzialności, wytrwałości, pomaga wydorośleć. A teraz, kiedy mam trudniejszy czas, czuję się zmęczona lub smutna, to największym odpoczynkiem i pociechą jest dla mnie praca w ogrodzie, grzebanie w ziemi – coś sadzić, pielić, zbierać, przesadzać… Mam swój ogród, który kocham, chociaż, prawdę mówiąc, częściej zajmuje się nim mąż – akurat w czasie, kiedy jest najwięcej w nim pracy, ja mam niemało zajęć w kościele.
Uwielbiam moją pracę w kościele i traktuję ją jako powołanie. Kocham to, co robię! Ucząc się w szkole, grając w niedziele w Szumsku i Kowalczukach, równolegle zaczęłam grać w kościele bł. Jerzego Matulewicza w Wilnie. To były moje początki pracy jako organistki – koniec lat 90. Nie były one łatwe, bo grać na pianinie utwory klasyczne i grać na mszach świętych – to są dwie różne rzeczy. Postanowiłam się dokształcić i pojechałam na prawie miesięczny kurs dla organistów do Torunia – i wtedy dopiero poczułam, co to jest sztuka organowa. Poznałam też wielu wspaniałych organistów.
Później sama zaczęłam zapraszać wykładowców z Polski i z Litwy i organizować kursy dla organistów tu, w Wilnie, widziałam ogromną tego potrzebę. To spotkało się z wielkim odzewem. Co jakiś czas powtarzaliśmy takie warsztaty. Obecnie należę do Narodowego Stowarzyszenia Organistów (Nacionalinė vargonininkų asociacija) i właśnie teraz, do końca grudnia, z Dovilė Savickaitė, organistką z Kalwarii, realizujemy kursy dla muzyków kościelnych – poszerzoną wersję poprzednich. Ten kurs składa się z 10 półtoragodzinnych spotkań online i jest skierowany zarówno do początkujących organistów, jak i tych z większym stażem.
Doświadczenie jako organistka nabywałam w wielu parafiach: w parafii bł. Jerzego Matulewicza grałam przez 20 lat – w międzyczasie były też parafie w Podbrzeziu, Jęczmieniszkach, kościół św. Bartłomieja na Zarzeczu. Praca z dziećmi, z młodzieżą, z osobami starszymi – to coś wspaniałego! Wspólne spotkania, wyjazdy, organizowane akcje dobroczynne, a nawet pogawędki przy herbatce bardzo wzmacniają, uczą otwarcia się na inne osoby, dzielenia się dobrem i miłością.
W 2016 r. latem Pan Bóg sprawił, że trafiłam do Ostrej Bramy na zastępstwo. Zadzwoniła do mnie Agnė Petruškevičiūtė, z którą kiedyś grałyśmy na koncertach dobroczynnych, i zapytała, czy nie znam kogoś, kto mógłby grać w Ostrej Bramie, ponieważ organista, pan Piotr Termion, ma problemy zdrowotne. Odpowiedziałam, że muszę się zastanowić, ale tymczasowo mogę pomóc. Nie myślałam, że zostanę tam na dłużej, nawet nie marzyłam o tym, że mogę trafić do tak szczególnego miejsca, jakim jest Ostra Brama!
Czułam się niegodna tego miejsca i konfrontacji z grą pana Piotra. Ale Matka Boża tak pokierowała, że gram tu – i to jest prawdziwym cudem! Już niejednokrotnie upewniłam się w tym, że Pan Bóg ma wobec każdego z nas swoje plany, których my czasami wcale nie rozumiemy…
W kościele św. Teresy i w Ostrej Bramie zaczęłam grać od jesieni 2016 r. – właśnie zbliżały się Opieki Matki Boskiej Ostrobramskiej, więc rzucono mnie na głęboką wodę – musiałam zorganizować chóry na każdą mszę świętą, zaopiekować się nimi podczas i po każdej mszy. To było nowe przeżycie i doświadczenie. Owszem, co roku braliśmy udział w opiekach z chórem, scholą czy też zespołem – ale organizacja tego przedsięwzięcia to było zupełnie inne doświadczenie. Po roku odszedł pan Piotr, więc przejęłam chór parafialny, z którym śpiewamy do dziś. Jest też schola dziecięco-młodzieżowa. Część młodzieży przeszła ze mną do kościoła św. Teresy z parafii bł. J. Matulewicza, doszły nowe osoby z parafii św. Teresy, no i moje córki, chcąc nie chcąc, musiały dołączyć do tej scholii (oprócz śpiewania grają na flecie i skrzypcach, więc czasami pozwalamy sobie na urozmaicenie śpiewu instrumentami). Młodzież, która przeszła ze mną do tej parafii, jest w różnym wieku – niektórzy śpiewają w scholi, zaś starsza młodzież już śpiewa w chórze parafialnym i nadal tworzy zespół Stella Spei.
Największym naszym przeżyciem z zespołem Stella Spei, oprócz koncertów dobroczynnych, był śpiew podczas pobytu papieża Franciszka w Wilnie – byliśmy jedynym polskim zespołem i wykonaliśmy przepiękny utwór Pawła Bębenka, „Jezu, ufam Tobie”, na placu Ratuszowym.
Czy młodzież lgnie do Kościoła, chce udzielać się w zespołach parafialnych, chórach?
Teraz tak dużo mówi się o młodzieży, że schodzi na manowce, nic nie potrafi, nic nie robi, niczym się nie interesuje, nie ma wartości. Nie byłabym tak radykalna w ocenach. Jest naprawdę dużo wspaniałej młodzieży, która uczestniczy w życiu parafii, chętnie dołącza do różnych inicjatyw, sama nierzadko jest ich inicjatorami. Najważniejsze to umieć zaciekawić młodzież, pokazać jej, co potrafi!
Czy da się prowadzić śpiewy, akompaniować, pilnować wejść chóru i jeszcze przeżywać Eucharystię? Czy można to pogodzić?
To jest trudne. Bardzo często jest tak, że już jestem przygotowana do mszy świętej, wiem dokładnie, co będę śpiewała, co moim zdaniem najbardziej będzie odpowiednie do liturgii, i zdarza się, że w ostatniej chwili usłyszę jakieś zdanie – czy to w czytaniu, czy w kazaniu – i cały mój plan śpiewów pryska jak bańka mydlana, bo czuję, że teraz muszę zaśpiewać zupełnie inny utwór, niż miałam przygotowany. Czasami, nawet wtedy, kiedy z chórem mamy wszystko zaplanowane, to muszę zmienić niektóre śpiewy w trakcie mszy świętej. Staram się skupić i przeżywać Eucharystię, jednak te dodatkowe „zajęcia” nie zawsze temu sprzyjają.
Czy podczas liturgii albo jakichś ważnych uroczystości zdarzyły Ci się wpadki, niespodziewane wydarzenia?
Pamiętam na samym początku mego grania w Szumsku, jak przyjechał bp Edward Materski, obecnie już nieżyjący, i odprawiał mszę świętą. Nagle zaczął śpiewać modlitwę po modlitwie wiernych (u nas prawie nikt tego nie śpiewa), a mnie wydało się, że on czyta! Więc nie włączyłam się do śpiewu (śmiech), tylko kontynuowałam, recytując.
Jakiej muzyki słuchasz poza pracą?
Lubię muzykę klasyczną, ale też tą z lat 70. i 80.
Co Cię cieszy? Czy masz jakieś swoje prywatne satysfakcje?
Kocham to, co robię, i codziennie dziękuję Matce Bożej i Bogu za rodzinę, dzieci i za łaski, którymi na co dzień mnie darzą. A planem na przyszłość jest jak najlepiej wykonywać wolę Ojca Niebieskiego! Cieszy mnie każdy dzień życia, każde wydarzenie, każda chwila! Czuję się kochana i doceniana przez męża i rodzinę – a to jest chyba najważniejsze!
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 50(144)11-17/12/2021