Tatiana Mociuk, która wraz z dziećmi uciekła przed wojną z okolic Kijowa, opowiada o wyzwaniach, jakie czekają przed uchodźcami z Ukrainy.
Ilona Lewandowska: Skąd przyjechaliście?
Tatiana Mociuk: Pochodzę z Mariupola. Łatwo sobie wyobrazić, co teraz przeżywam. Przyjechaliśmy jednak z okolic Kijowa. Mieszkamy w kijowskim powiecie już prawie 10 lat. Przez ten czas zdążyliśmy bardzo dobrze ułożyć sobie życie, mieliśmy ładny dom, dobrą pracę. Kiedy zaczęła się wojna, zupełnie nie mogłam znieść tego poczucia zagrożenia, syren, alarmów. Dzięki Bogu naszą miejscowość jakoś te wielkie nieszczęścia omijały, ale dosłownie było słychać, że to się dzieje tuż obok. Mieszkamy tylko 40 km od Buczy, niedaleko Wasilkowa. Ludzie mają różną odporność na stres, niektórzy potrafią to znieść, ale ja nie mogłam. Dlatego uciekliśmy. Mój mąż został, również ze względu na obowiązki wobec matki. Ma ona 85 lat, nie jest w stanie wyjechać i potrzebuje opieki, więc nawet gdyby mąż mógł przekroczyć granicę i tak musiałby zostać z nią. Teraz nasza rodzina jest rozerwana. Córka bardzo trudno znosi brak ojca. Nie rozumie, co się dzieje, ale wie, że to coś złego.
Czytaj więcej: Zbrodnia wojenna w Buczy — „to rosyjski sposób prowadzenia działań antypartyzanckich”
Mieszka Pani obecnie razem z dziećmi w hotelu Pan Tadeusz, w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Jak to się stało, że trafiliście właśnie na Litwę?
Nie planowaliśmy, że tu się znajdziemy. Można powiedzieć, że na Litwę przyprowadziły nas marzenia syna o koszykówce. On jest jeszcze nastolatkiem, ale od lat trenuje i z koszykówką wiąże swoje życie. Litwa to kraj koszykówki, mój syn był tu przed rozpoczęciem wojny, więc kiedy pojawiła się możliwość, by tutaj przyjechać, od razu się zdecydowaliśmy na wyjazd. To Litwa zorganizowała nasz przyjazd, byliśmy całkowicie zaskoczeni tą ogromną życzliwością, jakiej doświadczyliśmy. Nie spodziewaliśmy się tego i jesteśmy bardzo wdzięczni.
Na jaką pomoc mogliście liczyć?
Od pierwszego dnia mieliśmy wszystko. Oczywiście, najpierw mamy gdzie mieszkać, co jeść, niczego nam nie brakuje z takich codziennych rzeczy. Bardzo dobrze przyjęto nas tutaj w Domu Kultury Polskiej, pomagała nam też wolontariuszka Justyna. To cudowna osoba, która pomaga nam dosłownie na każdym kroku. Pomogła nam zarejestrować się w Departamencie Migracji, potem zapisać syna do szkoły i do klubu sportowego. On ma tu świetne warunki do treningów. Ogólnie przyjechało tu czterech koszykarzy i jeszcze jedna mama z młodszym dzieckiem. Wszyscy chłopcy chodzą do szkoły niedaleko stąd. Dyrekcja szkoły bardzo pomogła im w rozpoczęciu nauki w nowych warunkach. Bardzo podobało mi się to podejście, bo po prostu zmobilizowano ich od razu do intensywnej pracy, także nauki litewskiego. Z bardzo dużą życzliwością, ale bez zbytniej pobłażliwości. Dzięki temu nie tracą tutaj czasu na niepotrzebne rzeczy.
Czytaj więcej: Do litewskich szkół zapisało się już 1,5 tys. ukraińskich dzieci
Jak wyobraża sobie Pani przyszłość?
To najtrudniejsze pytanie teraz. Codziennie chciałabym usłyszeć, że wojna już się skończyła i mogę wrócić do męża, do domu. Ale nie wiem, kiedy będzie to możliwe. Bardzo mi ciężko bez rodziny. Teraz, gdy jest tak trudno, to szczególnie ważne. Myślę o tym, żeby jechać do Kanady, bo tam mieszka moja siostra. Staramy się teraz załatwiać dokumenty. Nigdy nie myślałam, że jeszcze raz przyjdzie mi zaczynać od nowa. Jestem nauczycielką niemieckiego i literatury, jeśli wyjedziemy, będę musiała znów wszystkiego się uczyć, zaczynając od języka. Mąż ma dobry zawód, kiedy zacznie się odbudowa kraju, będzie znów miał i własną firmę, ale teraz siedzi w domu. To taki czas, gdy bardzo wiele osób z Ukrainy zadaje sobie pytanie: Co dalej? I niestety bardzo nieliczni nie mają problemu z udzieleniem odpowiedzi.
Czytaj więcej: Kobiety uciekające z Ukrainy chcą pracować, ale też wrócić do domów