Więcej na temat początków podróży można przeczytać poniżej:
Poniżej publikujemy relację z ostatniego odcinka trasy.
Cześć! Pięćdziesiąty piąty dzień za mną, a w nogach kończące wyprawę. Łącznie w ramach #kacbiketour (rowerowego tour dla Kacpra) udało się przejechać 5 136 km (5 207 km).
Motywacją do szybszego tempa — dzień odpoczynku na plaży
Dzisiaj, jak nigdy, wprowadziłem sobie zamordyzm. Do przejechania miałem 103 km. Jeżeli zrobię to w jeden dzień, w nagrodę będę miał dzień na plaży nad oceanem. Dla mnie to dobra motywacja. Tak więc budzik ustawiam na godzinę 5:00. Przed godz. 6 jestem już w trasie. Celem oczywiście katedra w Santiago. I od nowa ta sama śpiewka z dnia wczorajszego. Od kompresora, do kompresora. Cisnę naprawdę mocno przez Lalin i Arnois, żeby ostatecznie około 11:30 wjechać do Santiago de Compostela.
Niespodziewana komplikacja…
Oczywiście nie mogło być tak prosto, oczywiście, że na tym opis dzisiejszego dnia nie może się zakończyć. Ucieszony wjeżdżam do miasta, kieruję się do biura dla pielgrzymów, żeby zakończyć kompostelkę. A tam inni informują mnie (o czy wiedziałem, ale totalnie o tym zapomniałem), że potrzebuję stempli z kolejno mijanych miejsc. Każdego dnia przynajmniej jeden, a z ostatnich 100 kilometrów po dwa dziennie. Oczywiście mam udokumentowaną całą trasę z Litwy, ale z dzisiaj… nie mam nic.
Ruszyłem przed 6:00. Ciemno. 7:00 dalej ciemno. O 8:00 to pierwsze kawiarenki się chyba otwierają. 9:00 jakieś sklepiki, ale informacje turystyczne, czy obiekty publiczne dalej zamknięte. Taki zafiksowany byłem na dotarciu do celu, że pędziłem jak koń z klapkami na oczach. Co mogę zrobić? Bez udokumentowanego ostatniego odcinka nie zaliczą mi całej trasy. Patrzę się na tego mojego rumaka, śmieję się sam do siebie i mówię — no to wracamy!
Kolejna godzina to powrót do Lestedo i Susany po pieczątki. Niby śmieszne, ale głowa już zaczęła mówić „pas”. Przecież miało być Santiago. Bez powrotu. Po głowie przyszła kolej na nogi. A po nogach, na rower. Słuchajcie, nie wiem ile szprych dzisiaj pogubiłem. Tak z 6? Jak to się stało, że końcówki, które zostały w obręczy, nie przebiły taśmy ani dętki — nie wiem. Jak to się stało, że rower jeszcze jedzie? Nie wiem. Wiem za to, że trzeba wrócić to 15 km do Santiago.
Na domiar — deszcz
I wtedy przychodzi deszcz. No chyba nie myśleliście, że z moim szczęściem obejdzie się bez deszczu? Przeczekuję w małej kawiarence ładując telefon i przy okazji zdobywając pieczątkę. Kończę kawę i wychodzę na drobny deszczyk. Już tak blisko, a mnie jest tak bardzo wszystko jedno.
Kiedy wjeżdżam do Santiago, znowu w pierwszej kolejności kieruję się do biura dla pielgrzymów, aby zakończyć kompostelkę. Na samym początku zaskakuje mnie XXI wiek i kod QR do zeskanowania i wypełnienia ankiety online. No to ściągam apkę, skanuję i znowu problem. Na stronie są najczęściej uczęszczane szlaki. Dwa portugalskie, kilka hiszpańskich, angielski i francuski. Trzeba zaznaczyć na jakim szlaku rozpoczynało się pielgrzymkę i w której miejscowości. Ja, że się tak wyrażę, nie łapałem się z deczka w schemat. No to podbijam i zgłaszam problem.
Nie ma problemu, wypełniam ręcznie ten sam druczek i już po chwili jestem szczęśliwym posiadaczem certyfikatu potwierdzającego odbycie pielgrzymki. Tak się nad tym trochę rozpisuję, bo sprawa ma też drugie dno. Otóż, jak podbiłem do pana przy wejściu z moim problemem, ten zapytał się skąd jadę, ile dni mi to zajęło, ile kilometrów itd. Taka standardowa rozmowa, można powiedzieć.
Oklaski od 200 pielgrzymów
Standardowa dla mnie, nie dla osób z kolejki, które szły lub jechały np. tydzień z jakiegoś miasta w Hiszpanii. Pan mi pogratulował, powiedział, że w tym miesiącu jestem rekordzistą (no dobra, to 2 IX dopiero) i wpuścił mnie do środka. A że Hiszpanie należą do bardzo gadatliwych narodów, to fama w kolejce szybko się rozeszła. Ja załatwiłem swoje sprawy, gdzieś tam jeszcze usiadłem, coś pokręciłem przy rowerze, przepakowałem się chowając głęboko dokumenty i dopiero po dłuższej chwili ruszyłem pod samą katedrę.
Kiedy wjeżdżałem na plac było na nim około 200 pielgrzymów, którzy nagle zaczęli bić brawo. Ja tak nie bardzo wiedziałem o co chodzi, czy mam się zatrzymać na placu, czy zjechać pod arkady. Więc stanąłem przy samym wjeździe na plac i zacząłem się rozglądać komu ludzie te brawa biją. No i wtedy podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała, że to dla mnie. Słyszeli skąd przyjechałem, fama jak już mówiłem poszła, a poznali mnie po pomarańczowej koszulce.
No powiem Wam po tylu tygodniach w podróży i dotarciu do celu, a jeszcze do tego po takim przyjęciu na placu, to kluchę w gardle złapałem niemałą. Teatralnym gestem ukłoniłem się w pas i szybciutko uciekłem pod arkady, żeby zejść ludziom z oczu.
Modnie ubrani obok pątników w wyblakłych koszulach…
Dopiero kiedy chwilę odetchnąłem i zadzwoniłem do żonki, zauważyłem dwa rodzaje ludzi, które odpoczywają na placu. Jedni, którzy wchodzą na plac, krzyczą, tańczą, śpiewają i zbijają ze sobą piątki. Mają markowe ciuchy, dobre buty, po 2-3 pojemniki na wodę itd.
I drugich, którzy wchodzą w rozciapcianych butach albo sandałach, które ściągają, jak tylko usiądą na ziemi. Mają ogorzałe słońcem twarze i znoszone, często wyblakłe już ubrania. Przyczepione do plecaków ręczniki schną na słońcu i wietrze. Tysiące historii, setki różnych krętych dróg, miliony historii do opowiedzenia, na koniec, na placu przed katedrą.
Po odpoczynku przychodzi czas na jedzenie, o którym też dzisiaj zupełnie zapomniałem. Potem zacząłem rozglądać się za firmą do przewozu gratów i tak zleciał czas do samego wieczora. Nocleg w Santiago, pod namiotem. Nie mogło być inaczej. I oby do rana.
Opisywaliśmy podróż dla Kacpra już wcześniej. Wciąż można Kacperkowi pomóc wpłacając na poniższą zatwierdzoną zbiórkę:
https://www.siepomaga.pl/kacper-kopanski