17 września — w rocznicę agresji sowieckiej na Polskę z 1939 r. — obchodzimy Dzień Sybiraka, który upamiętnia wszystkich Polaków zesłanych na Syberię oraz inne tereny ZSRS.
— To był 4 października 1951 r. Miałam 3 lata. O 3 godz. nad ranem nasz dom został otoczony przez uzbrojonych ludzi. Kazali nam się pakować — opowiada „Kurierowi Wileńskiemu” Maria Radczenko, która okoliczności tragicznych wydarzeń z dzieciństwa zna z opowiadań ojca.
Jak opowiada, żeby trafić na zsyłkę do Syberii, wystarczył donos. Napisali go sąsiedzi, którzy pracowali u ojca jako najemnicy. Wskazali oni w donosie, że jest kułakiem. Ojciec miał ponad 20 ha ziemi, ale należał też do kołchozu. Wszyscy naczelnicy znali ojca od dobrej strony, niestety, powiedzieli, że skoro jest taki dokument, to muszą go deportować. Pozwolono rodzinie się spakować. Dalej wypadki potoczyły się jak w scenariuszu filmu. Babcia Pani Marii przygotowała posiłek, postawiła na stole misę z gotowanym mięsem, butelkę bimbru przed „naczelnikami” i ze słowami „Jedzcie, kochani goście” wyszła z domu.
— Mieszkaliśmy nieopodal lasu. Babcia się ukryła dalej od domu. Gdy zaczęto nas ładować do wozów, ojcu przystawiono pistolet do skroni ze słowami: „Mów, gdzie matka”. Ojciec odpowiedział: „Strzelaj, bo nie wiem”. Funkcjonariusze sowieccy przeszukiwali las, ale bez rezultatu. Babci udało się wtedy uratować, choć i tak nie uniknęła Syberii. Nie mogła się długo ukrywać. Poszła i zawiadomiła służby, że chce jechać do syna. Po roku babcia przyjechała na Syberię na własne życzenie. Spotykaliśmy ją, odświętnie ubraną, nad brzegiem rzeki Niursa, przez którą odbywała się cała komunikacja — opowiada Pani Maria.
Czytaj więcej: Nie wolno zapomnieć. Wywózki na Sybir. Maria Radczenko
Rodzina spędziła na Syberii prawie 5 lat. Maria miała 7 lat, kiedy z obwodu Tomskiego powrócili do Wilna.
— Z pobytu w Syberii zapamiętałam bardzo mroźne zimy i upalne lata. Pamiętam też, jak mocno tęskniłam za ojcem. W poniedziałek wcześnie rano wychodził on pracować do tajgi, w sobotę wieczorem wracał do domu. W tajdze pracowało się przez cały rok: zimą i latem. Mieszkało się w długich barakach — wspomina Pani Maria.
Wielu tu było przesiedleńców różnych narodowości. Pani Maria zapamiętała rodzinę Rosjan zesłanych jeszcze w latach 30. podczas pierwszych stalinowskich wywózek. Mieli oni dzieci, którymi opiekowała się starsza siostra Pani Marii. Wiele tu było rodzin z Litwy, w tym samym baraku mieszkały też dwie siostry z Łotwy, które zupełnie nie znały języka rosyjskiego.
— W naszym pokoju stały trzypiętrowe łóżka, które sklecił ojciec. Bracia spali na górze, ja na dole. W trzecim roku naszego pobytu na Syberii ojciec kupił krowę. Na wiosnę urodził się cielak, a że w marcu-kwietniu były jeszcze siarczyste mrozy, przyniósł cielaka do pokoju. Proszę sobie wyobrazić, 5 dzieci, dwoje rodziców, babcia w jednym pokoju i do tego cielak. Moim obowiązkiem było dbać o niego, sprzątać, karmić. Zapamiętałam to bardzo dobrze — opowiada Pani Maria Radczenko.
Po śmierci Stalina, w okresie odwilży, można było powrócić do swoich domów. Niektórzy przesiedleńcy pozostali w Tomsku, rodzina Pani Marii powróciła do Wilna.
— Zastaliśmy dom w opłakanym stanie, ale był to nasz własny dom — opowiada.
— Moi synowie w 2016 r. wyruszyli na Syberię, by zobaczyć miejsce, gdzie była zesłana nasza rodzina. Dotarli do Tomska, dalej droga już nie prowadziła. Prawdopodobnie naszego „posiołka” już nie ma. Wiem, że była to dla nich bardzo ważna podróż. Jako zesłańcy bardzo chcielibyśmy, by pamięć o tych tragicznych wydarzeniach przetrwała w kolejnych pokoleniach — mówi Maria Radczenko.
Czytaj więcej: Maria Radczenko: Nadal pamiętam smak syberyjskiego chleba