Więcej

    Chciałem być lekarzem nie tylko ciała, lecz także duszy

    Tak zaczął rozmowę ze mną dr Władysław Mickielewicz, psychiatra w Centrum Zdrowia Psychicznego Rejonowego Szpitala w Solecznikach. W tym roku w listopadzie minęło 50 lat pracy doktora w tej placówce.

    Czytaj również...

    Brenda Mazur: Jest to piękny jubileusz, który skłania do przemyśleń, wspomnień i podsumowań. Jak Pan wspomina te lata? Czy wybór zawodu był Pana marzeniem i powołaniem?

    Dr Władysław Mickielewicz: Ludzkie losy były mi zawsze bliskie. Jak pisał słynny polski psychiatra Antoni Kępiński: „smutek jest dolą człowieka”. Wychowując się na wsi, widziałem wiele ludzkiego smutku, cierpienia i biedy. Nie było telewizora, radia, ale ludzie ze sobą rozmawiali. Znało się ich historie, te szczęśliwe i te mniej szczęśliwe, znało się wszystkie nieszczęścia, choroby w rodzinach, tragedie. Moja wrażliwość na drugiego człowieka poparta wiedzą, jaką nabywałem, czytając wiele książek i ucząc się pilnie, zaowocowała decyzją, że chcę pomagać jako lekarz nie tylko leczący ciało, ale i duszę.

    Czytaj więcej: Neurastenia — choroba z wyczerpania

    W latach, których Pan dorastał, kształcenie dzieci, studiowanie i późniejsza kariera zawodowa okupione były wyrzeczeniami i poświęceniem ze strony rodziny. Jaka była Pana rodzina i skąd Pan pochodzi?

    Urodziłem się w 1946 r. we wsi Porojść na Białorusi, w obwodzie grodzieńskim, w rodzinie rolniczej, katolickiej i mocno patriotycznej. Ojca Bolesława nie pamiętam, bo w tym samym roku, kiedy się urodziłem, wraz z grupą Polaków został postawiony przed Białoruskim Trybunałem Wojskowym w Grodnie za „popytku swierżenia sowieckoj własci”. Ojciec był łącznikiem AK o pseudonimie Lenart i został rozstrzelany w 1948 r. za próbę ucieczki. Oficjalnie przekazano rodzinie, że zmarł na gruźlicę i że pogrzebano go w miejscowości Woronowo. Dopiero w 1993 r. z pozwolenia ówczesnych urzędników Białorusi ujawniono prawdziwe miejsce pochówku i podano prawdziwą przyczynę śmieci. Wiemy więc, gdzie jest jego mogiła. Jego nazwisko widnieje na liście Polaków w łagrach Workuty.

    Mama pochodziła z rodziny Jasińskich z folwarku Mikaszewicze. Również ojciec mamy, mój dziadek Antoni, był wielkim patriotą, służył w wojsku Piłsudskiego i w nagrodę otrzymał ziemie wokół wsi Wiszniewo, w rejonie Wołożyn. Dokumenty, niestety, się nie zachowały, ale dziadkowie wiele mi opowiadali historii z tamtych czasów.

    Cały więc trud prowadzenia domu i mojego wychowania spoczął na mamie. Mama bardzo chciała, abym się uczył, dbała o moją edukację, którą rozpocząłem w 1953 r. w szkole w Poleckiszkach, w języku białoruskim, i ukończyłem ją w 1964 r. ze srebrnym medalem. Jako młody chłopak czułem odpowiedzialność i chciałem pomóc mamie, dlatego przez rok pracowałem jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole średniej we wsi Trokeli, powiat Woronowo, później w szkole wieczorowej uczyłem fizyki i matematyki. Chciałem jednak być lekarzem, moim marzeniem była medycyna. Udało mi się dostać na Grodzieński Instytut Medyczny. Studiowanie na tej uczelni to była moja radość i duma dla rodziny. Studia medyczne zawsze były wśród tych prestiżowych, a mnie dodatkowo medycyna fascynowała. Pochłaniałem wiedzę, czytałem nie tylko uniwersyteckie podręczniki. Sięgałem po wiele fachowych książek wybitnych filozofów z zakresu psychiatrii. Studia ukończyłem z wyróżnieniem, z tzw. czerwonym dyplomem.

    | Fot. archiwum prywatne

    A kiedy trzeba było wybrać kierunek, zdecydował Pan, że to będzie psychiatria? 

    Tak. I już w 1968 r., w trakcie trzeciego semestru, zacząłem pisać pod kierownictwem prof. Korablewa pracę naukową z zakresu psychofarmakologii. Planowałem studia doktoranckie.

    Po ukończeniu studiów zostałem asystentem w Katedrze Farmakologii Mińskiego Instytutu Medycznego. Jednak tu odezwały się „demony z przeszłości” mojej rodziny. Ktoś wysłał do administracji uczelni anonim, że jestem synem „bandyty” i nie mam prawa uczyć studentów. Delegowano mnie „karnie” do wsi Zaboloci, w powiecie Woronowo, obwodzie grodzieńskim, mówiąc, że innych propozycji pracy dla mnie nie ma. W 1972 r. zostałem powołany do wojska, gdzie jako szeregowy pracowałem przy remontach stacji radiowych, a praktycznie pracowałem jako lekarz w Szpitalu Wojskowym nr 289 w Rydze. Od jesieni 1973 r. pracuję w rejonie solecznickim jako psychiatra. W tym roku to już będzie 50 lat pracy w tej placówce.

    Nikt już nie ma wątpliwości, że przyszłość medycyny zdominują nowe technologie. Medycyna jest w nieustannym rozwoju, również w psychiatrii wprowadzane są nowe metody leczenia, zmieniają się leki. Skuteczne leczenie to dostęp lekarza do wszystkich nowinek. Jak Pan w tym kontekście wspomina swoją pracę na przestrzeni tych lat?

    Przez cały okres swojej pracy stawiałem na ciągłe dokształcanie. Sam sięgałem po nowe naukowe źródła, ale najważniejszy był żywy kontakt z uznanymi ekspertami psychiatrii i uczestnictwo w różnych sympozjach w kraju i za granicą. Podczas tych lat pracy byłem na kursach specjalistycznych w Moskwie, Leningradzie (obecnie Sankt Petersburgu), uczestniczyłem w wielu kursach na Uniwersytecie Wileńskim. Po przywróceniu niepodległości na Litwie otworzyły się granice i dla nas, lekarzy, ukazały się szersze horyzonty. Byłem zapraszany na różne specjalistyczne konferencje i wykłady.

    Miałem możliwość poszerzania wiedzy w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, którym kierował nieżyjący już prof. Stanisław Pużyński, wspaniały lekarz i autor licznych publikacji naukowych, ceniony wykładowca, kształtujący polskich psychiatrów. 

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Byłem też w Danii, w Kopenhadze, na konferencji z zakresu psychiatrii społecznej. Było to bardzo owocne spotkanie zorganizowane dla polskiej grupy psychiatrów. Inicjatorem tego była przewodnicząca Komisji Praw Człowieka, pani polskiego pochodzenia (dziś już nie pamiętam jej nazwiska), która mieszkała w Kopenhadze. Mieliśmy możliwość odwiedzania szpitali psychiatrycznych, kontaktu z prawnikami ds. pacjentów z Danii i Norwegii. W programie były też spotkania w parlamencie duńskim. 

    Oprócz tego były wyjazdy do Częstochowy, Warszawy, Krakowa, Torunia – na kongresy Polonii medycznej, czy do Wrocławia i Łodzi, gdzie uczestniczyłem w zjazdach psychiatrów polskich. 

    W pamięci zostaną mi wileńsko-warszawskie spotkania z pacjentami chorymi psychicznie i ich rodzinami (kiedy byłem członkiem zarządu Stowarzyszenia Chorych Psychicznie), którym patronował ówczesny prezydent Warszawy Marcin Święcicki. Mam też zaszczyt być członkiem Międzynarodowej Organizacji Psychiatrów APPNA, zrzeszającej psychiatrów polskiego pochodzenia z siedzibą w USA, gdzie wygłaszałem referaty na tematy psychiatrii. Po odzyskaniu niepodległości przez Litwy pracowałem przy głównym psychiatrze RL. Byłem członkiem Komisji ds. Reformy Psychiatrii przy Ministerstwie Zdrowia RL i jednym z twórców ustawy o centrach zdrowia psychicznego.

    To były czasy transformacji, nowe poglądy na zdrowie psychiczne, prawa pacjenta. I ja, dzięki zdobytej wiedzy i praktyce, uzyskałem wyższe kwalifikacje lekarza psychiatry. Zdobyta wiedza dała mi możliwość pracy w Wileńskiej Klinice Psychiatrycznej, gdzie piastowałem funkcję kierownika Oddziału Psychiatrii Społecznej i Laboratorium Naukowego Chorób Afektywnych. Wtedy bardzo zainteresował mnie temat samobójstw na Litwie i szeroko pojęty problem depresji. Wówczas postanowiłem w rejonie solecznickim otworzyć Centrum Zdrowia Psychicznego, aby dawać pomoc psychiczną i leczyć mieszkańców naszego rejonu. 

    | Fot. archiwum prywatne

    Dlaczego został Pan w Solecznikach, mając możliwości pracy wszędzie, chociażby w Wilnie.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Ludzie potrzebują lekarza wszędzie. Ale ja chciałem być blisko pacjenta. Soleczniki to stosunkowo mała społeczność, chory przywiązuje się do lekarza (szczególnie że ja byłem jedynym psychiatrą na tym terenie). I odwrotnie, ja znałem swojego pacjenta, co w psychiatrii jest bardzo ważne, bo cały proces leczenia to długie miesiące, lata, a nawet całe życie. Traktowałem też swoją pracę jako pracę społeczną. Starałem docierać się z referatami na temat psychiatrii, alkoholizmu, który u nas jest niemal plagą. Do 1990 r. byłem członkiem komisji rozwiązywania problemów alkoholizmu i narkomanii w radzie rejonowej. Spotykałem się z dziećmi i ich rodzinami uwikłanymi w trudne relacje z osobą chorą psychicznie czy uzależnioną od alkoholu. Byłem niemal w każdej szkole, wcześniej w kołchozach, jeździłem po wioskach. Znałem praktycznie warunki życia wszystkich pacjentów i ich rodzin. Wielu leczy się u mnie już w trzecim pokoleniu.

    | Fot. archiwum prywatne

    Kiedyś wizyta u psychiatry uważana była za stygmatyzującą. Na człowieka chorego psychicznie mówiono „nienormalny”. Ktoś, kto leczył się w szpitalu psychiatrycznym, wychodził z taką właśnie łatką i nie mógł w społeczności szukać zrozumienia, nie znajdywała się dla niego praca, nie miał co liczyć na akceptację. Rodzina się go wstydziła. Dziś o depresji mówi się dużo i otwarcie, podkreślając, że jest to choroba, jak każda inna, a mimo to depresja wciąż wydaje się tematem wstydliwym. Wiele osób boi się do niej przyznać nie tylko przed lekarzem, bliskimi, ale przede wszystkim – przed samym sobą. Dlaczego?

    To może być dlatego, że depresja niektórym osobom kojarzy się z łatką kogoś słabego, gorszego, mniej sprawnego. Psychiatra często słyszy od pacjenta, że wolałby mieć inne dolegliwości, np. sercowe czy gastryczne, ale związane z ciałem, bo wtedy dostałby lek, który szybko postawi go na nogi, czy przejdzie szybką operację i wraca do zdrowia. Przynajmniej tak to próbują tłumaczyć samym sobie i lekarzowi. Tymczasem rozpoznanie choroby przez psychiatrę, który stwierdził np. właśnie depresję, wiąże się zazwyczaj z koniecznością zmierzenia się z prawdami o sobie, swoich bliskich, a także o relacjach z nimi. I w tym tkwi problem, wiele osób niechętnie się z tym mierzy. Woleliby mieć inne choroby niż choroby duszy.

    No właśnie, o depresji mówi się jako o „chorobie duszy”, tymczasem pozbawia ona chorego też sił witalnych, można ją odczuwać również w wymiarze fizycznym, występują inne, somatyczne dolegliwości, jak całkowite osłabienie, zupełny brak siły do działania.

    To prawda. I to bardzo często jest trudne do zrozumienia dla bliskich osoby zmagającej się z depresją, która czuje się tragicznie psychicznie, a oprócz tego dopadają ją inne dolegliwości ciała. A przy tym jeszcze najbliżsi mówią: „Jesteś zdrowy masz dwie ręce i dwie nogi, nic ci nie dolega, wstawaj”. Mówienie takiej osobie: „weź się w garść” czy „myśl pozytywnie”, zupełnie jej nie pomaga, tylko jeszcze bardziej ją pogrąża. Bo ona faktycznie nie ma siły. Po prostu nie jest w stanie wydobyć z siebie nawet najmniejszej ilości energii potrzebnej nawet do umycia zębów, nie mówiąc już o normalnym funkcjonowaniu w pracy, w szkole, w rodzinie. Nie ma ochoty na nic, wycofuje się z życia, unika spotkań ze znajomymi. Na tym polega depresja i tym się najczęściej objawia, brakiem chęci i motywacji do działania. Depresji może też towarzyszyć wiele innych dodatkowych objawów, jak: osłabienie koncentracji, brak wiary w siebie, poczucie winy i małej wartości, negatywna ocena życia, pesymistyczne nastawienie do przyszłości. Do tego dochodzą zaburzenia snu, brak apetytu, a nawet myśli samobójcze.

    Czytaj więcej: Naukowcy o uzależnieniach i samobójstwach wśród młodzieży

    Niestety, osób z takimi zaburzeniami jest coraz więcej i depresja uznana jest dziś za chorobę cywilizacyjną.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Dziś lekarz psychiatra nie może narzekać na brak pacjentów, a psychiatrów jest coraz mniej. Ja sam, będąc już na emeryturze, nadal pracuję. Jestem konsultantem psychiatrycznym doradzającym lekarzom innych specjalizacji i opiniującym pacjentów.

    Na depresję zachorować może każdy, biedny i bogaty, wykształcony i mniej wykształcony, młody i starszy. Przybywa młodych pacjentów z depresją, jak i występuje ona wśród dzieci. W każdej szkole powinien więc być psycholog w stałej konsultacji z psychiatrą. Osobną grupą są emeryci, którym doskwierają samotność, opuszczenie i niejednokrotnie bieda. Do tego dochodzą choroby wieku i bardzo łatwo wpaść w depresję. Warto zaznaczyć, że alkoholizm i inne uzależnienia, które są osobną jednostką chorobową, prowadzą również do depresji.

    Jak odróżnić zwykły smutek od pierwszych objawów depresji?

    Smutek jest elementem naszego życia i czymś, czego wszyscy co jakiś czas doświadczamy. Jeśli trwa krótko, przez jakieś 2–3 dni, bo spotkało nas coś przykrego, to jest to naturalne. I po przemyśleniu czy przegadaniu problemu najczęściej ten stan znika. O depresji możemy natomiast mówić wtedy, gdy ten obniżony stan dokucza nam całymi dniami przez minimum dwa tygodnie. Jeśli więc widzimy, że osoba nam bliska, zazwyczaj pogodna i aktywna, jest nagle od kilkunastu dni niemal non stop smutna, wycofana, brakuje jej siły i energii do działania, to powinno nam się zapalić światełko. I taka osoba powinna zasięgnąć konsultacji specjalisty. 

    Czy z depresji można się wyleczyć?

    Depresja jest ciężką chorobą całego organizmu, jednak w pełni uleczalną. Aby tak się stało, chory musi przyjmować przepisane mu leki zgodnie z zaleceniami lekarza. Należy również pamiętać, że w niektórych przypadkach depresja nawraca, dlatego trzeba być w ciągłym kontakcie ze swoim psychiatrą. Często pacjenci z depresją samodzielnie porzucają z dnia na dzień przyjmowanie leków, co jest dużym błędem. Leków antydepresyjnych nie powinno się odstawiać nagle, bez konsultacji z lekarzem prowadzącym, gdyż ich nagle odstawienie stwarza ryzyko wystąpienia wielu różnych przykrych następstw.

    | Fot. archiwum prywatne

    Jak podsumowałby Pan te lata ciężkiej pracy, za którą wiele osób jest Panu wdzięcznych? Czy jest Pan szczęśliwym człowiekiem?

    Tak. Pomogłem wielu ludziom czy też wielu bardzo starałem się pomóc. Zawodowo jestem spełnionym człowiekiem, prywatnie również. Mam wspaniałą rodzinę, trzech synów, również lekarzy. Dwóch z nich mieszka i pracuje w Polsce, w Warszawie. Starszy syn Anatol pracuje jako neurolog w klinice na ul. Stefana Banacha, średni syn Edward jest ortopedą-traumatologiem w klinice Luxmed, młodszy syn Władysław pracuje w Wilnie jako radiolog w Klinice Dziecięcej Santaryszki. 

    Najwięcej zawdzięczam żonie Lubie. To dzięki niej mogłem się realizować zawodowo. Z uwagi na moje ciągłe wyjazdy na konferencje i sympozja, do pracy w terenie, nie było mnie w domowej codzienności i cały trud wychowania dzieci spadł na żonę. Sama, będąc czynna zawodowo jako pedagog w szkole, umiała stworzyć rodzinne gniazdko. Obecnie rodzina się rozrosła, mamy 10 wnuków. To jest dla mnie wielkie szczęście. No i jeszcze to, że nadal mogę pomagać ludziom w ich zmaganiach z chorobą psychiki.

    | Fot. archiwum prywatne

    Czytaj więcej: Rejon solecznicki walczy o lekarzy. Ma potrójną ofertę


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 49 (142) 09-15/12/2023

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Stary Sącz, miasto Sądeckiej Pani – węgierskiej księżniczki, która została świętą

    Już patrząc z daleka na miasto skryte w zieleni pól i łąk, wiedziałam, że czeka mnie niezwykła przygoda, którą zapowiadały wieże świątyń i mury obronne wokół ogrodu klasztornego, urocze kamieniczki, brukowane uliczki, no i wszechobecne ślady św. Kingi, Sądeckiej...

    Nowa Huta – jak powstawała duma PRL-u

    W czerwcu 1949 r. rozpoczęła się budowa Nowej Huty, najbardziej reprezentatywnego dzieła socrealizmu w Polsce. Miasto powstało nieopodal starego Krakowa i mimo tej bliskości przez lata dzieliła je „przepaść”. Dziś Nowa Huta jest dzielnicą Krakowa i odzyskuje utraconą pozycję. Powstało...

    Czy Wilno pokocha pisarkę, która to miasto ukochała?

    Brenda Mazur: Pani książki same przez siebie mówią o tym, że Wilno i Wileńszczyzna zauroczyły Panią. Jak to się zaczęło? Ewa Sobieniewska: Sama pochodzę z małego polskiego miasteczka w województwie świętokrzyskim, ale w moim rodzinnym domu pełno było Wilna i...

    Każdy dzień na wagę złota: o tych, którym śpieszno na świat, czyli o wcześniakach

    Pod wpływem tego radosnego, ale i zarazem dramatycznego wydarzenia, uświadomiłam sobie, jak ważny jest każdy dzień bycia „dłużej w brzuchu mamy”, jak istotne jest każde 100 gramów wagi noworodka, gdyż to właśnie do samego końca całego procesu ciąży kształtuje...