Walentynki, czyli przypadające 14 lutego coroczne święto zakochanych, w Polsce czy na Litwie wciąż budzą sporo kontrowersji. Zwłaszcza starsze pokolenie odrzuca je jako obce kulturowo i wypierające nasze tradycje. Wprawdzie ich nazwa pochodzi od Świętego Walentego, którego wspomnienie liturgiczne w Kościele katolickim przypada właśnie na 14 lutego, ale, co prawdopodobne, zwyczaje związane z tym dniem nawiązują do starożytnego święta rzymskiego zwanego Luperkaliami, obchodzonego tego dnia ku czci Junony, rzymskiej bogini kobiet i małżeństwa.
Na Zachodzie walentynki – szczególnie popularne w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych – świętowano od średniowiecza. Na nasze ziemie wkroczyły całkiem niedawno, pod koniec XX w., jako efekt postępującej globalizacji. Dla młodego pokolenia błyskawicznie stały się chlebem powszednim i okazją do obdarowywania się drobnymi upominkami czy wysyłania sobie walentynkowych kartek. Dla handlu to rzecz jasna kolejny marketingowy pretekst do zwiększonych obrotów.
Dla nas, cokolwiek byśmy o walentynkach myśleli, dobra okazja do przypomnienia – opartego rzecz jasna na subiektywnym wyborze – najpiękniejszych miłosnych historii w polskim filmie. Starszych skłoni to być może do tego, by do nich powrócić i obejrzeć raz jeszcze. Dla młodszych może stanowić będzie inspirację, by się z nimi zapoznać i zrozumieć, że miłość ma różne oblicza, a piękna jest nie tylko w hollywoodzkich produkcjach.
Czytaj więcej: Watykan/Walentynki z papieżem Franciszkiem
Miłość zakazana
Kiedy w 1982 r. „Znachor” w reżyserii Jerzego Hoffmana wchodził na ekrany polskich kin, nad Wisłą o walentynkach mało kto słyszał. Film, zrealizowany na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 r., pod tym samym tytułem, okazał się olbrzymim sukcesem kasowym. Przyciągnął do kin bez mała 6 mln widzów! Niebaczących na to, że krytycy określali produkcję jako płytką, nieskomplikowaną, przesłodzoną, z naiwnymi zbiegami okoliczności, a miejscami, pod publiczkę, aż nazbyt łzawą.
Głównym wątkiem filmu jest historia słynnego chirurga, prof. Rafała Wilczura, granego przez Jerzego Bińczyckiego. Gdy dowiaduje się, że odeszła od niego żona, zabierając ze sobą córeczkę, upija się, zostaje ograbiony, wywieziony w pole i pobity, w wyniku czego traci pamięć. Tocząc życie włóczęgi, zatrudnia się jako robotnik w młynie niejakiego Prokopa. Tam ujawnia się jego medyczny talent. Leczy m.in. syna gospodarza i zyskuje sławę znachora.
W tej samej wsi, w miejscowym sklepie, sprzedaje Marysia grana przez Annę Dymną, u której znachor, noszący teraz nazwisko Kosiba, się zaopatruje. W Marysi zakochuje się hrabia z pobliskiego majątku, Leszek Czyński (Tomasz Stockinger), który decyduje się na oświadczyny. Jednakże wskutek zazdrości konkurenta do ręki dziewczyny oboje ulegają wypadkowi na motocyklu. Pierwszej pomocy udziela im Kosiba.
Rodzice hrabiego zabierają nieprzytomnego syna, a ich lekarz pozostawia bez pomocy będącą w gorszym stanie Marysię, uznając jej przypadek za beznadziejny. Kosiba decyduje się wykonać operację ratującą życie dziewczyny, przedtem kradnie lekarzowi potrzebne narzędzia chirurgiczne. Udanie przeprowadza trepanację czaszki, po której Marysia powoli odzyskuje zdrowie.
Hrabia, poinformowany przez rodziców, że jego ukochana zmarła, wyjeżdża na rekonwalescencję za granicę. Po powrocie zamierza popełnić samobójstwo na grobie Marysi…
Ciąg dalszy wszyscy, którzy widzieli, znają, pozostałym nie będziemy zdradzać. Mimo upływu lat ekranizacja wciąż wyciska łzy nawet tym, którzy oglądają ją po raz enty. Jak to ujęła Alicja Cembrowska, pisząca w serwisie NaTemat.pl: „Reżyser zrealizował tzw. comfort movie. Produkcję, którą włączamy, gdy nam smutno, źle i zimno. Gdy chcemy przypomnieć sobie, jak ważna jest miłość”.
Co ciekawe, produkcja Hoffmana nie jest ani pierwszą, ani ostatnią ekranizacją powieści Dołęgi-Mostowicza. Pierwszą zrealizował jeszcze przed wojną Michał Waszyński, a ostatnią – w ubiegłym roku Michał Gazda dla Netflixa. To jednak produkcja sprzed ponad 40 lat wydaje się tą niedoścignioną.
Miłość młodzieńcza
Historia miłosna w klimatach wileńskich to oczywiście „Kronika wypadków miłosnych”. Film Andrzeja Wajdy, podobnie jak „Znachor”, także jest ekranizacją powieści pod tym samym tytułem. Co ciekawe, scenariusz napisał autor książki, czyli Tadeusz Konwicki.
Konwicki, urodzony w Nowej Wilejce, z Wileńszczyzną był bardzo mocno związany. Nie dziwi więc, że miejscem akcji toczącej się wiosną 1939 r., tuż przed wybuchem II wojny światowej, jest Wilno i okolice. W 1986 r. sceny musiano kręcić jednak w innych lokalizacjach. Litewską stolicę imitowały więc: Przemyśl, Drohiczyn, Lublin czy Siemiatycze.
Głównym wątkiem jest miłość maturzystów. Witek (w tej roli Piotr Wawrzyńczak) zakochuje się w Alinie, córce polskiego oficera, granej przez zaledwie 14-letnią Paulinę Młynarską. Dziewczyna długo dojrzewa do miłości chłopca, ale w końcu umawia się z nim na randkę. Wspólnie planują ucieczkę po maturze, umawiając się na nią po ogłoszeniu wyników egzaminów. Niestety, zakochany Witek matury nie zdaje, a wkrótce dowiaduje się, że Alina wyjeżdża za granicę.
Na ostatnie spotkanie dziewczyna przychodzi w białej, ślubnej sukience. Upojeni miłością, zasypiają nad brzegiem rzeki. Budzi ich wycie syren alarmowych zwiastujących wybuch wojny.
Film opowiada historię wchodzenia w dorosłość młodych ludzi w zachwycająco poetycki i nostalgiczny sposób. Jego wielkim atutem jest też muzyka skomponowana przez Wojciecha Kilara.
Miłość królewska
Litwa jest także tłem pięknej historii miłosnej Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny, zekranizowanej w 1982 r. przez Janusza Majewskiego w filmie „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”.
W role główne wcielili się w nim Jerzy Zelnik i Anna Dymna, która w obszernej rozmowie z „Kurierem Wileńskim” sprzed kilku lat, tak ją wspominała: „Gdy grałam Barbarę Radziwiłłównę, nosiłam chyba najpiękniejsze kostiumy, jakie kiedykolwiek miała na sobie polska aktorka. Słyszałam czasem, że grałam taką postać z obrazka. Pięknie ją ubrali, uśmiechnęła się i już królowa. Inni twierdzili, że Barbara dla nich już zawsze będzie miała moją twarz. A dla mnie była to piękna przygoda i wspaniała praca, no i spotkanie z niezwykłym, o ogromnej klasie, eleganckim, kulturalnym, pełnym humoru i ciepła reżyserem, Januszem Majewskim. Zanim przystąpiłam do zdjęć, przeczytałam wiele książek, poznałam dokładnie historyczne fakty, obyczaje litewskie i staropolskie, przesądy, dopuszczalne zachowania. O Barbarze też przeczytałam, co było możliwe. Chociażby po to, żeby wiedzieć, czy się uśmiechała i co ją bolało. Może gdzieś tam w oku być widać, że ja to wiem. Ale dla mnie Basia Radziwiłłówna to przede wszystkim prawdziwa kobieta, która naprawdę kochała. I to z wzajemnością. Zygmunt August chciał nawet zrezygnować dla niej z korony. To już był największy dowód uczucia. Myślę, że była najszczęśliwszą kobietą na świecie, choć szczęście ich trwało krótko. Miała raka szyjki macicy, bardzo cierpiała i szybko umarła. Kochana do końca. Wierzę w taką miłość na śmierć i życie, do ostatniego oddechu. I bardzo lubię tę rolę”.
W trakcie tamtego spotkania z „Kurierem Wileńskim” aktorka wspominała też rolę Marysi Wilczurówny ze „Znachora” i Ani Pawlaczki z trylogii o losach Kargulów i Pawlaków, która przecież też zakochana była w swoim narzeczonym Zenku. „W tym filmie bardziej byłam, niż grałam, bo wtedy rzeczywiście byłam taką Anią, prawdziwą, szczerą, młodziutką…” – mówiła nam wówczas. „Przecież Sylwester Chęciński obsadził mnie nie dlatego, że byłam wtedy wielką aktorką. Byłam zaraz po studiach, gdy zaczęłam grać Anię. Właśnie zrobiłam magisterium, obroniłam dyplom i od razu dostałam tę rolę. Właśnie takie sympatyczne, prawdziwe »dziecko« było Chęcińskiemu potrzebne”.
Miłość wiekuista
Do naszego wspominkowego zestawienia zdecydowaliśmy się wybrać jeszcze jeden film z Wilnem w tle. Tyle że miłość w nim ma zupełnie inne oblicze niż we wcześniej przywołanych produkcjach. „Faustyna” Jerzego Łukaszewicza z 1994 r. to historia wielkiej, niezgłębionej miłości Boga do człowieka.
„Film powstał w błyskawicznym tempie” – wspominała w rozmowie z „Kurierem Wileńskim” Dorota Segda, odtwórczyni tytułowej roli. „Zdjęcia były kręcone na wschodzie Polski, Siemiatycze udawały Wilno. Film był zrobiony za takie grosze, że nie byłoby nas stać kręcić go w Wilnie. Ja właściwie pisałam scenariusz z dnia na dzień. Znajdowałam w »Dzienniczku« Faustyny fragmenty, które wydawały mi się ważne dla każdego, nawet niekoniecznie dla osoby wierzącej. Wokół nich budowaliśmy sceny. Filmy kręciło się jeszcze na taśmie. Mieliśmy jej tak strasznie mało, że były ujęcia, które w ogóle nie mogły mieć dubla, co wydaje się nie do pojęcia. Niczego nie można było skorygować. Tych taśm nie było gdzie wywołać ani obejrzeć. W związku z tym Jerzy Łukaszewicz oglądał je dopiero w Warszawie po zakończeniu zdjęć. Nosiłam w sobie napięcie strasznej niepewności. Nigdy nie zapomnę ulgi, gdy mi się nagrał na automatyczną sekretarkę, mówiąc, że obejrzał i jest wspaniale”.
Aktorka opowiadała nam także, że gdy dostała rolę, siostry zakonne w krakowskich Łagiewnikach nie wierzyły, że może dobrze ją odegrać. „Zostałam przez siostry przyjęta lodowato. Jakoś nie wierzyły, że młoda aktorka może podołać takiej roli, misji zagrania Faustyny. Ale muszę powiedzieć, że to były tylko pierwsze lody. Potem mnie pokochały. Była wśród nich także siostra furtianka. Miała w sobie światło i była śliczna. Pamiętam do dzisiaj jej oczy. Ona mnie niosła, inspirowała w tej roli, którą przecież trzeba było objąć sercem i intuicją. Faustynę poczułam sercem i bardzo głęboko ją w nim noszę. Mam we krwi, naprawdę gdzieś we mnie płynie i czasami się odzywa. Dzięki niej przez całe życie spotkało mnie mnóstwo rzeczy pięknych i nie z tej ziemi. Tylu ludzi poznałam, tylu cudownych spotkań doświadczyłam. To najlepiej świadczy jak bliska mi się stała. Jest i będzie mi towarzyszyła do końca życia. Zdjęcia to był dopiero początek tej przygody”.
Czytaj więcej: Dorota Segda: Faustynę noszę w sercu
Piękne historie miłosne w polskim kinie można mnożyć. Przywołaliśmy raptem kilka z nich. Każdy z Czytelników z łatwością wymienić może kolejne. Choćby Wokulskiego i Izabeli z ekranizacji „Lalki”, Kasi i Pawła z komedii „Kogel-mogel”, Maryny i Janosika z serialu o tym drugim, Leszka i Ani z serialu „Daleko od szosy” czy Marusi i Janka z nieśmiertelnych „Czterech pancernych i psa”. Z pewnością z okazji walentynek nie zaszkodzi do którejś z tych historii powrócić.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 06 (17) 10-23/02/2024