Zdumienie i zachwyt. Żeby zrozumieć, czym jest „Niecodziennik” i jak powstał, zacytuję autora: „Lubię czytać rozmaite pamiętniki i dzienniki. (…) Zacząłem sam pisać, ale złapałem się na tym, że albo pisałem o sobie dobrze, albo pisałem tak źle, żeby inni mówili, że jest trochę lepiej ze mną. (…) Wreszcie przestałem pisać. Spaliłem zapisane kartki. Ograniczyłem się do samych anegdot”.
„Niecodziennik” zawiera wspomnienia i refleksje, sceny z życia parafian, duchowieństwa, czasami zasłyszane żartobliwe historyjki, innymi słowy – anegdoty. Dłuższe i krótsze objętościowo. Przytoczę kilka z nich. Tych krótszych.
• Jeden z proboszczów pouczał mnie jako prymicjanta: Jeśli na tacy położą niewiele, mów „Bóg zapłać”, jeśli dużo – „Panie Boże zapłać”, jeśli bardzo dużo – „Panie Boże wielki zapłać”.
• Kiedy przebywałem na swojej pierwszej parafii w Żbikowie, widziałem co pewien czas jedną ze starszych pań leżącą krzyżem. Początkowo nie śmiałem pytać, wreszcie zapytałem: „W jakiej intencji pani się modli?”. Odpowiedziała: „Modlę się w intencji kierowniczki zakładu spokojnej starości, żeby zdechła”.
• W czasach stalinowskich spisywano w księdze dobre uczynki parafian. Każdy wpisywał sobie sam. Jeden z chłopców wykaligrafował: „Pasłem krowę komuniście”.
• Słyszałem o trzyletnim Marku, który niecierpliwił się w czasie mszy świętej, nie mogąc doczekać się końca, i wreszcie zapytał rodziców głośnym szeptem: „Kiedy ksiądz powie: Idźcie ofiary domu?”.

| Fot. Marian Paluszkiewicz
Spotkanie z poetą
Latem 1996 r. miałam zaszczyt uczestniczyć w spotkaniu z ks. Twardowskim (najdziwniejszym, w jakim brałam udział), zorganizowanym na okoliczność pobytu w Warszawie grupy nauczycieli i dyrektorów szkół z Wilna i okolic.
Miałam wrażenie, że niewiele osób było zainteresowanych poetą. Znalazło to wyraz m.in. w tym, że na moją propozycję, byśmy kupili wiązankę i wręczyli księdzu, nie było żadnego odzewu. Kwiaty kupiłam. Wydawało mi się, że 81-letni poeta również nie był zachwycony spotkaniem z nami. Przejawiło się to m.in. w jego długim milczeniu, małomówności, wręcz apatii.
Niewątpliwie wiek i stan zdrowia pisarza były tego przyczyną. Po tej imprezie zostały mi dwie pamiątki: autograf poety na „Niecodzienniku wtórym” i zdjęcie.

| Fot. archiwum Czesławy Osipowicz
Uczniowie moi, uczenniczki drogie
Praca i kontakt z dziećmi są źródłem ogromnej radości i satysfakcji, ale też nie lada wyzwaniem. Ks. Twardowski jako wikariusz nauczał religii w szkole specjalnej w Żbikowie, w warszawskim kościele ss. Wizytek głosił kazania dla dzieci, był wychowawcą wielu pokoleń kleryków w seminarium duchownym, więc nieprzypadkowo w jego dorobku twórczym są teksty dla dzieci i o dzieciach. Adresatami niezwykle wzruszającego wiersza – listu „Do moich uczniów” są dzieci z niepełnosprawnościami, z którymi poeta pracował w pierwszych latach swego kapłaństwa. Rozpoczyna utwór apostrofa „Uczniowie moi, uczenniczki drogie”. Nadawcą jest „Ten od głupich dzieci”.
„Ksiądz piszący wiersze” (nie lubił określenia poeta) przyszedł na świat w Warszawie przed 110 laty, 1 czerwca 1915 r. Tego dnia w Polsce od 1950 roku obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Dziecka. Dwa jubileusze, które w pewien sposób korelują ze sobą. Zainspirowana twórczością ks. Twardowskiego i Dniem Dziecka postanowiłam przywołać z pamięci różne szkolne sytuacje, których niekwestionowanymi bohaterami są dzieci. W ten sposób powstał mój skromny szkolny codziennik.
Ale w szkole jest wesoło…
W klasie pierwszej po paru tygodniach nauki swoim kochanym maluchom postawiłam dwójki w dzienniczkach (w dzisiejszych czasach za sprawą przemądrzałych rodziców byłby to skandal na całą Litwę), bo kolejny raz nie były przygotowane do lekcji.
Następnego dnia któryś z rodziców opowiedział mi, że zauważył grupkę dzieci siedzących pod płotem, obok – porozrzucane tornistry. Zaciekle ścierały coś gumką. Gdy zapytał, co robią, usłyszał: „Nauczycielka była dziś bardzo zła i postawiła dwójki w dzienniczkach. Ścieramy, żeby rodzice nie krzyczeli”. Te pierwsze dwójki w mojej belferskiej karierze okazały się świetnym motywatorem, zachętą do nauki.
• Najmniejszy, najdrobniejszy w klasie był Witek. Wszystko, co robił i mówił na lekcji, bardzo mnie bawiło, chociaż starałam się zachować powagę. Na pierwszym zebraniu rodziców nie mogłam się powstrzymać i opowiedziałam kilka śmiesznych sytuacji z jego udziałem. Wszyscy się uśmiechali oprócz ojca Witka. Następnego dnia przed lekcjami przybiegła do mnie z płaczem mama Witka. Otóż po powrocie z zebrania mąż ją poinformował, że ich syn jest największym chuliganem w klasie. Długo musiałam przekonywać, pocieszać, tłumaczyć, że jej dziecko jest cudowne, że Witek po prostu mnie zauroczył. Nie chciała mi uwierzyć.
• Na tablicy zapisałam pracę domową i kazałam przepisać do zeszytu. W notatce był wyraz ćwiczenie. Odezwała się zdziwiona Beata: „Ale my jeszcze nie uczyli się pisać literki ć”.
• Nie pamiętam, z jakiego powodu Beata siedziała na lekcji poirytowana, najeżona, zła. Powiedziałam: „Beatko, uśmiechnij się, bo złość piękności szkodzi”. Ona na to stanowczo: „Nieprawda. Moja mama bardzo zła, a wszystko jedno piękna”.
• W bibliotece zastałam swego ucznia z klasy piątej. Bibliotekarka coś mu kserowała z encyklopedii. Na moje pytanie, co tu robi, z łobuzerskim uśmieszkiem odpowiedział, że na lekcji polskiego (czyli mojej) będzie praca kontrolna z życia i twórczości A. Mickiewicza, więc robi sobie „szpargałkę”, czyli będzie spisywać. Spytałam, czy się nie boi. „Nie, nauczycielka [czyli ja] nie zauważy”. Podczas lekcji wyciągnął ściągę i demonstracyjnie spisywał spoglądając na mnie zadziornie. Niestety, z brykiem musiał się pożegnać. Przekorne, kochane dziecko.
• W klasie szóstej lekcję prowadziła studentka czwartego roku polonistyki. Uczniowie mieli m.in. wymienić nazwiska znanych im poetów polskich. Żaneta podniosła rękę i wywołana do odpowiedzi powiedziała: „Jan Twardowski”. Studentka na to: „Nie ma takiego poety”. Dziecko odwróciło się do mnie z pytającym wzrokiem. Kiwnęłam głową, że jest, więc znowu podniosła rękę i powtórzyła: „Jan Twardowski…”. Zniecierpliwiona i pewna siebie studentka: „Przecież już ci mówiłam, nie ma takiego poety”. Po lekcji spytałam „prawie” nauczycielkę polonistkę, czy nigdy nie słyszała o takim pisarzu. Nie słyszała. A nie były to czasy sowieckie, tylko 1999 r.
• Klasa siódma liczyła 30 uczniów dosyć ruchliwych i niesfornych, a lekcję miał prowadzić student, który się jąkał. Na dwóch lekcjach z rzędu prosiłam, błagałam, tłumaczyłam uczniom, że ma problem z mówieniem, szczególnie to się nasila, gdy się denerwuje, a prowadzenie lekcji zaliczeniowej jest bardzo stresujące. Mają siedzieć i się nie ruszać, i broń Boże nie śmiać się. Początek lekcji. Zachowywali się wzorowo do chwili, aż student na tablicy zapisał: „5 gródnia”. Cała trzydziestka w zupełnej ciszy, synchronicznie, jakbyśmy ćwiczyli cały tydzień, odwróciła się do mnie. Student tego nawet nie zauważył. Wskazałam na chłopaka najbardziej zbulwersowanego, chociaż niezbyt pilnego w nauce, by wstał i powiedział, że na tablicy jest błąd. Zrobił to w sposób poważny i kulturalny. Student, jąkając się, zaczął się tłumaczyć z tej gafy, a uczniowie ze zrozumieniem kiwali głowami. Nie zawiedli. Pokazali klasę w ciągu 45 minut.
• Na początku września 2001 r. Instytut Polski w Wilnie zorganizował koncert muzyki Chopina w Akademii Muzycznej. Wstęp był wolny, więc postanowiłam zabrać na występ pianistów z Polski swoją wychowawczą klasę szóstą. Niestety, był poważny problem: kilkunastu chłopaków nie potrafiło spokojnie usiedzieć w skupieniu, nie rozmawiać i nie ruszać się nawet przez pięć minut. Jak się mają zachowywać w sali koncertowej, powtarzałam na każdej lekcji, przed wyjściem ze szkoły również, w trolejbusie tak samo, przed wejściem do akademii jeszcze raz. Byli już oburzeni i wkurzeni na mnie. Pytali, ile razy można to samo powtarzać. Pech chciał, że spotkała nas pani dyrektor M. Kasner. Bardzo się ucieszyła na nasz widok i stwierdziła, że posadzi chłopców… w pierwszym rzędzie. Byłam przerażona, a podczas koncertu – bardzo zestresowana. Usiadłam tak, by wszystkich ich widzieć i przez cały koncert w napięciu tylko na nich się gapiłam. Muszę przyznać, że wstydu mi nie zrobili. Następnego dnia na lekcji polskiego nie mogłam poznać swoich uczniów: cichutko siedzieli i nie ruszali się, jakby dostali obuchem w głowę. Niestety, po kilku dniach odzyskali przytomność i znowu byli sobą. Dzieci są fantastyczne!
• 3 Maja. Święto Konstytucji. W kościele pw. Ducha Świętego została odprawiona uroczysta msza święta. Uczestniczyliśmy w niej jako społeczność szkolna z pocztem sztandarowym oraz z gośćmi – harcerzami z Polski, których po mszy odprowadziliśmy na dworzec. Pożegnaliśmy się, po czym stwierdziliśmy, że czas na kawiarnię. Po paru godzinach wróciłam na ul. Niemiecką po samochód. A tu niespodzianka! Na chodniku, oparte o tylne koło mego auta, siedziały dwie maluśkie na wpół żywe (dzień był upalny) harcerki z klasy piątej. Nie były to moje uczennice. Okazało się, że przyjechały do kościoła ze starszymi harcerzami. Po mszy harcerze ulotnili się, a one nie miały pojęcia, jak wrócić do domu do Justyniszek. Zauważyły moje auto i słusznie wykalkulowały, że kiedyś wrócę do swego samochodu. Czekały długo, ale skutecznie.
• Był rok 2009. Z okazji 440. rocznicy podpisania unii polsko-litewskiej Muzeum Sztuki Stosowanej (Arsenał) sprowadziło do Wilna obraz Jana Matejki „Unia lubelska”. Wybrałam się z dziewiątą klasą wychowawczą na muzealne zajęcia edukacyjne. Przewodnik zaprezentował ekspozycję, opowiedział litewską wersję podpisania unii. Kontekst, oczywiście, był nieprzychylny dla Polaków. W celu utrwalenia materiału zaangażował uczniów do zabawy. Podzielił klasę na dwie grupy: Polaków i Litwinów. Musieli wykonywać różnorodne zadania tematycznie związane z unią. Wreszcie zadał dwa ostatnie fundamentalne pytania: „Czy wy, Polacy, chcecie, by Królestwo Polskie połączyło się z Wielkim Księstwem Litewskim?”. Głośna odpowiedź uczniów brzmiała: „Nie!”. Drugie pytanie brzmiało: „Czy wy, Litwini, chcecie połączyć się z Królestwem Polskim?”. Usłyszał entuzjastyczne: „Tak!”. Mina przewodnika była bezcenna!

| Fot. archiwum Czesławy Osipowicz
Dzieci, ach, te dzieci
Aktywne, odważne, nieśmiałe, pilne, krnąbrne, kreatywne, odpowiedzialne, ambitne, rozbrykane, ciekawskie, agresywne, ruchliwe, uparte, wrażliwe, samodzielne, leniwe, empatyczne, nieufne, egocentryczne, skromne, szczere, przekorne, pomysłowe… Mają cechy dziedziczne, ale też nabyte. Zawdzięczają je przede wszystkim rodzicom.
Najważniejsze, że z dziećmi zawsze można się dogadać. Na szczęście sytuację, kiedy uczniowie chodzą po klasie i nie zwracają uwagi na uwagi nauczyciela, znam tylko z opowieści, sama tego nigdy nie doświadczyłam. Wiem, że „dziecko chce być dobre. Jeśli nie umie – naucz. Jeśli nie wie – wytłumacz. Jeśli nie może – pomóż” (Janusz Korczak).

| Fot. Marian Paluszkiewicz
Czytaj więcej: Siostra Rita: „To nie jest koniec”
Mądrości z zeszytów moich uczniów
„Treny mają oblicze żałobne”.
„Przydawki podkreślamy falbankami”.
„Relikwie – szczątki świąteczne”.
„Gabinet historii jest niezwykle historyczny”.
„Morfologia to rozbieranie wyrazów na końcówki”.
„W teatrze występowała opera Stanisława Moniuszki”.
„Moim zdaniem Odyseusz jak na króla był trochę nawet zbyt kulturalny”.
„Więcej podoba mi się renesans, bo jakby są już tam ludzie rozumniejsi”.
„Kmicic był chuliganem, który lubił pić jak wszystkie Polaki tamtych czasów”.
„Pan Zagłoba walczył z małpami podczas wojny ze Szwedami, bo to te Szwedzi byli jak małpy”.
„»Kurier Wileński« każdy dzień wypuska gazetę i nowe wydarzenia oprócz poniedziałku”.
„Człowiek ma wielki mózg, który nie jest rozwinięty, jego trzeba rozwijać sztucznie, np. w szkole”.
„Osobiście uważam, że około 90 proc. Litwinów to są durni, ponieważ oni tak myślą o Polakach, ze względu na to jak oni rządzą, a i całkiem ze względu na to, jak oni myślą (a oni całkiem nie myślą)”.
„Praca u podstaw jest aktualna tym, że w naszych czasach dzieci trzeba wychowywać od samych podstaw”.
„Po lepszym zapoznaniu się z Laurą, Cezary zaczyna biegać po nocach do niej, nie napiszę w jakim celu, bo nie jest przyzwoicie opisywać takie rzeczy”.
„Żaden z tych wątków miłosnych nie był udany. W końcu Czarek wdał się w komunizm”.
„Chopin chciał zdobyć uznanie jako kompozytor polski i w końcu zdobył, a gdy był w Paryżu, chcieli mu zabrać uznanie i dać pensję, ale on nie zgodził się”.
„Fraszka »O doktorze Hiszpanie« jest o ciekawej i imponującej treści, gdzie doktorowi nie dawali spokoju pacjenci”.
Czytaj więcej: Uczniowie o atrakcyjnej polskiej szkole na Litwie: „misja możliwa”
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 22 (61) 31/05-06/06/2025