Agnieszka Skinder: Proszę opowiedzieć o Waszym udziale w zespole – kiedy tańczyliście, kiedy śpiewaliście?
Tadeusz Litwinowicz: Do zespołu przyszliśmy w 1968 r. razem z bratem Ryszardem. Kolega powiedział, że jest nabór – to pomyśleliśmy: „Idziemy!”. Przyszliśmy, popatrzyli na nas, my na nich – i tak się zaczęło. Przyjęto nas bardzo serdecznie, wesoła, życzliwa kompania. Powiedziano, jak mamy wyglądać, jaki ma być strój, jakie obuwie. Byliśmy młodzi, wysportowani, więc wszystko przychodziło z łatwością. Ale to, co najbardziej nas pociągnęło, to muzyka i piosenki – one były bliskie naszej duszy. Zakochaliśmy się w zespole od pierwszych dni. I tak już zostało.
Pan zakochał się w zespole, ale – jak się później okazało – również w pani Walentynie?
Tadeusz (z uśmiechem): Tak, tak… to przyszło trochę później.
Pani Walentyno, jak to było w Pani przypadku? Jak trafiła Pani do „Wilii”?
Walentyna Litwinowicz: Byliśmy kiedyś z rodzicami w Połądze i zobaczyliśmy tam zespół – myśleliśmy, że są z Polski, a okazało się, że to właśnie „Wilia”, która odpoczywała na kempingu w Połądze. Kiedy wróciliśmy do Wilna, moja koleżanka z klasy, Antonina Szafranowicz, powiedziała: „Słuchaj, jest taki zespół »Wilia«, słyszałam o nim. Chodźmy!”. No to poszłyśmy. To był rok 1970. Pan Turowski przesłuchał nas – mnie przyjął do altów, a Antoninę do sopranów. I tak to się zaczęło.
A Pana historia związana z „Wilią” jak się rozpoczęła, Panie Czesławie?
Czesław Litwinowicz: Moi bracia przyszli do zespołu pierwsi. Ja nie opuściłem żadnego ich koncertu – zawsze byłem na widowni. Patrzyłem na występy, na dziewczyny, na zabawę, na atmosferę. Wszystko mnie tam pociągało – praca, śpiew, taniec, przyjaźnie. I tak się wciągnąłem, że w 1971 r. sam dołączyłem do zespołu.
Jakie macie wspomnienia z tamtego czasu? Jaka wówczas była „Wilia”?
Tadeusz: To były niesamowite lata. Pamiętam dokładnie, że w 1969 r. zostaliśmy zaproszeni do Polski na Światowe Święto Polonii. Przygotowywaliśmy się do tego wydarzenia bardzo poważnie – codziennie, z ogromnym zaangażowaniem. Każdy dawał z siebie wszystko. Potem odbył się koncert galowy. Przyjechała komisja z Moskwy, obejrzała nasz występ – naprawdę piękny, dopracowany, pełen energii. Czekaliśmy na decyzję. I przyszła – odmowna. Powiedziano, że nasz wyjazd nie dojdzie do skutku. Dla wszystkich był to ogromny zawód. W ramach rekompensaty klub zorganizował nam wyjazd do Połągi – autokarem, całą grupą. I właśnie tam była też Walentyna.
Pojechało nas około siedemdziesiąt osób. Zamieszkaliśmy na kempingu. Każdego wieczoru odbywały się koncerty, tańce, śpiewy – ludzie zbierali się, słuchali, bawili razem. Dla mnie to był pierwszy wyjazd nad morze, pierwszy raz, gdy zobaczyłem morze na własne oczy. To było coś niezwykłego – towarzystwo, piosenka, morze, przyjaźnie. Człowiek czuł się częścią czegoś większego. „Wilia” stała się dla mnie wtedy jak rodzina – może nawet bliższa niż ta własna, bo w rodzinie różnie bywa, a w zespole zawsze była wspólnota, szczerość, wsparcie.
Nigdy nie pytaliśmy, „co z tego będę miał?”. Niektórzy koledzy z klasy dziwili się: „Po co tam chodzisz? Co z tego masz?”. A ja zawsze odpowiadałem: „To jest uczta duchowa”. Tam było wszystko – radość, pasja, ludzie. Nie potrzeba było żadnych innych klubów, spotkań czy rozrywek – mieliśmy swoje próby, koncerty, wyjazdy. Byliśmy w Daugavpils, w Tartu, w Tallinnie, w Mejszagołe, w Solecznikach – wszędzie, gdzie tylko można było występować. I nigdzie nie było smutno.

| Fot. archiwum prywatne
Podobno w Daugavpils narodziła się miłość między Panem a Panią Walentyną?
Walentyna: Nie, wtedy on tylko „oko położył”! To było w autokarze. Jechaliśmy razem, a ja przysnęłam, oparta o szybę. Hanka Ranszysówna mówi: „Usiądź obok niej, bo dziewczyna głową o szybę bije!”. No i usiadł. I tak już został.
Panie Czesławie, a Pana wspomnienia te najbardziej jaskrawe z „Wilii”? Pan był najmłodszy z braci…
Czesław: Ja podziwiam tamten czas. To był złoty okres. My, chłopcy z Porubanku, z rodziny robotniczej, trafiliśmy do świata ludzi wykształconych, kulturalnych, oddanych polskości – takich jak Marian Wojtkiewicz, Zdzisław Tuliszewski, Jan Skrobot i inni. Oni przyjęli nas, młodych chłopaków, jak swoich.
W „Wilii” nauczyliśmy się nie tylko tańca, ale i życia – etykiety, szacunku do kobiet, odpowiedzialności. Partnerka była świętością – trzeba było jej pomóc, zaopiekować się, zanieść walizkę, przynieść strój. Dziewczyny z kolei dbały o koszule, prasowały, szykowały. To była prawdziwa wspólnota. Tak jak brat powiedział – rodzina, a może nawet coś więcej.
Do zespołu przychodziło się z radością. Po próbach nie uciekało się do domu – zostawaliśmy razem, rozmawialiśmy, odpoczywaliśmy. Pracowaliśmy naprawdę ciężko, szczególnie przed wyjazdami czy konkursami. Zawsze chcieliśmy być najlepsi – rywalizowaliśmy ze „Šviesą”, z „Vaivą”, z litewskimi zespołami, żeby dorównać im poziomem. A że chłopców zawsze brakowało, to jeszcze więcej zależało od nas.
Tańczyliśmy z pasją, z sercem. Może nie byliśmy technicznie tak doskonali jak „Mazowsze”, ale dawaliśmy publiczności wszystko, co mieliśmy – naszą szczerość, naszą duszę. I widzowie to czuli – oklaskiwali nas gorąco, z wdzięcznością.
Pani Walentyno, jakie Pani ma wspomnienia z tamtego okresu?
Walentyna: Bardzo ciepłe. Byłam w zespole około pięciu lat. Zrezygnowałam dopiero wtedy, gdy po ślubie zaszłam w ciążę. Ale nawet wtedy – z małym synkiem – jeszcze przychodziliśmy na próby.
Dla mnie „Wilia” też była jak rodzina. Moja mama nie była artystką, pochodziła z prostej rodziny, ale miała dobry głos i zawsze lubiła śpiewać. Zespół dał mi coś innego – świat muzyki, spotkań, przyjaźni. Wszyscy odnosili się do siebie z szacunkiem. Ja miałam wtedy tylko piętnaście lat, a przyjęto mnie jak równą dorosłym – nikt nie patrzył na mnie jak na dziecko. To było coś pięknego.
Czy mieli Państwo swój ulubiony taniec?
Tadeusz: Teraz, z perspektywy czasu, najbardziej wzrusza mnie polonez. Kiedy widziałem, jak nasi wnukowie tańczyli poloneza na placu Katedralnym po ukończeniu szkoły – to było coś niezwykłego. Bo to nie tylko taniec, ale też ciągłość tradycji – naszej polskości, naszego wychowania. Trudno być obojętnym do tego tańca.

| Fot. archiwum prywatne
Powiedzcie proszę, jak „Wilia” wpisywała się w społeczność polską tamtego czasu?
Tadeusz: Wcześniej wypowiadali się nasi seniorzy – pan Jan Kuncewicz, Fred Szturmowicz. Oni wspominali, jak wszystko się zaczynało: jak zbierała się pierwsza grupa, a potem część członków wyjechała do Polski w ramach repatriacji. To byli ludzie najbardziej zasłużeni, którym zawdzięczamy początek.
My z kolei dorastaliśmy na Nowym Świecie. Ojciec w każdą niedzielę wystawiał nas trzech, jak żołnierzy i prowadził do kościoła. Niektórzy patrzyli na to z ironią – „Po co tam idziecie, Boga niet…” – ale ojciec się tym nie przejmował. Z czasem to wszystko zaczęło się zmieniać. Kiedy trafiliśmy do „Wilii” i zaczęliśmy uczestniczyć w Świętach Pieśni – poczuliśmy, że kultura naprawdę łączy ludzi. W wojsku służyliśmy razem z bratem Ryszardem, a z nami byli m.in. Vytautas Kernagis, Vytautas Rumšas, Sigitas Račkys, Romualdas Ramanauskas – świetne towarzystwo, inteligentne, życzliwe. Z Litwinami i Rosjanami mieliśmy bardzo dobre relacje – czasem, paradoksalnie, z Polakami bywało trudniej.
Czesław: Dużym plusem było to, że „Wilia” mieściła się w Pałacu Związków Zawodowych – razem z zespołami litewskimi, żydowskimi i in. Wszyscy się znaliśmy, odwiedzaliśmy się na próbach, wspieraliśmy się. Nie było napięć narodowościowych – przeciwnie, panowała bardzo dobra atmosfera. Poza tym „Wilia” była wówczas jedynym dużym polskim zespołem. Dopiero później powstała „Wilenka”. Człowiek nie miał zresztą wielkiego wyboru – jeśli chciał robić coś po polsku, rozwijać się artystycznie, to była właśnie „Wilia” albo teatry.
Zespół stał się źródłem, z którego wypłynęło wiele innych „strumyków” – małych zespołów w różnych miejscowościach Wileńszczyzny. Dziś niemal każde miasteczko ma swój własny zespół, swoje stroje, swoje pieśni. To wszystko wyrosło z „Wilii”.
Tadeusz: I z tego możemy być dumni. To „Wilia” jest matką tych wszystkich strumieni – naszych kontynuatorów. Nie bez powodu hymn zespołu mówi o tym.
Czesław: Do dziś, kiedy słyszę, jak chór śpiewa tę pieśń „Wilija, naszych strumieni rodzica” – mam łzy w oczach. To jest prawdziwa piosenka wileńska, pełna ducha i historii.
A Wasze pokolenie – przyjaciele, koledzy, wspólne chwile?
Tadeusz: Niestety, wielu już z nami nie ma. Ale wtedy, po próbach, zawsze coś się działo. W piątki, jeśli nie było żadnej imprezy, zbieraliśmy się u Mietka Kiesliakowa – ja, brat, Janek Kozłowski – i graliśmy w karty. Trochę winka, trochę śmiechu i do rana…
Czesław: Albo kopaliśmy piłkę – dziewczyny z chłopcami. Towarzystwo było fantastyczne – wszyscy blisko siebie, bez zawiści, bez podziałów.
Tadeusz: A jak przyjeżdżało „Mazowsze” albo „Śląsk”, to potrafiliśmy się bawić przez całą noc! Zawsze było coś – występ, wyjazd, spotkanie.
Czesław: Nas pociągała nie tylko praca taneczna, ale właśnie te nasze wieczorki. Nie było ważne, ile kto ma – wystarczyły dwie butelki wina i trzydzieści osób. Potrafiliśmy bawić się, śpiewać, tańczyć i żartować przez dziesięć godzin bez przerwy. Chodziliśmy do siebie w odwiedziny – od jednego do drugiego, zawsze razem. To było coś wyjątkowego, czego dziś już nie ma.
Jeśli między nami rodziły się jakieś sympatie, to zawsze były czyste, szczere, platoniczne. Jak brat z Walą – to już była prawdziwa miłość, a nie przelotna przygoda. Żadnych podchodów, żadnego uwodzenia.
Czym jest dla Was „Wilia” dziś, z perspektywy tylu lat?
Czesław: Jak w tej piosence: „Tych lat nie odda nikt”. To był czas cudowny, magiczny. Nic bym w nim nie zmienił. To była bajka – nasza młodość, nasza pasja.
Tadeusz: Podpisuję się pod każdym słowem. Najpiękniejsza była szczerość. W zespole nie było nikogo, kto przychodziłby z interesem. Każdy dawał coś z siebie – z radości, z potrzeby serca.
Czesław: W Połądze była otwarta sala taneczna – grała ludowa muzyka. Na początku kazali nam płacić za wejście. Ale potem, kiedy zobaczyli, co robimy na parkiecie – jak tańczy „stara gwardia Wilii” – zaczęli wpuszczać nas za darmo. Bo kiedy my tańczyliśmy polki, oberki, kujawiaki, oni dobrze zarabiali, bo przychodzili widzowie. To była najlepsza reklama dla ich zabaw!
Pani Walentyno, a czym „Wilia” jest dziś dla Pani?
Walentyna: Dla mnie „Wilia” to rodzina. To miłość do piosenki, która została ze mną do dziś. Wciąż pamiętam dawne pieśni i śpiewam je z weteranami. Do weteranów chodzę z wielką przyjemnością. Długo namawiałam męża, ale mówił: „Jeszcze za młody jestem!”. A jak poszedł raz, to już został i bardzo mu się spodobało. Tam nikt nikogo nie skrzywdzi, nie obrazi.

| Fot. archiwum prywatne
Co zawdzięczacie „Wilii”?
Czesław: Dała nam coś, co najcenniejsze – duchowy bagaż, świadomość, kim jesteśmy. „Kim ty jesteś? – Polak mały…” – ten wiersz brzmiał w naszych głowach od młodości. To w „Wilii” nauczyliśmy się dumy z polskości, kultury, języka.
Dziś swoje nazwisko piszę po polsku, wszystkie dokumenty przerobiłem, jak była taka możliwość. Bo to dla mnie ważne. Chcę, żeby moje wnuki też to czuły. A zresztą – tańczą już w zespole „Sto Uśmiechów”. I to mnie cieszy najbardziej.
Tadeusz: A mnie „Wilia” dała żonę. Wokół było wiele dziewcząt, uśmiechniętych, pięknych, ale kiedy ona na mnie spojrzała – to prosto w serce. I Pan Bóg pobłogosławił.
Walentyna: Mamy dwoje dzieci – syna i córkę. Syn również zaczynał w „Wilence”, a córka tańczyła tam przez kilka lat. Córka, Aneta Litwinowicz, brała też udział w konkursach piosenki polskiej, śpiewała, zajmowana wysokie miejsca.
Tadeusz: Syn Dariusz uczył się grać na akordeonie, a córka – na pianinie. Ale z chłopakami bywa różnie. Po roku nauki koledzy mu mówili: „Co ty tam grasz, muzyką się zajmujesz? Chodź, w piłkę gramy!”. No i zrezygnował z muzyki, a wybrał futbol. Córka miała talent i chęć, ale wtedy wyjechaliśmy do Polski, więc trudno było to pogodzić. Wróciliśmy – i dziś wspominamy te czasy z sentymentem.
Co dziś pomaga Wam żyć, co daje siłę na co dzień?
Czesław: Że zawsze miałem starszych braci, którzy mnie wspierali. Rodziców miałem złotych. I pamięć o nich mi pomaga. Kiedy jest ciężko – myślę o nich. To daje siłę. A poza tym – wspomnienia młodości, które ciągle są we mnie żywe. Sport też zawsze był ważny – mieliśmy w Ardenie własną drużynę piłkarską i siatkarską, organizowaliśmy zawody. Ruch to zdrowie! A moją największą pasją są ryby – wędkarstwo to moje hobby i spokój ducha.
Tadeusz: A mnie pomaga żyć żona! Jak ugotuje coś smacznego – to od razu dzień lepszy. Jak zrobi dobrą kawę – to też przyjemnie. Zresztą zawsze żartujemy, że jestem od niej starszy o rok, więc mówię: „Nie przepychaj się w kolejce, kto pierwszy umrze!”.
Moją pasją od dziecka jest myślistwo. Zaczęło się w 1959 r., gdy często bywałem u dziadka. Wtedy zabrano mu ziemię i lasy, więc nie mógł już trzymać bydła – miał tylko kozy, które pasł po leśnych łąkach. Chodziłem z nim, a on pokazywał mi ptasie gniazda, ślady saren, tropy łosi. To wtedy zrodziła się we mnie miłość do przyrody. I dziś, kiedy jadę na polowanie, słyszę śpiew ptaków, szelest liści na wietrze – czuję się jak w sali koncertowej. Jakbym wracał na randkę ze swoją młodością.
Walentyna: A mnie siłę dają dzieci i wnuki. Mamy pięcioro wnucząt. To nasza największa radość. I oczywiście „Wilia” – spotkania z weteranami, koncerty, wspólne chwile.
Jak dziś postrzegacie „Wilię”?
Walentyna: Piękna, młoda, pełna energii. Z przyjemnością oglądamy koncerty – śpiewają, tańczą wspaniale, stroje są cudowne, głosy piękne. Za każdym razem, gdy tylko mamy okazję, przychodzimy.
Czesław: Teraźniejsza „Wilia” mnie zachwyca – szczególnie chórem, repertuarem i solistami. To wszystko na bardzo wysokim poziomie.
Tadeusz: A mnie, powiem szczerze, łezka się w oku kręci. Może trochę zazdroszczę sceny, świateł, młodości. Jak patrzę na nich, to widzę siebie sprzed lat. Dziś są profesjonalni, piękni, uśmiechnięci – jak aktorzy na scenie. A my wtedy byliśmy może mniej doskonali technicznie, ale za to żyliśmy na scenie. Tańczyliśmy z całego serca. Pieśń nas niosła.
Dziś, kiedy patrzę na młodzież, widzę kolejki chętnych, którzy chcą dołączyć do zespołu. To piękne – widzieć, że ta tradycja trwa. Piękne stroje, piękne uśmiechy, postawy. Tylko nas już tam nie ma…
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 44 (125) 01-07/11/2025




