Więcej

    „Strumieni rodzica” w życiorys wpisana na zawsze

    „Wilia” nie była dziełem przypadku w moim życiu. Chcę ocalić od zapomnienia imiona tych przyjaciół z „Wilii”, w których towarzystwie spędziłam mnóstwo pięknych, podniosłych, niezapomnianych, beztroskich chwil – pisze autorka, była członkini Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia”.

    Czytaj również...

    Artystyczną przygodę z zespołem zapoczątkował w rodzinie najmłodszy brat mego ojca, mój chrzestny Franciszek Osipowicz (1937–1989). Został członkiem tego wielkiego, pięknego klanu jesienią 1957 r. Przeczytał w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”, że polski amatorski zespół pieśni i tańca angażuje wszystkich chętnych, więc się zgłosił.

    Miał dobry głos. Śpiewał w chórze ponad 20 lat z krótkimi przerwami, a po rezygnacji z „Wilii” – w kościele Świętego Ducha. Wszyscyśmy mieszkali w starym, drewnianym domu na dwa końce przy ulicy Legionowej (obecnie w miejscu byłej posesji znajduje się sklep „Batų kalnas”). Wujek informował, gdzie i kiedy „Wilia” ma występ, a mama prowadziła na koncert mnie i młodszą siostrę. To zawsze było święto. To było najwspanialsze, co w swoim ówczesnym życiu widziałam i słyszałam. Ja, małe, potem starsze dziecko, niezmiennie byłam zauroczona barwnym widowiskiem, pięknem strojów ludowych, a przede wszystkim (bardzo dobrze to pamiętam) zjawiskową urodą chórzystek.

    Zdarzało się, że Franek po próbie przyprowadzał kolegów z zespołu. Polskie pieśni ludowe, wojskowe, patriotyczne, biesiadne niosły się po ulicy. Dla mnie do dziś pozostaje zagadką, dlaczego w mieszkaniu (wujek nie mieszkał w naszej części domu), odkąd pamiętam, wisiało na ścianie w rameczce małe zdjęcie „Wilii” z koncertu w filharmonii wileńskiej w 1958 r., na którym jest mój chrzestny. Identyczne znajduje się na stronie internetowej zespołu, stąd wiem, kiedy i gdzie zostało zrobione.

    W końcu lat 70. „Czerwony Sztandar” na swoich łamach zamieścił serię artykułów „Z całego serca…”, poświęconych członkom „Wilii”. W marcu 1978 r. jednym z bohaterów tego cyklu autorstwa Jerzego Surwiły był „Franciszek syn Franciszka”.

    W połowie lat 60. do zespołu przyszła Hanna Urbanowicz (1944–2018). Franek i Hanka to jedno z wielu wiliowskich małżeństw. Pobrali się w 1965 r.

    Miara polskości

    Najważniejsze nauki polskości wynosi się z domu. Tak było dawniej, tak jest teraz. Podczas spotkań, uroczystości rodzinnych w tamtych czasach śpiewało się wyłącznie polskie melodie. W radiu – nieprzerwanie Program I Polskiego Radia.

    W 1991 r. runął maszt radiowy w Konstantynowie. Zostaliśmy pozbawieni praktycznie jedynego codziennego źródła mówionej poprawnej polszczyzny, muzyki, kultury polskiej, hejnału z wieży mariackiej, „Lata z Radiem”… Na szczęście Litwa odzyskała niepodległość.

    My, Polacy, doskonale odnaleźliśmy się w nowej sytuacji politycznej. W połowie 1992 r. pojawiła się polska rozgłośnia radiowa „Znad Wilii”, po jakimś czasie zdarzył się „cud nad Wilią” – staliśmy się odbiorcami telewizji polskiej.

    W domu – prasa wyłącznie polska. W miarę dorastania zmieniały się tytuły prenumerowanych czasopism: od „Misia” poczynając, na „Przekroju” czy „Polonistyce” kończąc. Jedynie „Czerwony Sztandar” był nieustannie obecny i bezkonkurencyjny. No i książka. Koniecznie polska. Trudno sobie wyobrazić, iż mogło być inaczej. Kiedyś naiwnie sądziłam, że w każdym polskim domu tak było. Po wielu latach zrozumiałam, że poziom polskości w każdej rodzinie był i nadal jest inny – w przedziale od 0 do 100 procent.

    Od lewej: tancerka Krystyna Żabiełowicz (z d. Osipowicz), Franciszek Osipowicz, Czesława Osipowicz, 1978 r.
    | Fot. Zenon Mincewicz

    Ocalić od zapomnienia

    Chcę ocalić od zapomnienia imiona tych przyjaciół z „Wilii”, w których towarzystwie spędziłam mnóstwo pięknych, podniosłych, niezapomnianych, beztroskich chwil. Gdyśmy się poznali i zaprzyjaźnili, byłam uczennicą, oni zaś studentami i bynajmniej nie pierwszego czy drugiego roku.

    Trzon naszej paczki stanowili Anna i Edward Ranszysowie, siostra i brat. Oboje uzdolnieni muzycznie grali na gitarze i pięknie śpiewali. Życzliwi, uczynni, wyrozumiali. Byli duszą towarzystwa. Ponadto Hanka w historii zespołu zapisała się jako solistka.

    Parę lat później do zespołu dołączyli Jadwiga i Zbigniew Witkowscy, również siostra i brat. Te dwie pary rodzeństwa to dwa wiliowskie małżeństwa. Zbyszek ożenił się z Hanką, a Edek z Jadzią. W rozmowie z Janem Sienkiewiczem, opublikowanej w „Kurierze Wileńskim” w kwietniu 2004 r., Zbyszek żartobliwie przyznaje się, iż do zespołu poszedł z twardym zamiarem znalezienia sobie żony, a śpiewał tyle że głośno, niekoniecznie w ton i takt.

    Hanka i Zbyszek z dwójką dzieci, a teraz i ze sporą gromadką wnuków, od ponad 35 lat mieszkają w USA i tęsknią do Wilna.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Nie mogę w swoich nostalgicznych wspomnieniach pominąć zawsze obecnych Ireny, Janka, Jurka Skrobotów, Joli Masiuk. Przed 50 laty na początku stycznia 1976 r. in corpore bawiliśmy się na weselu Hanki i Zbyszka. Państwo młodzi, druhny i drużbowie oraz świadkowie, m.in. legenda zespołu, solista Jan Skrobot z małżonką – wszyscyśmy bez wyjątku byli członkami „Wilii”. Państwo Jadwiga i Edward Jacewiczowie bezpośrednio do „Wilii” nie należeli, ale ich córka Krystyna Nausewicz była wieloletnią chórzystką, solistką zespołu. W ślubnym orszaku dumnie kroczyliśmy w strojach krakowskich. Ach, co to był za ślub!

    Razem spędzaliśmy dużo czasu, zarywając noce. Każda okazja była dobra, żeby się spotkać: imieniny, urodziny, wymyślane przez nas wieczorki tematyczne, nieco później wesela, chrzciny, a jeszcze po latach – pożegnania… Wierzę, iż ci, co odeszli, wciąż z nami są.

    Moi rodzice, państwo Ranszysowie oraz państwo Witkowscy darzyli nas wszystkich wielką sympatią, tolerowali nasze prywatki i nader chętnie w nich uczestniczyli. Byliśmy jedną wielką rodziną. Dziś, wtórując Wojciechowi Gąsowskiemu, możemy jedynie zadać retoryczne pytanie: „Gdzie się podziały tamte prywatki niezapomniane, (…) szalone, wspaniałe lata?”.

    Początek i koniec

    Dużą odwagą musiałam się wykazać, żeby zgłosić się na przesłuchania do zespołu, bo przecież w „Wilii” przeciętniaków nie było, a ja nie wyróżniałam się ani urodą, ani talentem artystycznym. Od ponad roku w grupie tanecznej zespołu ćwiczyła siostra i chyba z pięć dziewczyn z jej klasy, więc pomyślałam, że może też mam chociażby minimalną szansę zostać częścią tej elitarnej formacji.

    Byłam w klasie 9 i na wiosnę z koleżankami z klasy postanowiłyśmy się wybrać na próbę chóru. Rozumiałyśmy, że do baletu byłyśmy za stare. I stał się cud! Przyjęto nas! Koleżanki po paru latach odeszły z zespołu, ja zostałam. Zrezygnowałam dopiero wtedy (zresztą nie tylko ja), gdy kierownik „Wilii”, nieodżałowany Wiktor Turowski, opuścił nas na zawsze.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Tak się złożyło, że na trzecim roku studiów miałyśmy z koleżankami przez jakiś czas obowiązkową praktykę medyczną w szpitalu onkologicznym przy ul. Połockiej. Tam w jednej z ponurych sal zauważyłam pana Witka. Odwiedziłam go. Pamiętam, że był spokojny, pogodny. Jak zawsze. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to moje ostatnie spotkanie z człowiekiem, którego darzyłam wielkim szacunkiem.

    Rodzinne zdjęcie na Górze Bouffałowej
    | Fot. Zenon Mincewicz

    Sześć pięknych lat

    Sześć lat z 70 to bardzo mało (nie mam czym się chwalić), ale dostatecznie dużo, żeby poczuć się równoprawną cząstką społeczności, w której chciało się być i z którą chciało się utożsamiać.

    Lata spędzone w zespole to przede wszystkim próby trzy razy w tygodniu. Osobno ćwiczyła grupa taneczna, osobno chór, kapela. Przed koncertami „łączyliśmy się” przeważnie na scenie Pałacu Kultury Związków Zawodowych.

    Występów dłuższych czy krótszych nie było za dużo, ale każdy mógłby nam pozazdrościć, np. dwutygodniowego tournée po Polsce trzema autobusami LAZ jesienią 1975 r. Uczestniczyliśmy w litewskich Świętach Pieśni w Parku Górnym. Próby były męczące, ale w dniach występów z ogromną satysfakcją i dumą paradowaliśmy w pięknych polskich strojach ludowych po Wilnie. Przypomina mi się filmowanie całego zespołu w Telewizji Litewskiej przy ul. Konarskiego oraz nagrywanie chóru w studiu radiowym LRT.

    Nie da się wykreślić z pamięci wyjazdów do miejsc, gdzie Polacy z Energopolu budowali rurociągi ani przyjaźni z Polskim Teatrem ze Lwowa i wspólnego występu, poświęconego Mickiewiczowi i Moniuszce, na scenie Pałacu Kultury ZZ w Wilnie. Do dziś pamiętam brawurowo wykonaną przez lwowską aktorkę balladę „Panicz i dziewczyna”. A potem na zaproszenie teatru gościliśmy we Lwowie i mamy zdjęcie „Wilii” zrobione przed pomnikiem Mickiewicza.

    W tym momencie nie mogę nie wspomnieć o Zenonie Mincewiczu, chórzyście, ale przede wszystkim „nadwornym” fotografie zespołu. Gdyby nie on, to można by powiedzieć, że „Wilii” prawie… nie było. Utrwalał na zdjęciach różne sytuacje, różne momenty z życia zespołu. Tysiące zdjęć, które dzięki niemu mamy, to dziś ogromny skarb, dokument, jakiego mogłaby nam, wiliowcom, każda zbiorowość pozazdrościć.

    Z ogromnym szacunkiem i podziwem myślę o tych szlachetnych, bohaterskich wilnianach, którzy przed 70 laty w niesprzyjających dla polskości warunkach, pod presją asymilacji, z ogromnym zaangażowaniem i determinacją tworzyli coś niezwykle ważnego i wyjątkowego od zera, z niczego. Dziś na pewno byliby dumni, że kolejne pokolenie, kontynuuje dzieło ich życia i godnie reprezentuje Polaków na Litwie.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    „Wilio”, trwaj, jesteś piękna!


    Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 46 (131) 15-21/11/2025

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    „Najlepsze szkoły, najlepsi nauczyciele”. Przeszłość i współczesność konkursu

    Inicjatorem tego wydarzenia był ówczesny konsul generalny RP w Wilnie Dobiesław Rzemieniewski, który tak się „tłumaczył” z tej inicjatywy: „Po przyjeździe na Litwę zdałem sobie sprawę z tego, jak...

    Ks. Jan Twardowski, Dzień Dziecka i szkolny codziennik

    Zdumienie i zachwyt. Żeby zrozumieć, czym jest „Niecodziennik” i jak powstał, zacytuję autora: „Lubię czytać rozmaite pamiętniki i dzienniki. (...) Zacząłem sam pisać, ale złapałem się na tym, że...

    Trudne dobrego początki. 30 lat obecności szkoły JP II w krajobrazie edukacyjnym Wilna

    Dwukrotnie więcej niż przewidywał projekt. Jakby tego było mało, w roku 1997 w klasach I-XII było ich 2 250 w 91 oddziałach. Najliczniejsza szkoła w Wilnie i na Litwie....