Taki tytuł, zaproponowany przez znanego poetę, dziennikarza i wydawcę wileńskiego Romualda Mieczkowskiego miało nosić spotkanie na Zamku Królewskim w Warszawie, które odbyło się 12 sierpnia. Temat ważny, a nawet boleśnie ważny.
Zarówno Mieczkowski, jak i niżej podpisana, mieli się nad czym zastanowić. Miłe organizatorki — Agnieszka Różańska i Kanga Pierz — zadbały o zaproszenie z dużym wyprzedzeniem, więc czasu mieliśmy pod dostatkiem. Spotkanie zaplanowano w ramach szeroko zakrojonego cyklu pt. „Polacy i Litwini, spadkobiercy wspólnej historii. Spróbujmy się lepiej zrozumieć”, który rozpoczął się w maju br., a zakończy się w marcu 2010. Wykładowcy — Polacy i Litwini — biorą się za bary z tematem-rzeką, bo jak inaczej można określić stosunki polsko-litewskie od zarania dziejów. Na większość wykładów chętnie bym się wybrała: „Mit Litwy w polskiej kulturze”, „Negatywny stereotyp Polaka u Litwinów”, „Dlaczego nie byliśmy sojusznikami” itd. Spośród nazwisk znanych historyków polskich i litewskich wyławiam z satysfakcją naukowców „naszych”, swojskich: Jarosław Wołkonowski, Irena Mikłaszewicz, Halina Turkiewicz, Andrzej Pukszto. Mamy więc niemałe grono osób doskonale wykształconych, które są w stanie zabrać głos na tym międzynarodowym forum i mówić o sprawach polsko-litewskich ze szczególnego punktu widzenia, a mianowicie wileńskiego Polaka. Jeżeli zaś chodzi o literaturę, wspólną prelekcję o Mickiewiczu wygłosili w lipcu poeta Wojciech Piotrowicz i dyrektor Muzeum Mickiewicza w Wilnie Rimvydas Šalna.
Nasz dialog o sytuacji poezji polskiej w naszym mieście okazał się bardzo udany — jakbyśmy przedtem zrobili parę prób. Wypowiedzi przeplataliśmy odpowiednimi wierszami. Jako ilustracje służyły też slajdy okładek książek, czasopism, płyt kompaktowych, a także utwory z tychże płyt. Wykorzystaliśmy nagrania z kompaktu „Alicja w krainie Wilna” (Wilno, 2008) oraz istniejący tylko w kilku egzemplarzach „List wileńskich dzieci do Czesława Miłosza” autorstwa Andrzeja Pukszty z muzyką Zbigniewa Lewickiego.
Tak całkiem spontaniczny nasz wykład nie był, mieliśmy za sobą kilka godzin długich rozmów w poprzedzających dniach. A to przy kufelku piwa na Mariensztacie, a to podczas wędrówki labiryntem warszawskich ulic, a to na piaszczystym brzegu Wisły. Wszędzie towarzyszyło nam Wilno, jego słodycz, jego gorycz, może przede wszystkim gorycz. Na szczęście udało się podczas spotkania zaoferować słuchaczom na Zamku daleko pożywniejszą strawę duchową, za co byli nam wdzięczni. Dziękowali potem, że nie usłyszeli samych biadań i nie zobaczyli załamywania rąk nad marnym losem kultury kresowej. A są to prawie nieodłączne części składowe spotkań z wilniukami…
Staraliśmy się wykazać, że poezja wileńska nadal ma coś do zaoferowania odbiorcom w kraju. Że powstają tu nie tylko rymowanki, ale też utwory wysokiej literackiej próby. Naturalnie zaprząta nas pytanie: co po nas? Kto po nas? Talent poetycki jest rzeczą daną od Boga, na to ludzie nie mają wpływu. Jednak osoba utalentowana musi mieć odpowiednie środowisko. Są to inne osoby piszące, a nade wszystko osoby czytające i to czytające inteligentnie, ze zrozumieniem. Środowisko daje się ukształtować, choć to mrówcza i złożona praca, a również wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności. Talent to surowy diament, jego wartość rośnie niepomiernie w rękach dobrego szlifierza. W Wilnie na pewno gorzej jest ze środowiskiem niż z talentami, choć znam co najmniej kilka miejsc na świecie, gdzie autor, pragnący pisać po polsku, ma przed sobą jeszcze trudniejsze zadanie.
Więc co z tym wileńskim środowiskiem dla przyszłych geniuszy? Racja, że sił twórczych ostatnio nieco ubyło, a i kryzys gospodarczy nie sprzyja kulturze. Ale jeżeli się przyjrzeć wszelkim dokonaniom z dalszej perspektywy, to widoki na przyszłość przedstawiają się nie najgorzej. Jako biolog z wykształcenia a poetka z powołania odważam się na następującą metaforę. Normalne życie literackie kraju czy regionu przypomina mi porządny podwileński las: są w nim zarówno wysokie drzewa, stare i młodsze, są krzewy, trawy, grzyby, porosty albo i pleśnie. Nawet chrust, który, choć „nieżywy”, też należy do lasu. Cieszę się, kiedy obserwuję w Wilnie przejawy takiego wszechstronnego „leśnego” życia: nie tylko interesująca liryka czy udane kawałki prozatorskie, ale i reportaże, wspomnienia, satyra, sztuki teatrzyku „Szalona Kuropatwa” ze szkolno-studenckiego pisma „Chaos”, teksty piosenek z repertuaru rozmaitych wykonawców, gawędy Wincuka. Nawet udany dowcip w radiu „Znad Wilii” potrafi ucieszyć literackie ucho.
Twórcy wileńscy cierpią na dwie przypadłości. Obydwie potęgują wrażenie amatorstwa. Pierwsza, to duży wpływ języka rosyjskiego. Zapożyczenia nie są dostrzegane ani przez samych autorów, ani przez ogromną większość czytelników, którzy na co dzień posługują się jeszcze bardziej zanieczyszczoną polszczyzną. Dlatego też nasze produkty literackie z trudem dają się „eksportować” do Macierzy, bo wyglądają niekorzystnie w niechlujnym opakowaniu słownym.
Drugim problemem jest ogólna niekompetencja. Niewielkie oczytanie idzie często w parze z brakiem wiedzy wszelakiej. Trudno napisać coś odkrywczego, czerpiąc wyłącznie z własnego, na ogół nieskomplikowanego wnętrza. „Jesteśmy jak karły na ramionach olbrzymów i dlatego możemy widzieć więcej i dalej niż oni” — twierdził w swoim czasie średniowieczny filozof Bernard z Chartres i trudno się z nim nie zgodzić. Szkoda tylko, że za naszego etatowego olbrzyma obraliśmy wyłącznie Mickiewicza, nie stosując się zresztą do jego mądrego zalecenia „sięgaj, gdzie wzrok nie sięga”. Najczęściej wzrok sięga nie dalej, niż na półkę z lekturami szkolnymi do klasy, hm… powiedzmy, szóstej. Słaba to pociecha, ale i w Polsce dzieje się podobnie. Jak mówił mi niedawno prezes Warszawskiego Oddziału Związku Literatów Marek Wawrzkiewicz, dawniej młodzież pisząca zwalczała autorytety, np. krytykując zawzięcie Dąbrowską czy Nałkowską. Dzisiaj nikt nikogo nie zwalcza ani nie krytykuje, bo po prostu nie zna i nie uważa za potrzebne, żeby poznać.
Wróćmy jednak na własne podwórko. Wybitni twórcy zdarzali się Wilnu nieczęsto. To tylko tak z perspektywy wygląda, że kiedyś wystarczyło wyjść na ulicę, żeby się natknąć na geniusza. Nie zdajemy sobie sprawy z tych dość długich lat przerwy między poszczególnymi literackimi życiorysami. Bywały długie okresy, kiedy miasto wyglądało chyba znacznie smutniej niż dzisiaj. Uświadomiła mi to relacja z podróży do Wilna, którą odbył krakowski historyk literatury hrabia Stanisław Tarnowski w roku pańskim 1874. Oto cytat, z którego jednoznacznie wynika, że dla pana hrabiego literatura w Wilnie zakończyła się na Mickiewiczu: „Dziś, kiedy się o tym kraju myśli, to z sercem ściśniętem, kiedy się tam jedzie, to z sercem bijącem od niepokoju, od strachu. Co się tam zobaczy? Co się jeszcze znajdzie? Co zostało i zostanie? Czy tylko ta pieśń co z Litwy wzbiła się »jak słowik z ruin zajętego gmachu«, by nad wszystkie litewskie czy polskie »zgliszcza i groby nucić przechodniom piosenkę żałoby?« Czy ona była ostatnim łabędzim śpiewem polskiego ducha i życia w tym kraju i czy doprawdy to tylko może żyć na wieki w śpiewie, co w życiu na wieki przepadło? Albo też, czyli ten plon przeszłości, »tych myśli przędza i tych uczuć kwiaty« nie był ostatnim plonem tej ziemi, ale zostawił w niej ziarna na dziś głęboko w jej łonie schowane, a w przyszłości schodzić i dojrzewać jeszcze mogące?”.
Jesteśmy mądrzejsi o ponad 130 lat i wiemy, że Wilno wydało potem żagarystów i Miłosza, który jeszcze później rozsławił poezję polską, a i przy okazji miasto swojej młodości jako laureat nagrody Nobla. Dodajmy, że było to Wilno w granicach młodego państwa polskiego, czyli polscy twórcy mieli w pewnym sensie ułatwione zadanie.
A co się działo w Wilnie powojennym? Niby wszyscy wiemy, a jednak warto sobie na nowo uświadomić ten stopień trudności, który musieli pokonać przyszli autorzy. Po pierwsze, nastąpiła zmiana przynależności państwowej. Po drugie, zmiana ustroju, po trzecie, zmiana składu narodowościowego miasta. Jak wiadomo, bardzo niewielu dzisiejszych dorosłych jego mieszkańców może wykazać się wileńskim rodowodem chociażby w trzecim pokoleniu. I po czwarte, może najważniejsze — wojenne i powojenne wydarzenia najbardziej dotknęły inteligencję. Potencjalni twórcy i wykwalifikowani odbiorcy polskiej kultury musieli w większości opuścić miasto, udając się na Zachód bądź na Wschód.
W takiej sytuacji graniczy niemal z cudem fakt, że w Wilnie nadal uparcie pisano po polsku. Że powstały polskie szkoły, polski dziennik, kółka literackie, z których najtrwalszym okazało się owo przy „Czerwonym Sztandarze” (jak groteskowo to dzisiaj brzmi!…). Co więcej, znaleźli się poważni badacze, którzy uznali nieśmiałe pędy literatury wileńskiej za zjawisko obiecujące. „Pisarstwo naszych rodaków zamieszkujących Litwę Radziecką będziemy śledzić nadal tym bardziej uważnie i życzliwie, że w ciągu czterdziestolecia 1944-1984 potrafiło — nie tracąc nic z charakteru „nieprofesjonalnego” — wznieść się od twórczości samorodnej i ludowej do form w pełni współczesnych, nie wymagających już (przynajmniej w zakresie liryki) taryfy ulgowej (…). Tak pisał w 1985 roku w swoim studium „Polska literatura Wileńszczyzny 1944-1984” ówczesny adiunkt Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, dziś profesor Krzysztof Woźniakowski.
Ocena okazała się trafna. Wydany w 1995 roku w Zielonej Górze „Słownik polskich pisarzy współczesnych Wileńszczyzny” autorstwa Eugeniusza Kurzawy zawiera już około 50 nazwisk. Dzisiejsza edycja „Słownika” musiałaby przypuszczalnie informować o ponad 100 autorach. Na pewno nie byliby to twórcy na miarę wieszczów narodowych, ale trudno w tej sytuacji brać na serio hipotezę o zaniku literatury wileńskiej.
Odzyskanie przez Litwę niepodległości i odrodzenie narodowe, które ogarnęło zarówno Litwinów jak i inne narodowości, w tym Polaków, miało dla wileńskich autorów bardzo ważne konsekwencje. Pierwsza, to znacznie bardziej różnorodne możliwości prezentowania własnych utworów współziomkom. Pojawiły się nowe tytuły prasowe, swobodnie i łatwo organizowano spotkania i dyskusje, rozpoczęto wzmożoną działalność wydawniczą. Już trochę o tym zapomnieliśmy, ale przedtem wszelkie podobne działania nadzorowało czujne oko partii. Po drugie, można było wreszcie pisać o czym dusza zapragnie. Rozliczyć, przynajmniej literacko, krzywdy narodowe, gorycz zesłania i wygnania, szarość własnej egzystencji. Wyrazić przeczucia, uczucia i rozterki, na które nie było miejsca w literaturze współbudującej socjalizm. Nareszcie móc napisać „Bóg” wielką literą.
Trzecim ważnym aspektem była możliwość wyjścia poza wileńskie opłotki i próby zdobycia uznania w Macierzy. Należy szczerze przyznać, że ta możliwość nie została dotychczas w pełni wykorzystana, mimo wielu książek — przede wszystkim tomików poetyckich — wydanych w Polsce. Literatura wileńska zajmuje nadal pozycję niszową, tolerowana jakby z łaski, traktowana w najlepszym razie pobłażliwie. W najgorszym — nie brana w ogóle pod uwagę. Mam tu na myśli nie publiczność festiwalu w Mrągowie czy sympatycznych miłośników Wilna bądź kresów, tylko poważne wydawnictwa i krytykę literacką. Brak nam siły przebicia, nie stosujemy umiejętnej reklamy, a może pogodziliśmy się z tym, że już na zawsze jesteśmy „ź Wilna” i nie ma co szukać szczęścia na szerokim świecie.
Nasza „przynależność-nieprzynależność” do kultury polskiej nie ułatwia nam życia. Pytanie, kim jesteśmy, nadal nie znajduje jasnej i wyraźnej odpowiedzi. Polacy, którzy z jakichkolwiek powodów mieszkają poza krajem — to Polonia. To słowo do nas nie pasuje, podobnie jak nie pasuje do Polaków w Grodnie, Dyneburgu czy Lwowie. Czyli udział wileńskich literatów np. w konkursie dla pisarzy polonijnych powinien być wykluczony? To nie my? Nie dla nas?… Albo taki „Słownik pisarzy polskich na obczyźnie”. Tu też nie powinniśmy z zasady należeć. Najbardziej uświadomił mi tę zawikłaną sytuację pewien wydawca z Gdańska, który powiedział, że wprawdzie panią Rybałko zna i ceni, ale tym niemniej fundusze wydawnicze, którymi dysponuje, mogą być przeznaczone wyłącznie dla poetów polskich. Przyznam, że poczułam się lekko bezdomna…
Nie, o tym wszystkim nie mówiliśmy podczas spotkania na Zamku. A raczej mówiliśmy, ale nie o wszystkim. Piękno wileńskich widoków ze slajdów ukołysało zebranych zbyt łagodnie, żebyśmy mieli wskazywać im całą złożoność problemu żywotności poezji polskiej wśród tych kochanych murów. Swoje wątpliwości i sprzeczności zabraliśmy ze sobą do domu wiedząc, że żadna dyskusja nas od nich nie uwolni. I że nadal będziemy czynić to, co do nas należy.
Monastyr, 16 września 2009