Adopcja dziecka w rodzinie jest radosnym, ale zarazem trudnym doświadczeniem dla rodziców. Tymczasem na przybranych rodziców na Litwie czeka obecnie 1027 dzieci.
Nasze pragnienie, aby mieć dziecko, dać mu miłość, kochać je, opiekować się nim – było ponad wszystko – mówi Irena Sworobowicz-Gredziuszko, która po długim i, nie da się ukryć, wyczerpującym okresie przygotowań wraz z mężem Jarkiem przyjęła do swego domu w Jaszunach małą, dziś już nieco ponadroczną Ewę (prawdziwe imię dziecka do wiadomości redakcji). Na razie przybrani rodzice od strony prawnej są opiekunami dziewczynki, ale starają się o pełną adopcję dziecka.
Tylko w ubiegłym roku listy adopcyjne wydłużyły się o kolejne 239 imion dzieci w różnym wieku – dziś jest ich 1027. Tymczasem, jak wskazują dane statystyczne, w czasie kwarantanny na Litwie prawie dwukrotnie zmniejszyła się liczba adopcji. W ubiegłym roku do litewskich rodzin trafiło zaledwie 51 dzieci, do rodzin za granicą wyjechało 29. W latach poprzednich co roku prawdziwy dom odnajdywało około 150 dzieci. Sprawa stała się alarmująca.
Dojrzała decyzja
– Adopcja dziecka to obopólna decyzja męża i żony. Bardzo ważne są tu wzajemny szacunek, zaufanie i chęć obojga rodziców, bo w przypadku, gdyby dziecko chciała zaadoptować tylko kobieta, to adopcja nie doszłaby do skutku. Wzajemne wsparcie podbudowuje i pozwala zrobić stabilny krok do przodu: że potrafimy, że damy radę, że nie jesteśmy z tym sami, że zapewnimy dziecku szczęście – mówi Irena.
Mimo różnych trudności, jak chociażby pukania do zamkniętych w czasie kwarantanny drzwi przychodni lekarskiej w celu uzyskania niezbędnych zaświadczeń, Irena z Jarosławem spełnili swoje marzenie. Teraz ich przytulny dom jest wypełniony energią małej, aktywnej osóbki, która nieustannie domaga się uwagi i sama jej radosna obecność daje wiele pozytywnych emocji i wywołuje uśmiech na twarzy. Rozmawiamy z Ireną pod nieobecność jej męża, który jest w pracy, o tym, kiedy nastąpił ten najważniejszy moment decyzyjny.
– Od początku mieliśmy z mężem pragnienie posiadania pełnej rodziny. Pobraliśmy się już po czterdziestce, więc myśl o adopcji pojawiła się samoistnie. To nie był spontaniczny krok, lecz dojrzała, przemyślana decyzja. I Jarek, i ja postanowiliśmy, że adoptujemy dziecko i wychowamy je jako swoje własne – opowiada rozmówczyni „Kuriera Wileńskiego”.
Jak przyznaje, to była trudna decyzja, ponieważ ważna była dla nich akceptacja całej rodziny. – Łączą nas z rodziną bardzo bliskie więzi, mieszkamy faktycznie wszyscy razem obok siebie, bliscy są w każdej chwili na wyciągnięcie ręki. Obawialiśmy się trochę reakcji naszych krewnych. Na szczęście niepotrzebnie – dodaje kobieta.
Pomysł adopcji dziecka przez rodzinę został przyjęty przychylnie, Irena z Jarosławem otrzymali ogromne wsparcie ze strony swoich bliskich, a wraz z pojawieniem się dziewczynki te rodzinne więzi jeszcze się umocniły. Bliscy uwielbiają Ewę, a jej przybrani rodzice przez cały czas odczuwają czyjąś pozytywną obecność: babcia rano przychodzi, żeby zapytać, jak się spało i jak minął poranek, w przerwie pomiędzy lekcjami przybiega siostrzenica Emilka, żeby się pobawić z Ewunią, po pracy zagląda siostra Jasia. Ci bliscy, którzy nie mogą dojechać, bo mieszkają dalej, stale telefonują, żeby zapytać, co u Ewy, czy nie choruje, czy zrobiła już pierwszy kroczek, czy powiedziała już pierwsze słówko.
Czytaj więcej: Spadła liczba adoptowanych dzieci. Rodzinę znalazło prawie co 10. dziecko
Droga do dziecka
Zanim dziewczynka trafiła do ich domu, musiał minąć czas. Poświęcili go na przygotowanie się do przyjęcia dziecka. Należało ukończyć specjalne szkolenia dla opiekunów i rodziców uprawniające do opieki nad dzieckiem. Zajęcia trwały przez cztery miesiące, raz tygodniowo przez pięć godzin.
– Wzięliśmy udział w szkoleniach i upewniliśmy się wewnętrznie, że damy radę. To było solidne przygotowanie, bo poza teorią mieliśmy bardzo dużo przydatnych ćwiczeń praktycznych. Podczas zajęć w małych grupach odgrywaliśmy różne sceny, które przydarzają się w codziennym życiu. Uczyliśmy się, jak zachować się w określonych sytuacjach – wspomina Irena.
Pracownicy socjalni i z działu ochrony praw dziecka wizytowali rodzinę w ich domu, naocznie przekonali się, że warunki są odpowiednie dla dziecka. Rodzice następnie złożyli podanie w samorządzie, że chcą zostać prawdziwymi rodzicami i adoptować dziecko. Przyszli rodzice musieli też zaliczyć badania medyczne, potwierdzić, że są zdrowi fizycznie i psychicznie. Te badania będą musieli przechodzić co roku. Po załatwieniu wszystkich formalności – szkoleń, badań medycznych, wizytacji w domu – nastąpił okres oczekiwania na telefon z domu dziecka.
Pierwsze spotkanie
– Czekaliśmy na ten telefon przez dwa lata. Kiedy się czeka tyle czasu, traci się już nadzieję na pozytywne załatwienie sprawy, a na myśl o zakurzonym podaniu leżącym gdzieś w stosie papierów ogarnia rozczarowanie. Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, usłyszeliśmy propozycję, żeby zaopiekować się Ewą. Pojechaliśmy od razu do domu dziecka w Wilnie na spotkanie. Po skończonej wizycie koordynatorka poprosiła, aby dać odpowiedź w ciągu trzech dni. Decyzja na „tak” właściwie zapadła już w drodze do domu – dodaje rozmówczyni.
To pierwsze spotkanie zapadło w pamięć. Smutna mała dziewczynka, wystraszone spojrzenie, rozkojarzony wzrok – patrzyła po kolei to na swoich opiekunów z centrum dziecka, to na nowo przybyłych. Dziewięciomiesięczne dziecko sprawiało wrażenie trochę nieobecnego, bez emocji, nie władało nóżkami, nie mogło utrzymać w rączkach zabawki.
– Obawiałam się, że dziewczynka może być obciążona genetycznie, że może mieć jakieś problemy zdrowotne. Przewidywałam różne scenariusze – opowiada szczerze o swoich obawach Irena. – Wracaliśmy do domu w milczeniu. Po powrocie usiedliśmy, żeby spokojnie porozmawiać. Jarek rozwiał moje wahania. Powiedział stanowczo: „Czekaliśmy na dziecko, a to dziecko czekało na nas, więc na wszystko jest wola Boża. Trzeba się nim zaopiekować”.
Miłość czyni cuda
Rano Irena zadzwoniła do koordynatorki z domu dziecka, powiedziała jej, że chcą zaopiekować się Ewą. Wspomniała też o swoich obawach, że dziecko wygląda, jakby miało jakieś kłopoty zdrowotne. Koordynatorka nie odradzała ani też nie namawiała do podjęcia decyzji.
– Powiedziała mi wtedy jedno zdanie, za które jestem jej bardzo wdzięczna: „Miłość czyni cuda”. Do dziś te słowa noszę w sobie. To prawda. Miłość moja, męża, naszych bliskich postawiła ją na nóżki – mówi.
Ewa jest w nowym domu od pięciu miesięcy. Na efekty zwielokrotnionej opieki, pełnej troski i miłości, nie trzeba było długo czekać. Dziewczynka szybko nadrobiła zaległości: dzięki masażom i codziennym ćwiczeniom odzyskała władanie w nóżkach, postawiła swoje pierwsze kroki, nauczyła się rozpoznawać emocje i wyrażać swoje potrzeby. Dzisiaj dom jest dosłownie wypełniony żywiołową obecnością Ewuni, wesołym tupaniem małych bucików i uśmiechem.
– Ewa jest bardzo miła i ufna, uwielbia się przytulać, jest też niezwykle bystra i pojętna. Poświęcam dużo czasu na zajęcia z nią, chcę nadrobić ten okres pierwszych dziewięciu miesięcy, kiedy nie wiadomo nawet, czy ktokolwiek się nią zajmował. Wierszyki, piosenki, rymowanki – ona to wszystko chłonie, powtarza, nadrabia zaległości – cieszy się Irena. – Kiedy dajemy dziecku miłość, to nawet kiedy dorośnie i dowie się, że nie jesteśmy biologicznymi rodzicami, to tylko miłość będzie się liczyła i więź dziecka z nami. To jest najważniejsze – podkreśla.
Czytaj więcej: Na zwycięzców konkursu „Moje dziecko w obiektywie” czekają nagrody
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 18(51) 01-07/05/2021