Panie Profesorze, do Polski zostały sprowadzone doczesne szczątki prezydentów RP na uchodźstwie. W czasie PRL ich działalność była nieustannie atakowana, natomiast w okresie III RP nie mówiliśmy o nich wiele. Dlaczego tak się dzieje?
Wszelkie wypowiedzi historyczne w czasie PRL, oczywiście w obszarze publicznym, nie prywatnym, służyły oczernieniu tych ludzi, przedstawianiu ich jako najemników obcych państw, jako kombinatorów, którzy próbują coś wygrać dla siebie kosztem Polski. Wyjątkiem był tylko gen. Władysław Sikorski, któremu jawnie nie odmawiano patriotyzmu. W ostatnim 30-leciu uległo to wyraźnemu zarzuceniu, nikt na poważnie tak nie mówi dzisiaj. Problem natomiast polega na tym, że przeciętny Polak – a co gorsza, przeciętny wykształcony Polak – niewiele wie o tych ludziach. To raczej zapomniana karta naszej historii (może znów z wyjątkiem Sikorskiego) albo przynajmniej słabo obecna w zbiorowej pamięci.
To się bierze z kilku rozmaitych przyczyn, wśród nich oczywiście pewną rolę odgrywa osłabienie wykształcenia szkolnego czy uniwersyteckiego. Obniża się nawet poziom nauczania uniwersyteckiego. Podręcznik do szkoły średniej dzisiaj przypomina podręcznik do szkoły podstawowej z czasów, kiedy ja chodziłem do szkoły w końcowej fazie PRL. Problem polega też na tym, że nie ma popularnego opracowania tej części historii Polski, jaką jest „druga wielka emigracja” (1945–1989). Jest oczywiście dużo publikacji akademickich, ale to raczej dla specjalistów.
Co według Pana było głównym osiągnięciem polskich władz na uchodźstwie?
Przede wszystkim rząd na uchodźstwie po 5 lipca 1945 r., kiedy to mocarstwa sprzymierzone wycofały mu uznanie, nie przestał istnieć. Trwał jako symbol. Mógł przecież wówczas się rozwiązać, mógł postąpić podobnie, jak zrobił to Stanisław August, który złożył koronę po III rozbiorze i wyjechał na rozkaz z Rosji do Petersburga. Rząd na uchodźstwie postąpił jednak inaczej, uznał, że jest depozytariuszem wielkiej idei niepodległości, jest reprezentantem zniewolonego narodu wobec społeczności międzynarodowej, mimo iż ta społeczność odmówiła mu uznania, uznając stworzony przez Sowietów, a zdominowany przez komunistów rząd w Warszawie. To, że zapadła decyzja trwania na posterunku, w myśl zasady, iż nie wolno się poddać, to już samo w sobie jest określonym osiągnięciem.
Oczywiście możliwości polityczne tego rządu stopniowo malały. Były jeszcze relatywnie znaczące w pierwszych latach po lipcu 1945 r. do początku lat 50., kiedy zimna wojna mogła się przerodzić w III wojnę światową, ale później, w warunkach ocieplenia stosunków Wschód–Zachód, uległy istotnemu osłabieniu i w końcu nastąpiło wyczerpanie wszelkiej możliwości oddziaływania na politykę mocarstw Zachodu. Edward Raczyński, który pełnił urząd prezydenta w latach 1979–1986, był przyjmowany przez władze brytyjskie, ale nie w roli prezydenta, tylko w roli przyjaznego Anglii byłego ambasadora przy rządzie brytyjskim.
Czytaj więcej: Prezydenci RP na uchodźstwie powrócą do ojczyzny
Jak kształtowała się polityka rządu na uchodźstwie w kolejnych latach?
Rząd na uchodźstwie powstał na początku października 1939 r. Trzeba było wówczas określić na nowo zasadnicze cele polskiej polityki, co zostało zresztą zrobione przez premiera Sikorskiego. Konstytucja kwietniowa, nie przesądzając w tej chwili – legalnie czy nielegalnie, została wówczas zmodyfikowana. Konstytucja z 1935 r. przyznała całą władzę prezydentowi, tymczasem na mocy ugody 30 listopada 1939 r. prezydent i premier, czyli Władysław Raczkiewicz i Władysław Sikorski, zawarli układ, który głosił, iż prezydent będzie stosował swoje uprawnienia ściśle w porozumieniu z szefem rządu. Układ ten umożliwił Sikorskiemu odegranie pierwszoplanowej roli – do tragicznej śmierci w lipcu 1943 r.
Podstawowe założenia rządu były proste. Po pierwsze, chodziło o odzyskanie przedwojennego terytorium i otrzymanie rekompensaty terytorialnej od Niemiec za to, że na nas napadły. Rząd polski wysuwał więc postulaty likwidacji Prus Wschodnich, inkorporacji Wolnego Miasta Gdańska, chciał ponadto przyłączenia do Polski Śląska Opolskiego. Po drugie, zakładał zachowanie sojuszu z Wielką Brytanią, Francją i Stanami Zjednoczonymi po wyzwoleniu kraju. Francja jednak odpadła jako aliant w 1940 r. Stany Zjednoczone wybitnie instrumentalnie traktowały sprawę polską, składając ją na ołtarzu strategicznego Rooseveltowskiego sojuszu z Sowietami. Wielka Brytania popierała polskie dążenia do niepodległości, ale już nie restytucję granicy wschodniej. Po trzecie, Sikorski głosił koncepcję budowy bloku środkowoeuropejskiego, w czym zmodyfikował politykę ministra Józefa Becka, która była antyczechosłowacka, na rzecz koncepcji sojuszu z Czechosłowacją, co jednak okazało się o tyle nieskuteczne, że Czechosłowacja nie bardzo chciała wiązać się z Polską, oglądając się na Moskwę.
W czasie wojny rząd pozostawał bez przerwy aktywny i próbował za wszelką cenę utrzymać sprawę polską na forum międzynarodowym. Samą II wojnę światową można podzielić jednak na trzy odcinki czasowe. Pierwszy to okres do upadku sojuszu niemiecko-sowieckiego, czyli do agresji niemieckiej na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 r. W tej fazie rząd polski jest liczącym się czynnikiem w obozie alianckim. W drugim okresie, kiedy Związek Sowiecki zaczął występować jako sojusznik Wielkiej Brytanii (i USA), Polska schodzi na plan dalszy. Mamy układ Sikorski-Majski, za pomocą którego Sikorski próbował się dostosować do sytuacji, otwarty pozostał jednak konflikt polsko-sowiecki o granicę, a potem – jak się okazało – również o niepodległość Polski, dlatego że rząd sowiecki dążył nie tylko do zaboru ziem wschodnich, które zajął w 1939 r., ale również do tego, żeby narzucić Polakom ustrój komunistyczny. Rząd polski przegrał tę batalię, ponieważ nie miał wystarczającego poparcia mocarstw zachodnich. Prawdopodobnie, gdyby doszło do większego zaangażowania na rzecz Polski ze strony Stanów Zjednoczonych, udałoby się więcej osiągnąć. Wolno tak przypuszczać. O ostatnim sukcesie naszego rządu można bowiem mówić w maju w 1942 r., kiedy to przy oparciu amerykańskim dla idei niezmieniania granic podczas wojny dyplomacja sowiecka została zmuszona do wycofania swego postulatu uznania przez Wielką Brytanię granic ZSRS według stanu na rok 1941, czyli sprzed wojny niemiecko-sowieckiej. Potem jednak sprawa polska tonie. Nie udaje się właściwie wywalczyć już niczego.
Drugi okres zmagań o Polskę trwa do listopada 1944 r. Premier Stanisław Mikołajczyk podał się do dymisji, gdyż nie uzyskał poparcia własnego rządu dla rozmów z rządem sowieckim, w których zamierzał ustąpić także w sprawach terytorialnych, byle tylko wrócić do kraju i walczyć o resztę okrojonej na wschodzie Polski w wyborach powszechnych, które obiecywano. Premierem został socjalista Tomasz Arciszewski, a jego rząd był całkowicie bojkotowany przez mocarstwa anglosaskie. Ten trzeci okres trwał do cofnięcia uznania rządowi.
W końcowej fazie wojny polska myśl polityczna uległa jakby rozdwojeniu. Jedna opcja, której przedstawicielem był Stanisław Mikołajczyk, uznała, że trzeba decydować się na powrót do kraju i zapewnić sobie możliwość udziału wyborach, bo nieobecni są przegrani. Wierzył, że Zachód pomoże w wyegzekwowaniu uczciwych wyborów, co oczywiście nie było możliwe, gdyż jak powiedział Stalin, nieważne, kto i jak głosuje, ważne, kto głosy liczy. Ten kierunek polskiej myśli politycznej więc przegrał. Drugi kierunek wyrażał się właśnie w stanowisku rządu, czyli prezydenta Raczkiewicza, premiera Arciszewskiego czy ministra spraw zagranicznych Adama Tarnowskiego i wychodził ze słusznego założenia, że żadnych uczciwych wyborów nie będzie. Trzeba więc zdecydować się na pozostanie na emigracji, trzeba liczyć na zmianę koniunktury światowej. Oczywiście w 1945 r. nikt na Zachodzie nie zakładał, że to będzie trwało aż do 1990 r. Że dopiero wówczas prezydent Ryszard Kaczorowski złoży insygnia na ręce wybranego w wolnych wyborach prezydenta w kraju. Liczono, że potrwa to wszystko kilka, może kilkanaście lat.
Decyzja, żeby nie rozwiązywać rządu, żeby prezydent kontynuował misję, była decyzją słuszną. Oczywiście można stawiać pytania, trochę nawiązując do tego, co mówił Jerzy Giedroyc, czy konieczne było zachowywanie np. ministrów na uchodźstwie, w ogóle gabinetu, nadawanie odznaczeń itd. Przecież to nie miało znaczenia. Najważniejsze było na pewno zachowanie urzędu prezydenta, reprezentującego idę niepodległości, który miał być przekazany w przyszłości wolnej Polsce „w dziejowym spadku” (jak dobitnie mówi konstytucja z 1935 r.).
Polski rząd na uchodźstwie działał aż pół wieku. Dzięki czemu był to możliwe?
Liczył się oczywiście ofiarny patriotyzm tych, którzy kontynuowali instytucję rządu – i tu nie ma żadnych wątpliwości, że nie mieli oni jakiejkolwiek nadziei na powrót do gry, w roli podmiotu politycznego. Żaden z tych polityków polskich w tej służbie się nie dorobił. Pracowano społecznie. Kontynuowano działania, żeby ten mandat moralny wypełnić. I to się udało. Polski rząd zakończył swoją misję w momencie odzyskania wolności, zgodnie z postanowieniami konstytucji z 1935 r. Jej artykuł 24 głosi, że prezydent Rzeczypospolitej mianuje na czas wojny swojego następcę, a ten następca musi niezwłocznie złożyć urząd, nie później jak trzy miesiące po wyzwoleniu kraju. Konstytucja kwietniowa bez wątpienia była podstawą powodzenia całej tej nadzwyczajnej misji. Gdyby nie jej dalekowzroczne przepisy, można sobie wyobrażać, jak wyglądałaby reprezentacja Polski na uchodźstwie. Prawdopodobnie byłby to totalny chaos, tworzyłyby się rozmaite grupy nazywające się rządami, a w istocie byłyby komitetami politycznymi, tak jak zresztą było to już w historii Polski, choćby podczas I wojny światowej. Dzięki konstytucji mieliśmy rząd, którego mandat reprezentowania narodu był jedynym legalnym.
Nie rozwiązywało to wszystkich problemów. Poważnym cieniem położył się na dziejach uchodźstwa rozłam, który powstał w 1954 r. i trwał do 1972 r. Prezydent August Zaleski wychodził z założenia, że przepisy konstytucji muszą być ściśle przestrzegane, a partie polityczne na uchodźstwie nie mają żadnego znaczenia, ponieważ mogą one czerpać swój mandat tylko z woli narodu, a skoro zniewolony przez Sowietów naród jest ubezwłasnowolniony, nikt nie może powiedzieć, czy on popiera jakiekolwiek stronnictwo polityczne na emigracji, czy też nie. Przeciwnicy prezydenta mówili inaczej – chcieli wielkiej koalicji stronnictw w imię jedności, kosztem osłabienia uprawnień głowy państwa. Doszło więc do konfliktu, gdy po siedmioletniej kadencji prezydent odmówił ustąpienia z urzędu. Powstały wówczas dwa obozy, a sam prezydent był izolowany politycznie i skłócony z tak znaczącymi osobistościami, jak choćby gen. Władysław Anders czy były premier Arciszewski. Kryzys został przezwyciężony dopiero po śmierci Zaleskiego i od tej chwili emigracja działała jednogłośnie. Mieliśmy więc potem jeszcze czterech prezydentów: Stanisława Ostrowskiego, przedwojennego prezydenta Lwowa, potem wspomnianego już dziś przeze mnie Edwarda Raczyńskiego, zawodowego dyplomatę. Następnie urząd prezydenta pełnili Kazimierz Sabbat i Ryszard Kaczorowski.
12 listopada prezydenci spoczną w świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, w Mauzoleum Prezydentów RP na Uchodźstwie. Jakie znaczenie może mieć ta uroczystość?
To wydarzenie wpisuje się w długotrwałą polską tradycję, która nie jest obca narodom cudzoziemskim, aczkolwiek dzisiaj jest słabo rozumiana za granicą. Chodzi mi o przenoszenie doczesnych szczątków człowieka, uznanego za bohatera narodowego, z obczyzny do własnego kraju. Polska tradycja jest tu bardzo bogata. Wszystko coś zaczęło w XIX w. od pogrzebu naczelnika Tadeusza Kościuszki w Krakowie. Zmarł on w Szwajcarii, ale Kościół zgodził się pochować go w katedrze na Wawelu, a ceremonie liturgiczne sprawował wówczas bp Jan Paweł Woronicz, wielki Polak i pisarz. Miało to miejsce już w rok po zgonie bohatera (1818). Ta tradycja ma więc już 200 lat.
Oczywiście można pytać o zasadność przenoszenia z Anglii doczesnych szczątków ludzi, którzy zostali tam pochowani. Mnie się wydaje, że jest to uzasadnione, gdyż nie ma żadnych powodów, by sądzić, iż ci ludzie chcieli spoczywać na obcej ziemi. Zmarli tam, bo takie były losy Polski. Oczywiście sytuacja byłaby zupełnie inna, gdyby było wyraźne zastrzeżenie, że ktoś pochowany w Anglii nie życzył sobie ekshumacji po śmierci. Mówiąc nawiasem, taki przypadek zachodzi w przypadku cesarza Francuzów Napoleona III, czyli bratanka Napoleona I. Otóż zmarł on w Anglii, gdzie osiadł on po klęsce 1870 r., ale zgodnie z testamentem jego żony (cesarzowej Eugenii) translacja zwłok do Francji jest wykluczona, co pozostaje zastrzeżone w testamencie, a rząd brytyjski to honoruje. W przypadku przywódców Polski Walczącej i bohaterów „drugiej wielkiej emigracji” takiego zastrzeżenia nie mamy. Sprowadzając więc ich szczątki do kraju, wypełniamy nasze obowiązki względem nich, oddajemy też hołd oddajemy tym, którzy służyli wielkiej idei niepodległości.
Fot. mat.pras. /Fundacja „POMOC POLAKOM NA WSCHODZIE”
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 45(131) 12-18/11/2022