Więcej

    Zespolacy żyją tańcem, a to ogromna radość dla duszy. Kolejna rodzinna historia „Wilii”

    Siedem dekad minęło, odkąd Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia” po raz pierwszy zatańczył i zaśpiewał dla publiczności. Zespół stał się symbolem polskiej kultury na Wileńszczyźnie, a dla wielu – miejscem, gdzie nawiązały się przyjaźnie na całe życie. Historia naszych trzech serdecznych rozmówczyń pokazuje, jak zespół staje się rodziną, a rodzina – częścią zespołu.

    Czytaj również...

    Z okazji jubileuszu 70-lecia „Wilii” zapraszamy do lektury kolejnego wywiadu z jego zasłużonymi uczestnikami, którzy opowiadają o swoich przeżyciach, radościach i scenicznych wpadkach, jakie pamięta się przez lata.

    Rozmawiamy z Danutą Mieczkowską-Kowalczuk – wieloletnią członkinią „Wilii”, tancerką i choreografem, nazywaną prawą ręką Zofii Gulewicz, autorką m.in. choreografii mazura ze „Strasznego dworu” oraz polonezów tańczonych na placach Wilna; Jadwigą Mieczkowską – siostrą pani Danuty, profesjonalną tancerką, członkinią „Wilii”; Łucją Szejbak – kuzynką sióstr, chórzystką „Wilii”.

    Agnieszka Skinder: „Wilia” to rodzina wielopokoleniowa. W waszym przypadku – także rodzina w dosłownym sensie. W jakim okresie byłyście w zespole?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Byłam w „Wilii” od 1971 do 1990 r. – prawie dwadzieścia lat.

    Jadwiga Mieczkowska: Do zespołu trafiłam już jako dorosła. Wcześniej byłam tancerką w państwowym, zawodowym zespole „Lietuva”. Do „Wilii” przyszłam w 1982 r. i tańczyłam dziesięć lat, do 1992 r.

    Łucja Szejbak: Śpiewałam w chórze. Miałam dwa podejścia – kiedyś bardzo dokładnie sprawdzano głosy i za pierwszym razem się nie dostałam. Po skończeniu szkoły, około 1981–1982 r., spróbowałam ponownie i tym razem zostałam na około dziesięć lat.

    Jesteście siostrami i kuzynką. Czy wszystkie od początku chciałyście być w „Wilii”?

    Łucja Szejbak: „Wilię” pamiętam od dziecka. To był prawdopodobnie rok 1970 – byłam w pierwszej klasie, może nawet jeszcze przed szkołą. Na koncercie zobaczyłam chór, tancerzy, scenę pełną barw. To była legendarna grupa taneczna „Wilii”. Śpiewał tam mój stryj Grzegorz Salwiński, znany w zespole jako Napoleon Salwiński, a jego brat Janusz tańczył w drugiej generacji „Wilii”.

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Poszłam śladem Grzegorza. Pierwszy raz widziałam „Wilię” w 1965 r., na dziesięcioleciu zespołu. Pamiętam kolory i strój lubelski z perkalu, ze wszytymi wstążkami. Później sama w nim tańczyłam – choć nie był moim ulubionym. Grzegorz, po wyjeździe z „Wilią” do Polski w 1966 r. na obchody tysiąclecia państwa, często nas odwiedzał i opowiadał, jak ciepło przyjmowano „Wilię” w Polsce. Zapytałam go wtedy: „A ja mogę już pójść do zespołu?”. „Jeszcze nie, kochanie, musisz mieć co najmniej 16 lat”. Ostatecznie trafiłam tam, mając niespełna 14.

    Jadwiga Mieczkowska: Miałam ogromne szczęście do nauczycieli. Baletu uczyłam się najpierw w Pałacu Związków Zawodowych – tam mieściła się też „Wilia” – u Lidii Motiejūnaitė. Potem w szkole im. Čiurlionisa, na kierunku choreografii, moją nauczycielką była Alodija Ruzgaitė, w zespole „Lietuva” – znany litewski pedagog Juozas Lingys. Po odejściu z „Lietuvy” miałam roczną przerwę. Siostra namówiła mnie, żebym przyszła do „Wilii”, gdzie trafiłam do pani Zofii Gulewicz. To byli ludzie, którzy uczyli nie tylko tańca, ale i życia, kultury osobistej, dając przykład swoim postępowaniem.

    Łucja Szejbak: W mojej rodzinie więzi z „Wilią” były po obu stronach. Po mamie śpiewało w zespole wiele osób: Mira, Ela i Stanisława Sawickie. Stanisława i Ela do dziś chodzą na próby weteranów, a śp. Mira, moja najstarsza siostra, była wyjątkowo oddaną chórzystką. Nasze rodzinne nitki oplatały historię „Wilii” we wszystkie strony.

    „Wilia” była wtedy jedynym polskim zespołem w Wilnie – i bardzo dobrym. Można ją było nazwać Mazowszem Wileńszczyzny. Te tradycje płynęły od dziadków. Nasza rodzina – właśnie Salwińskich – ma w swojej historii także wątek szczególny. Kto uważnie chodzi po cmentarzu Rossa, przy sercu Marszałka znajdzie to nazwisko. Bo naszego dziadka, rodzony brat, zginął właśnie w 1939 r., stojąc na warcie przy grobie Piłsudskiego.

    Wszystkie uczyłyśmy się w Szkole nr 29, a moim wychowawcą był tancerz „Wilii” – Władek Jarmołowicz.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Chcę powiedzieć, że ta 29. szkoła – dzisiejsza im. Szymona Konarskiego – to był dla nas początek, to jeszcze nie była „Świtezianka”. Zespół – chór i tancerzy – założyła pani Czesława Totolis. Była akordeonistką w „Wilii” i pierwszą nauczycielką geografii w tej szkole. Grupę taneczną prowadził Władek Jarmołowicz.

    Pani Danuto, może się Pani pochwalić swoją córką Beatą, która także przez wiele lat, mówimy o tym nowszym pokoleniu, tańczyła w „Wilii”. Jak to było – to Pani ją namawiała czy ona sama chciała?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Beata zaczęła tańczyć w Szkole im. Szymona Konarskiego. Była wtedy w drugiej klasie, a akurat powstawała młodsza grupa „Wilii”, prowadzona przez panią Marzenę Suchocką. Nabierano wtedy dzieci do 10 lat. Dziś te dzieci już wyrosły – to właśnie one stanowią podstawę reprezentacyjnej grupy tanecznej.

    Przygotowywaliśmy się wtedy do kolejnego jubileuszu i zapytałam panią Marzenę, czy moja córka mogłaby dołączyć. A ona mówi: „Ja partnera nie mam… Ale skoro córka taka szczuplutka, malutka, drobniutka – niech przychodzi, bo mam Łukasza Kamińskiego”. I tak Beata zaczynała z Łukaszem, mając 8 lat – on był jeszcze młodszy.

    Taniec zakończył się, gdy Beata wyjechała na studia do Polski. W „Wilii” była około 10 lat. Teraz mieszka w Warszawie, a studiowała w Krakowie. Chciała tańczyć w tamtejszym zespole „Słowianki”, ale tam, zanim sprawdzili, jak ktoś tańczy, stawiali poprzeczkę… i mierzyli wzrost. Okazało się, że była znacznie poniżej wymaganej wysokości.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Pani Jadwigo, skąd u Pani takie zamiłowanie do tańca? Przecież jest Pani profesjonalną tancerką, mogłaby Pani być także choreografem.

    Jadwiga Mieczkowska: W moich zamiłowaniach bardzo wspierał mnie tata. Moja nauczycielka tańca, Lidia Motejūnaitė, u której uczyłam się baletu i tańca, powiedziała, że mam szansę dostać się do szkoły Čiurlionisa na wydział choreografii. To było ogromne wyzwanie, bo ani ja, ani mój tata – który mnie tak wspierał – nie znaliśmy języka litewskiego.

    Jak więc zdać egzamin wstępny? Tata poprosił swojego kolegę, Litwina, aby był dla mnie tłumaczem, i pojechaliśmy razem. Mogę się pochwalić, że spośród około 80 dzieci przyjęto tylko cztery dziewczynki – ja byłam jedną z nich. Wówczas chodziłam do czwartej klasy.

    Dwa trymestry byłam nieatestowana z powodu nieznajomości języka, a w trzecim trymestrze już „na trójeczki” jakoś zdałam. Dzieci szybko się uczą.

    Jadwiga Mieczkowska podczas próby tanecznej
    | Fot. archiwum własne

    Czy macie swoje ulubione piosenki albo tańce? Pani Danuto, przypuszczam, że wiem, jaki jest Pani ulubiony taniec…

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Wiem, co Pani myśli, ale rozczaruję Panią. Polonez jest moim ulubionym tańcem do uczenia innych, ale moją prawdziwą miłością jest kujawiak z oberkiem. Tu potrzebna jest technika – to jest żywioł! Kujawiak jest bardziej artystyczny, to taniec zakochanych, a oberek to czysta energia. Układy pani Zofii były i są nadal bardzo dobre. Szczerze mówiąc, i polonez, i mazur w jej opracowaniu to znakomite choreografie.

    Ale ja myślałam nie o polonezie, ale o Pani choreografii mazura ze „Strasznego dworu”. Proszę opowiedzieć, jak to się stało, że podjęła się Pani tak dużego i ważnego zadania w „Wilii”?

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: To był czas, kiedy pracowałam w „Wilii” na pół etatu jako choreograf chóru i prowadziłam grupę przygotowawczą. Były to lata 1989–1990. Od pani Czesi Bylińskiej wyszła propozycja, żebym przygotowała „Mazura” ze „Strasznego dworu”. Do dziś nie wiem, dlaczego pani Zofia sama się tego nie podjęła. A ja… odważyłam się.

    Chciałam czegoś innego – może nawet chciałam zasolować, bo w tym tańcu są solówki. „Wilia” miała i ma wiele mazurów, ale problem pojawił się w jednym miejscu – nie wiedziałam, jak zakończyć ostatnie osiem taktów. Jedna końcówka pasowała mi z mazura z „Halki”, inna z mazura „Ułańskiego”, jeszcze inna z „Białego Mazura”.

    I wtedy do Pałacu Związków Zawodowych w Wilnie przyjechał dziecięcy zespół z Polski, którego kierownikiem był pan Witold Zapała – były choreograf „Mazowsza”. Razem z moim partnerem Wiktorem Kołoszewskim złapaliśmy go na 15 minut w przerwie i poprosiliśmy, żeby wymyślił nam tę końcówkę. Zgodził się – i zrobił wersję, która mi pasowała. Dlatego nie mogę powiedzieć, że taniec jest w 100 proc. mój – pan Zapała ma w nim swój wkład.

    Ukończyłam siedmioletnią szkołę muzyczną i przyznam, że to bardzo pomogło mi przy pracy nad „Strasznym dworem”. Znajomość muzyki, rozumienie, gdzie kończy się melodia, a gdzie fraza – to wszystko było kluczowe. I myślę, że dlatego ten układ się udał.

    Drugim układem, z którego jestem bardzo dumna, jest polonez, wykonany 17 września 2022 r. na placu Katedralnym – na 190 par, przygotowany przez Telewizję Polską.

    Skąd w ogóle narodził się taki wspaniały pomysł, aby nasze polonezy na zakończenie roku szkolnego odbywały się na placu Katedralnym, a wcześniej na placu Ratuszowym w Wilnie?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Zaczęło się od tego, że w „Mickiewiczówce”, gdzie zwykle prowadziłam polonezy studniówkowe, trwał remont schodów prowadzących do auli szkolnej. Nie było więc możliwości wręczania świadectw w tym miejscu. Dyrektor, pan Czesław Dawidowicz, załatwił, aby uroczystość odbyła się na Ratuszu. Wcześniej zauważyliśmy, że litewskie szkoły wręczały tam świadectwa, więc dlaczego my mielibyśmy nie spróbować? Szkoła otrzymała pozwolenie, a to była akurat promocja Łukasza Kamińskiego – jak wiadomo, tancerza „Wilii”.

    I tak zaczęliśmy tańczyć polonezy na placu Ratuszowym – zaraz po otrzymaniu świadectw maturalnych. Kiedyś wyglądało to trochę inaczej: poloneza rozpoczynali maturzyści, a potem zapraszali, kogo chcieli – nauczyciela, kolegę, rodzica. Robił się wtedy ogromny, barwny korowód.

    Później, gdy przenieśliśmy się na plac Katedralny, trzeba było to zmienić. Było po prostu nierealne, aby przy takiej liczbie szkół nauczyć wszystkich, kto, gdzie i kiedy ma wejść czy wyjść. Teraz mamy świetny zespół współpracowników – w 90 proc. to nasi dawni tancerze z „Wilii”: Ewa Gulbinowicz, Andrzej Kostygin, Teresa Andruszkiewicz, Aneta Kozłowska (tańczyła krótko, ale była uczennicą pani Zofii).

    Czytaj więcej: Polonez maturzystów na pl. Katedralnym w Wilnie 2025 [GALERIA]

    Czy macie jakieś wspomnienia, do których zawsze chcecie wracać z czasów „Wilii”? Może jakiś wyjazd, koncert, który szczególnie poruszył serca?

    Jadwiga Mieczkowska: Bardzo ciepło wspominam wyjazdy do Polski – do Energopolu. W Rosji, na Białorusi i Ukrainie Energopol oraz Budimex budowali elektrownie atomowe i tworzyli dla swoich pracowników, Polaków, miasteczka. Oni byli spragnieni kontaktu z polskimi zespołami. Z Polski było wówczas trudniej przyjechać do Związku Sowieckiego, a my – będąc w tym samym państwie – mogliśmy.

    Pamiętam, że pojechaliśmy nawet na Wielkanoc. Wzięliśmy ze sobą święcone, które ksiądz w Wilnie poświęcił w piątek – bo tam, na miejscu, byłoby to niemożliwe. Potem zasiadaliśmy do wspólnego świątecznego śniadania. W lany poniedziałek miejscowi Polacy urządzali tradycyjne oblewanie wodą… Biedne dziewczyny, bo woda lądowała nie tylko na strojach, ale i pod spódnicami! Takie były nasze przygody – „Wilia” zawsze potrafiła się bawić.

    Jak widzicie obecną „Wilię” z perspektywy doświadczonych tancerek i chórzystki?

    Jadwiga Mieczkowska: Grupa taneczna prezentuje się bardzo profesjonalnie. Jeszcze trochę, a będą wyglądać jak zawodowcy.

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Właśnie, te ostatnie osiem–dziesięć lat to zupełnie inny poziom. Może początkowo, zanim ci młodzi weszli, było trudniej, ale teraz mają wszystko, nawet to, czego nam, „wrednym” starym tancerzom, brakowało – uśmiech, artystyczność. Oni żyją tańcem, a to ogromna radość dla duszy.

    Soliści również są świetni – solistki mają bardzo dobrze postawiony głos.

    Łucja Szejbak: Mnie z kolei zachwyciło, że pani Renata ma następczynię – i to bardzo młodą! Patrycja ma wspaniały głos, sama ją słyszałam na ostatniej próbie. Widać, że chce i potrafi. Nie dziwię się więc, że dziś „Wilia” stoi na poziomie pani Zofii – a przecież ten poziom od początku był bardzo wysoki.

    Jakie rady mogłybyście dać obecnym członkom zespołu?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Kapela. Żywa muzyka jest bardzo potrzebna. Nagranie jest dobre, chór śpiewa na żywo – ale to zupełnie inny odbiór, gdy towarzyszy kapela.

    Pamiętam, jak ćwiczyliśmy z kierownikiem kapeli, śp. Zbigniewem Makowskim. Na próbie, przed koncertem generalnym – wszystko idealne, tempo w punkt. A podczas koncertu… nasz ukochany oberek zagrany dwa razy szybciej! Musieliśmy nadążyć – i nadążyliśmy. Wspomnienia zostały – i to bardzo miłe.

    Pamiętacie swoje wpadki sceniczne?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: W 1979 r. mieliśmy drugi wyjazd „Wilii” do Polski. Występowaliśmy w Arenie Poznańskiej. To była ogromna arena sportowa, na której ruszała się scena. Stoimy na ostatni taniec – krakowiak, jak zawsze na koniec. I mówię do swojego partnera: „No, superkoncert – nikt się nie zgubił, nikt nie upadł, nic się nie stało”. Tylko wychodzimy wężykiem z krakowiaka, dziewczyny odłączają się od chłopców, a ja… padam pośrodku sceny i nie mogę wstać, bo stanęłam sobie na spódnicę. Chyba to była moja największa wpadka.

    Jadwiga Mieczkowska: Dana, jeżeli pozwolisz, to o tych butach opowiem. Był wyjazd – przed koncertem rozkładamy stroje, a moja siostra, w pośpiechu zbierając rzeczy, ma… dwa prawe buty. I co robić? Mówię: „Danka, jesteś w pierwszej parze, więc oddaję tobie swoje buty, a sama odtańczyłam w dwóch prawych”.

    Na zdjęciu pierwsza z lewej – Danuta Mieczkowska-Kowalczuk
    | Fot. archiwum własne

    Co zawdzięczacie „Wilii”?

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Dla mnie – po pierwsze – kupę przyjaciół. Możliwość zwiedzenia, choć w ograniczonym zakresie, Polski i Związku Radzieckiego. Chyba też odwagi. Teraz dużo mówię, ale kiedyś… bardzo się jąkałam. Nawet mocno. Nigdy nie lubiłam wychodzić i mówić. A teraz, na rodzinnych spotkaniach, mogę zacząć mówić najwięcej ze wszystkich.

    Więc co mi dała „Wilia”? Wiele. Myślę, że pani Zofia i jej przykład – umiejętność spokojnego prowadzenia próby. Ja nie jestem taka jak pani Zofia – nie jestem spokojna, mówię głośno. Ona nie musiała pokazywać – wszyscy wiedzieli, co mają tańczyć i jak. Ja muszę do każdej pary podejść, pokazać. Ale to, że z młodzieżą potrafiłam pracować, przyszło z latami – patrząc na panią Zofię.

    Często też drażni mnie brak estetyki w strojach niektórych zespołów. Pani Zofia naprawdę tego uczyła – estetyki wyglądu, zachowania. Niedopuszczalne było, by w stroju przed koncertem pokazać się publiczności. Dziewczęta musiały mieć białe rajstopy, nikt nie występował w okularach. Dziś czasem oglądam jubileusze i… brak tego wyczucia estetyki. Bywa, że patrząc na strój, nie wiadomo – polski to, litewski czy białoruski.

    Starsze generacje były pedantyczne. Stroje – perkal, jedwab, aksamit – musiały być wyprasowane, wykrochmalone, wszystko miało „stać”. Jak nie stało – można było dostać po palcach. I to się w życiu przydaje.

    Jadwiga Mieczkowska: Bardzo dużo dały znajomości i przyjaźnie. Choć życie potoczyło się tak, że rzadko się widujemy, to kiedy po pięciu czy dziesięciu latach spotykasz kogoś z zespołu, to jakbyście widzieli się wczoraj. Zawsze jest o czym rozmawiać. Tańczyłam z Renatą Skrobotówną – kiedyś bardzo kolegowałyśmy, a teraz znów razem podróżujemy. W tym roku też gdzieś pojedziemy.

    Łucja Szejbak: Dużo wiedzy. Zwłaszcza tej, którą Danka przynosiła od Pani Zofii o strojach ludowych. Danka była najstarsza, a przy tym zakochana w folklorze polskim. Zbierała widokówki, ma całe albumy o strojach. Dało mi to głębszą i dokładniejszą wiedzę o tradycjach polskich.

    Pani Danuto, proszę zareklamować, kto wystąpi wśród weteranów, bo Pani jest najbardziej zorganizowana w tym temacie.

    Danuta Mieczkowska-Kowalczuk: Musiałam zebrać całą generację – a będzie niemało par. Weterani będą podzieleni na trzy grupy, w sumie jest 29 par. Trzy osoby przyjeżdżają z Polski: Modestas Taszkinas – najmłodszy weteran, Zygmunt Wojniłło – który był kierownikiem grupy tanecznej w okresie przejściowym oraz Władek Jarmołowicz.

    Jeszcze dołączył jeden weteran, który tańczył w pierwszej generacji, a nigdy wcześniej nie był na żadnym jubileuszu – Pan Waldemar Wieżan.

    Cieszymy się bardzo, czekamy na nasz występ i zapraszamy na wspólne świętowanie naszego jubileuszu.


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 35 (98) 30/08- 05/09/2025

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Głosy „Wilii” sprzed lat. Chórzyści zespołu opowiadają

    W rozmowie z czterema osobami, które współtworzyły zespół „Wilia” jako chórzyści, wracamy do lat 50., 60. i 70. – do czasów, gdy polska pieśń była formą oporu, a wspólne...

    Trzy pokolenia „Wilii”. Zmieniły się formy, ale duch „Wilii” pozostał ten sam

    O tym, jak jedno zaproszenie na próbę może zmienić bieg całego życia trzech pokoleń i jak wspólny taniec i śpiew przeradzają się w trwałe więzi – opowiadają w rozmowie...

    Wręczono dyplomy przyszłym katechetom w Wilnie — pierwsza edycja kursu zakończona

    Kurs powstał dzięki umowie podpisanej w 2023 r. między Rektorem UwB, prof. Robertem Ciborowskim, a Arcybiskupem Metropolitą Wileńskim Gintarasem Grušasem, otwierając drogę do profesjonalnej i duchowej formacji katechetów polskojęzycznych i...