Drogi Mikołaju…
ten list może zdziwić niejednego. Nauczycielka pisząca do Ciebie? Jeszcze w środku roku szkolnego, kiedy człowiek żyje między radą pedagogiczną, klasówkami i przepełnionym dziennikiem elektronicznym? A jednak. Bo choć mam swoją kawę w pokoju nauczycielskim i cały stos papierów do wypełnienia, to noszę w sobie też coś dużo większego – ciche marzenie o szkole, w której dzieci uczą się bez lęku.
Nie chodzi mi o szkołę idealną. Taka nie istnieje. Chodzi o szkołę, w której nie trzeba udawać, że wszyscy biegną w tym samym tempie i wszyscy tak samo rozumieją świat. O szkołę, która pozwala odetchnąć – uczniom, nauczycielom, rodzicom.
Dlatego piszę do Ciebie właśnie teraz, bo grudzień to jedyny moment w roku, gdy nawet dorośli pozwalają sobie na odrobinę wiary, że coś może się zmienić.
Szkoła, w której nie boimy się błędów
Mikołaju, proszę Cię o jedną drobną rzecz – przestrzeń, w której pomyłki są czymś tak normalnym jak rosa o poranku.
Chciałabym móc powiedzieć uczniom: „Nie bój się źle odpowiedzieć. Źle odpowiedzieć, to też odpowiedzieć”. A potem patrzeć, jak im ulżyło.
Dziś w szkole bywa trochę jak teleturnieju – szybka odpowiedź, presja, rywalizacja. Dzieci siedzą w ławkach i się porównują: „On wiedział, ja nie wiedziałem”, „Ona potrafi, ja się pomyliłam”. Strach przed błędem rośnie w nich jak cichy potworek – niewidzialny, ale skuteczny. A przecież w życiu dorosłym nikt nam nie robi klasówek. Pomyłki są normalne. Uczymy się dzięki nim. Rozwijamy się, bo coś nam nie wyszło.
Chciałabym, żeby szkoła była pierwszym miejscem, gdzie dziecko może się o tym przekonać, a nie ostatnim.
Drogi Mikołaju, uczciwie przyznaję – ja wiem, że testy czasem trzeba zrobić. Oceny też są potrzebne, choćby po to, by system miał jakąś ramę. Tylko że mam wrażenie, że testy zaczęły wypierać to, co naprawdę buduje człowieka: myślenie, ciekawość, dialog.
Chciałabym czasem usiąść z moją klasą na podłodze, pootwierać książki, mapy, powyjmować przybory i po prostu pogadać: „Dlaczego tak jest?”, „Co o tym myślicie?”, „Jak inaczej można to rozwiązać?”.
Zamiast odpytywania przy tablicy – rozmowa.
Zamiast oceniania każdego potknięcia – wspólne szukanie odpowiedzi.
Zamiast pośpiechu – chwila zastanowienia.
Bo kiedy uczeń nagle sam dochodzi do wniosku, który wcześniej dyktowałam mu ja, to jest moment, od którego zaczyna się prawdziwe uczenie, nie zaliczanie.
Cisza, w której naprawdę słychać dzieci
Bywa tak, że podczas lekcji zapada krótka cisza. Ale nie ta cisza „dyscyplinująca”, którą zna każdy nauczyciel. Inna, delikatna. Jakby klasa na chwilę ustawiła się do słuchania. W takiej ciszy dzieci zaczynają mówić najważniejsze rzeczy.
Kiedy Paweł, zwykle wycofany, powiedział półszeptem, że nie rozumie, dlaczego jego mama ciągle płacze – słychać było każdy najcichszy oddech.
Kiedy Ola przyznała, że boi się chodzić na lekcje WF, bo wszyscy patrzą, jak biegnie – cała klasa nagle przestała chować oczy w ławki.
Chciałabym mieć w szkole więcej takich chwil. Mniej hałasu, mniej pośpiechu, a więcej przestrzeni na to, żeby dzieci mogły pokazać, kim naprawdę są.
Mikołaju, kiedy proszę o odporność, wcale nie chodzi mi o to, żeby stać się superbohaterem bez emocji. Chodzi o siłę, która nie wypala, tylko pozwala przetrwać zwyczajny szkolny chaos.
Są takie poranki, gdy wchodzę do klasy z bólem głowy, w jednej ręce trzymam zimną kawę, której już nie ma sensu podgrzewać, w drugiej – klucze do sali. W dzienniku czeka góra wiadomości, na biurku rośnie stos papierów, a mimo to muszę zacząć lekcję tak, jakby wszystko było idealnie. A przecież nie jest.
I właśnie tak wygląda ta odporność, o której piszę: nie usuwa zmęczenia, ale pozwala mimo niego działać.
Odporność nauczyciela to sztuka podnoszenia się po małych upadkach: po nieudanej lekcji; po kłótni z rodzicem; po komentarzu nastolatka, który miał zaboleć mniej, a zabolał bardziej; po rozmowie z uczniem, który mówi cicho: „Nie chcę już chodzić do szkoły, bo wszystko jest bez sensu”.
A potem, kiedy kończy się dzień i korytarze pustoszeją, wracają pytania, których nikt nie słyszy: „Czy to, co zrobiłam, naprawdę miało sens?”; „Czy moje dzieci wyjdą z tej klasy silniejsze, pewniejsze siebie, spokojniejsze?”. Na to nie ma rubryki w dzienniku. Żadna komisja tego nie oceni. To rozstrzyga się tylko w środku człowieka.
I czasem serce nauczyciela pęka – nie przez dzieci, bo one potrafią wybaczyć i dać tysiąc drugich szans, ale przez poczucie, że świat oczekuje od nas bycia terapeutą, strażnikiem, przewodnikiem, motywatorem i specjalistą od wszystkiego naraz.
A w tym samym czasie system, w którym pracujemy, potrafi być tak zbiurokratyzowany, że trudno w nim złapać pełny oddech.
Dlatego, Mikołaju, nie proszę Cię o twardość. Proszę o miękkość, która nie pęka nawet po trudnym dniu. O serce, które potrafi się odbudować. O umiejętność zostawiania szkolnych trosk za drzwiami szkoły – choć wiem, jak ciężka to sztuka. O przyzwolenie, by powiedzieć sobie: „Zrobiłam ile mogłam. I to też jest dobrze”.
Bo odporność nauczyciela nie jest pancerzem. To ludzkie, czasem kruche, ale niezwykle konsekwentne podnoszenie się każdego dnia – dla dzieci, które patrzą na nas bardziej uważnie, niż nam się wydaje.
Rodzice, którzy pamiętają, że nauczyciel to też człowiek
Są rodzice cudowni – tacy, którzy przychodzą po wywiadówce i mówią: „Dziękuję. Wiem, że musi wam być ciężko”. Tacy, którzy współpracują i rozumieją.
Są inni, zmęczeni, zestresowani, którym czasem łatwiej wylać frustrację na nauczyciela niż przyznać, że w domu sytuacja wymyka się spod kontroli.
Chciałabym świata, w którym rodzic i nauczyciel stoją po tej samej stronie, a nie naprzeciw siebie. Gdzie zamiast mejla z pretensją dostajemy telefon: „Może porozmawiajmy, wspólnie znajdziemy rozwiązanie”.
Bo dziecko, które widzi dorosłych współpracujących, czuje się bezpieczniej. A dziecko, które widzi dorosłych walczących – zaczyna walczyć samo.
Coraz częściej widzę u uczniów zmęczenie, jakiego ja w ich wieku nie znałam. Strach przed oceną. Napięcie z powodu oczekiwań. Poczucie, że trzeba „nadążyć”, „dorównać”, „zaistnieć”. A przecież mają po 10, 12, 15 lat. Przyszłość, którą wpychamy im przez drzwi, zaczyna ich przygniatać, zanim zdążą dorosnąć do jej ciężaru. Chciałabym szkoły, w której dzieci nie czują, że świat je goni. W której mogą być dziećmi. W której jest miejsce na błąd, śmiech i zwyczajne: „nie wiem, nauczę się później”.
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 51 (146) 20/12/2025 – 02/01/2026

