Rozmowa z polskim naukowcem w dziedzinie bibliotekoznawstwa oraz informacji naukowej, dr habilitowanym nauk humanistycznych, członkiem Stowarzyszenia Naukowców Polaków Litwy Zdzisławem Gębołysiem, obecnie profesorem Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.
Pochodzi Pan z Małopolski, rodzice również nie mają korzeni kresowych, studiował Pan i pracował przez dłuższy czas na Uniwersytecie Śląskim, skąd więc ta znajomość realiów życia Polaków Wileńszczyzny, skąd zainteresowanie jej tradycją, kulturą, szkolnictwem, wreszcie wydawaną tutaj prasą polskojęzyczną, w tym też „Kalendarzem Rodziny Wileńskiej”? Jak dawno i dzięki komu poznał Pan nasze strony?
Na to pytanie mógłbym odpowiadać bardzo długo, ale nie chciałbym zanudzać czytelników. Moja „droga” do Wilna była dość przypadkowa, dość kręta. Pierwszy raz dowiedziałem się o Wilnie, gdy w odpowiedzi na ogłoszenia w kąciku przyjaciół w harcerskiej gazecie „Na przełaj”, otrzymałem kilkanaście listów z Wileńszczyzny. Miałem wtedy może 11, a może 12 lat, więc też niewiele tak naprawdę wiedziałem, czym jest Wilno, jakie ma znaczenie dla kultury polskiej, jakie jest jego miejsce w historii. To nastąpiło z czasem, dzięki edukacji szkolnej, dzięki ciekawości. Pewnego razu zacząłem kupować „Czerwony Sztandar” w Oświęcimiu. Pomiędzy całymi stronami przemówień różnych politruków udawało się wyłowić coś niecoś o życiu Polaków w Wilnie.
W 1983 roku pojechałem do Erfurtu na Studencki Międzynarodowy Obóz Pracy. Tam poznałem trzech wilniuków, z dwójką z nich — z Jankiem Dzilbo i Jankiem Lewickim — przyjaźnię się do dziś. To było odkrycie na miarę Archimedesa, spotkałem żywych ludzi, nieksiążkowych, świetnie znających polskie piosenki, otwartych, wesołych, koleżeńskich. Były nocne Polaków rozmowy, a potem listy, listy, listy i w 1989 roku pierwszy wyjazd do Wilna. Od tego czasu byłem w Wilnie chyba ze sto razy, a może więcej.
A potem otworzyło się pragnienie poznać lepiej i głębiej życie Polaków na Litwie, ich problemy. Zacząłem jeździć do wileńskich i podwileńskich bibliotek, z tego zaczęły powstawać artykuły i tak jest do dzisiaj.
Wszystkie drogi prowadzą do Wilna. Śniadecki był z Kalisza, Lelewel to też nie wilnianin, Ernst Groddeck… można by tak długo. Oczywiście mam świadomość swojej miary, proszę nie myśleć, że jestem nieskromny, ale do Wilna trafiali i trafiają ludzie z różnych stron, z różnych miejsc. Wilno przyciąga jak magnes.
Ma Pan ciekawy zawód, wiadomo, że bibliotekoznawstwo jest oparte na działalności dawnych i współczesnych książnic, wymaga nie lada cierpliwości i wiedzy. Proszę powiedzieć, co powołało Pana do studiowania tej właśnie dziedziny nauki i późniejszego badania bibliotek Wilna oraz rejonu wileńskiego?
Od dzieciństwa obcuję z książką, więc to zainteresowanie przyszło jakoś naturalnie. W domu zawsze były książki, zawsze się czytało. Skąd to się zrodziło naprawdę? Trudno powiedzieć. Może jest w genach? A może chęć dowiedzenia się czegoś więcej niż w książkach, często pisanych w komunistycznych czasach pod dyktando. Ma pani rację, badacz książek powinien być cierpliwy, ale cierpliwość nie jest akurat moją cnotą, chcę jak sportowiec, więcej, prędzej, dalej. Wciąż gdzieś biegnę. Wciąż pojawiają się nowe plany. Chciałbym napisać książkę o drukarstwie w Wilnie, poczynając od Skoryny do dziś. Nie ma takiej. Są tylko prace cząstkowe. Chciałbym opracować pełną bibliografię druków wileńskich od Skoryny, kontynuując dzieło niezapomnianego Henryka Baranowskiego. Chciałbym jeszcze coś zrobić dla ukochanego Wilna i ukochanych wilniuków, a może też i dla polskiej nauki i kultury, jakby pod prąd, jakby na przekór nieżyczliwym „zapominaczom, zacieraczom” historii i współczesności, żeby pokazać, że dzisiejsi Polacy na Litwie to, mówiąc po Rejowsku — nie gęsie, że „swój język również mają” i nie potrzebują fałszywych przyjaciół, a z wrogami, jak sobie radzili dawniej, może w jeszcze trudniejszych czasach, tak i teraz sobie poradzą.
Z księgozbiorami, jakich jeszcze państw wypadło Panu współpracować w toku przygotowywania pracy doktorskiej?
Lubię książki, lubię biblioteki, lubię podróże. Od ponad 30 lat rozwijam swoje zainteresowania w obszarze bibliotekarstwa i bibliotekoznawstwa w Niemczech. To tak naprawdę jeden z moich podstawowych tematów badań naukowych. Temu poświęciłem swoją pracę magisterską, doktorską i habilitacyjną. Jeżdżę często do Niemiec, odwiedzam tamtejsze biblioteki, mam tam wielu kolegów, znajomych. Staram się poprzez biblioteki, dowiedzieć coś więcej o naszych wspólnych losach, o naszych związkach, tych tragicznych, ale i tych dobrych.
Jestem generalnie otwarty na współpracę, choć z racji ograniczeń, między innymi językowych koncentruję się na „kierunku” niemieckim i wschodnim – znam też rosyjski.
Czy to, że los uśmiechnął się do Pana, dając małżonkę z Wilna, wpłynęło na pogłębienie zainteresowania Wileńszczyzną i też na to, że zdecydował się Pan wstąpić do Stowarzyszenia Naukowców Polaków Litwy?
Tak, z całą pewnością. Choć Wilno znalazło w moim sercu miejsce trochę wcześniej, to niewątpliwie, dzięki Elżbiecie i dzięki jej bratu, Zbyszkowi, dzięki mojej ukochanej teściowej, wielkiej, choć „cichej” Polce, Ewie Warżagolis, zapuściło w nim mocne korzenie. Z żoną napisałem kilka artykułów nt. czytelnictwa Polaków na Litwie. Często pytam żonę o zdanie, gdy coś piszę o Polakach wileńskich. Żona pomaga mi przebrnąć przez litewski, którego dotąd nie nauczyłem się na tyle, żeby samodzielnie się nim posługiwać.
Tak naprawdę Wilno jest u nas wszechobecne. Jemy po wileńsku, czytamy książki, przeglądamy wileńską prasę, może już zaczynam myśleć po wileńsku? Staramy się też nieść „kaganek oświaty” między znajomymi, często niedoinformowanymi, o tym, co w Wilnie się dzieje albo informowanymi w sposób tendencyjny.
Mój akces do Stowarzyszenia jest więc poniekąd naturalny. Chciałbym coś robić pożytecznego dla Wileńszczyzny wespół z polskimi naukowcami z Litwy.
Jest wiele tematów, wiele pól do zdobycia, trzeba tylko chcieć, czasami trzeba więcej odwagi, więcej wiary w swoje możliwości. Polacy na Litwie nie są gorsi, nie są przecież głupsi od innych — są profesorami, nauczycielami, kierowcami, mechanikami, itd., itp. Wiele mają do zaoferowania, wiele można się od nich dowiedzieć, nauczyć. Warto więc łączyć siły, wiedzę, umiejętności i kompetencje, nie przeciw komuś, ale jeśli już przeciw, to przeciw obojętności, przeciw „szeptanej propagandzie”, że nie warto, że lepiej i łatwiej wysłać dzieci do niepolskich szkół, bo będzie im łatwiej w życiu, że lepiej dopisać do nazwiska „is”, to otworzy się przed nimi „cały świat”. Uff, zapędziłem się. Nikogo nie chciałem i nie chcę obrazić. Znam dobrze dzisiejsze wileńskie realia i wiem, że nie ma innej drogi jak koegzystencja narodów, kultu, wyznań. Tym, którzy myślą inaczej, którzy chcą wszystko ujednolicić, usunąć, zatrzeć ślady przeszłości, zaanektować przeszłość, bardzo współczuję.
„Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki” — żartowano w PRL-u.
Także dzięki książce, także dzięki bibliotekom i… dzięki kochanemu „Kalendarzowi Rodzinie Wileńskiej”, któremu życzę 100 lat i jeszcze kilku więcej. Kalendarze na Wilnie są tak stare, jak książka drukowana. Wilniuk bez kalendarza będzie jak … ksiądz bez brewiarza. I radosnych Świąt Bożego Narodzenia dla wszystkich, co do jednego, Polaków na Litwie!