Witold Rudzianiec, aktor Polskiego Teatru „Studio” w Wilnie opowiada o roli teatru w życiu jego rodziny, a także o znaczeniu polskiej solidarności w trudnych momentach.
Z Polskim Teatrem „Studio” w Wilnie jest Pan związany od bardzo wielu lat. Jak trafił Pan do zespołu?
Rzeczywiście, zacząłem swoją przygodę z teatrem jako nastolatek. Do zespołu przyprowadziła mnie moja świętej pamięci żona, Ola. Ona była już w zespole i zaproponowała kiedyś, bym poszedł z nią na próbę. Od początku poczułem, że jest to miejsce dla mnie. Wcześniej dużo występowałem w szkole, śpiewałem, na scenie czułem się pewnie. Dostałem też od razu główną rolę – zagrałem szewczyka w „Szewczyku Dratewce”. Najważniejsza była dla mnie jednak atmosfera, jaka panowała w zespole. Tworzyli ją wyjątkowi ludzie. Była to oczywiście Lila Kiejzik, ale także wiele innych osób związanych z zespołem od dawna, jak Zbigniew Maciejewski, Anna Gulbinowicz, Bogusław Grużewski. W zespole były też Irena Wojciechowska, Sabina Giełwanowska czy Krystyna Kamińska. To wszystko wspaniali ludzie, którzy naprawdę wiele w swoim życiu zrobili dla polskości na Wileńszczyźnie. Łączył nas język polski, ale również wspólne poglądy, dążenia.
Czytaj więcej: Powrót aktorów Polskiego Teatru „Studio” na Pohulankę
Co w tym okresie teatr wniósł w Pana życie?
To był jeszcze Związek Sowiecki, ale już mocno czuliśmy, że system pada. Coraz bardziej widać było dążenie Litwy do niepodległości, coraz więcej pojawiało się polskich inicjatyw. Zespół był bardzo ważnym elementem w budowaniu mojego kontaktu z polską literaturą, słowem, ale też z Polską, bo dawał okazję wyjazdów za granicę. Mieliśmy możliwość dzielenia się tym, co robimy, pokazywaliśmy nasze spektakle na festiwalach, ale też szkoliliśmy się, podnosiliśmy nasz poziom języka polskiego. To coś, co potem mogłem przekazać też swoim dzieciom.
Również Pana synowie związali się z Polskim Teatrem „Studio”. Można więc powiedzieć, że to taka rodzinna pasja?
Tak. Bardzo się cieszę, że im się to udało, że każdy z nas zostawił swój ślad i cząstkę serca na scenie. Miałem okazję występować razem z synami. Ze starszym, Tomkiem, grałem w „Chopinie”. Z Darkiem mieliśmy natomiast okazję zagrać ojca i syna. To było dla mnie wielkie przeżycie, można powiedzieć, że spełnienie jednego z moich największych scenicznych marzeń.
Czy zachęcał Pan swoje dzieci do zaangażowania się w teatr, czy też po prostu – przyszły same, za Panem?
Mamy tę pasję po prostu chyba we krwi. Nie musiałem ich zachęcać, ale to nie znaczy, że nic nie robiłem, by moim dzieciom przekazać zamiłowanie do polskiego słowa. Jesteśmy artystyczną rodziną i to wyraża się nie tylko na scenie, ale także w tym, jak spędzamy czas. W czasie świąt śpiewamy razem, organizujemy swoje rodzinne przedstawienia. Od najmłodszych lat przyzwyczajamy dzieci do występowania, choćby w rodzinnym gronie. Moja druga żona, Joanna, robi bardzo wiele, by rozwijać potencjał naszych córek. Od 10 lat nie ma wieczoru, by nie czytała im czy razem z nimi książek. Dzięki temu nie tylko nie mają problemów z poprawną polszczyzną, ale także mają bardzo rozwiniętą wyobraźnię. Uważam, że obie świetnie będą sobie radzić na scenie. Są jeszcze małe, ale mają dobrą dykcję. Starsza, Justyna, brała kilka razy udział w „Kresach” i zawsze zajmowała nagradzane miejsce, podobnie zresztą jak synowie. Oczywiście, jako ojciec jestem bardzo dumny ze swoich dzieci, także z tego, że dzielimy zamiłowanie do ojczystego języka.
Czytaj więcej: Reżyser Jan Buchwald o zbliżającej się premierze i współpracy z Polskim Teatrem w Wilnie
W życiu zawodowym nie związał się Pan jednak z teatrem, prowadzi Pan restaurację „Sakwa”, która jednak często bywa miejscem teatralnych spotkań…
Tak. Bardzo się cieszę, gdy Polski Teatr „Studio” czy też ambasada wybiera naszą restaurację na miejsce różnych wydarzeń. Otwieraliśmy u nas nowe sezony PST, w „Sakwie” miały miejsce też czytania narodowe. To cieszy, gdy ludzie dobrze się u nas czują. Miejsca nie ma może zbyt wiele, ale 100 osób na widowni się zmieści, podobno jest też dobra akustyka i przytulny klimat.
Lila Kiejzik mówi, że jest Pan od lat najwierniejszym sponsorem teatru, że mogła na Pana liczyć zawsze wtedy, gdy zupełnie nie było środków na organizację spektaklu…
No to bardzo zobowiązujące dla mnie stwierdzenie… Prawda jest taka, że nigdy nie odmówiłem udziału w jakiejkolwiek inicjatywie teatralnej. Jestem zabiegany, może brakuje też czasu, ale to są rzeczy, na które na pewno warto go znaleźć. Dzielę się tym, co mam, ale chyba to jest po prostu konieczne, byśmy mogli coś tworzyć jako Polacy. Po prostu musimy sobie pomagać nawzajem, inaczej nie przetrwamy. Musimy współpracować, jeśli chcemy, by polskie słowo było słyszalne na Wileńszczyźnie.
A jak jest teraz? Rozmawiamy w czasie pandemii, gdy branża restauracyjna znajduje się w bardzo trudnej sytuacji…
„Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Kuchnia działa i na razie radzimy sobie. Przestawiliśmy się na dostarczanie posiłków do odbiorców, współpracujemy z kilkoma firmami. Odpowiedzieliśmy też, razem z restauracją „Pan Tadeusz” na zaproszenie s. Michaeli Rak do wspierania hospicjum – przekazujemy na jego rzecz 5 proc. od każdego zamówionego posiłku. Bardzo się cieszę, że wielu Polaków bardzo pozytywnie odpowiedziało na taką propozycję. Mieliśmy bardzo dużo zamówień na Wigilię, teraz proponujemy pierogi naszej produkcji, które też są chętnie zamawiane. Można powiedzieć, że doświadczam obecnie, że możemy przetrwać nawet w trudnych sytuacjach, gdy nawzajem się wspieramy.
Czy ma Pan jeszcze jakieś niezrealizowane dotąd teatralne marzenie?
Może zacznę najpierw od tych zrealizowanych. Oprócz zagrania z synem była to jeszcze rola Konrada, którego zresztą zagrałem w „Sakwie”. Wróciłem do „Dziadów” po wielu latach, było to dla mnie ogromne przeżycie. Zupełnie inaczej rozumiałem słowa, które wypowiadałem, cały spektakl przeżywałem o wiele dojrzalej. A niezrealizowane marzenie to rodzinny spektakl. Bardzo chciałbym, byśmy zagrali razem, w sześcioro, a może nawet w ośmioro, bo mamy już synowe. Myślę, że taki rodzinny spektakl moglibyśmy pokazać również szerszej publiczności.