Nie jest prawdą, jak to starają się nam, nauczycielom, wmówić różni metodycy z centrów edukacji, że wszyscy uczniowie łakną wiedzy. Owszem, część z nich rzeczywiście priorytetowo traktuje lekcje w szkole, ale zdecydowana większość, niestety, nie. Nieraz mówiłam uczniom zgodnie z prawdą, że prywatnie bardzo ich wszystkich kocham (szczególnie łobuzów), ale jako nauczycielka absolutnie nie toleruję nieróbstwa.
Nauczyciele milczą
Rodzice… Nikt tyle zła nie uczyni dziecku, ile kochający rodzic. Rozumiem, że brzmi to bardzo kategorycznie i prowokująco, ale wynika z moich czterdziestoletnich nauczycielskich obserwacji i doświadczeń.
Sprawy edukacji nigdy nie pozostają bez uwagi różnorodnych mediów, które zapraszają do podzielenia się swoimi refleksjami tzw. ekspertów, nie zawsze na co dzień mających styczność ze szkołą. Osoby, które najwięcej mają do powiedzenia (np. dlaczego 35 proc. maturzystów nie zdało egzaminu z matematyki), czyli nauczyciele, przeważnie milczą. Milczą z różnych powodów. Ci, którzy rzetelnie wykonują swój zawód, pracują z oddaniem i poświęceniem jako przedmiotowcy i wychowawcy, którym zależy, by nauczyć i wychować, wpoić młodzieży właściwy system wartości, nie mają czasu, siły i zdrowia, by się prezentować publicznie. Tacy nauczyciele pracują kilkanaście godzin na dobę, kosztem wolnych dni, nawet urlopu. Ci zaś, którzy lekceważą swoje bezpośrednie obowiązki, nie mają motywacji (!) do nauczania, brak z ich strony zaangażowania w sprawy ucznia, klasy, szkoły, tym bardziej nie będą się wychylać.
Zmiany programów nauczania, odnowione podstawy programowe, „szkoły tysiąclecia”… Czy ktoś naprawdę wierzy, że tego typu zmiany (chciałoby się zaśpiewać z Marylą Rodowicz: „Ale to już było…”) sprawią, iż uczniowie zaczną się uczyć? Śmiechu warte. Gruntownie należy zmienić przede wszystkim mentalność rodziców i ich dzieci. Niestety, zaledwie pięciu uczniów na 100 przychodzi do szkoły, żeby się uczyć. Nie opuszczają oni lekcji z byle powodu, nie spóźniają się, uważnie słuchają nauczycieli i wykonują najlepiej jak potrafią wszystkie ich polecenia w szkole i w domu. Nigdy nie korzystają z usług korepetytorów, a na egzaminach ze wszystkich przedmiotów otrzymują najwyższe noty. Wcale nie są to uczniowie wybitnie zdolni, mają inne zalety: są pracowici, obowiązkowi, odpowiedzialni, zdyscyplinowani, punktualni, sumienni, maksymalnie skoncentrowani na tym, co robią. Zawdzięczają te przymioty rodzicom, którzy nauczyli ich (czasami może nieświadomie) systematyczności i ukształtowali w nich wyżej wymienione cechy. „Geniusz to 1 proc. talentu i 99 proc. ciężkiej pracy” – z Einsteinem się nie dyskutuje.
Kiedyś przed laty byłam na zebraniu rodzicielskim w klasie szóstej, w której uczyłam. Z racji pełnionych funkcji spytałam rodziców, czy mają jakiekolwiek zastrzeżenia, uwagi, dotyczące nauczania. Jedna z mam powiedziała, że jej córka jest niezadowolona z nauczycielki angielskiego. Spytałam inną mamę, czy jej córka również narzekała na tę panią. Odpowiedź wyjątkowo godna uwagi: „Moja córka ma się uczyć, a nie krytykować nauczycieli”. Nie przypominam sobie, czy córka tej pierwszej mamusi dostała się na studia, ale wiem na pewno, że córka tej drugiej bez problemu ukończyła dwa różne kierunki studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest doktorem nauk społecznych, wykłada na uniwersytecie.
Czytaj więcej: Szkoła na Lipówce bez polskich klas. „Nie ma po prostu dzieci”
Lista nieobecności
Ogromną bolączką każdej szkoły jest frekwencja uczniów. Notoryczne opuszczanie lekcji przekłada się bezpośrednio na wyniki w nauce. Obowiązkiem rodziców jest zadbanie o to, by dziecko nie opuszczało lekcji bez poważnej przyczyny. Niestety, rodzice uważają, że nic się nie stanie, jeżeli na tydzień lub dwa podczas roku szkolnego wywiozą swoje dziecko do ciepłych krajów lub w góry na narty, chociaż w ciągu roku jest ponad 180 dni bez nauki szkolnej. Na wizyty do lekarzy zapisują dziecko wyłącznie podczas lekcji, tego dnia taki osobnik w ogóle nie przychodzi do szkoły, chociaż kontakt z lekarzem trwa przeważnie 15–20 minut. Kurs na prawo jazdy – oczywiście w czasie zajęć szkolnych. Innej opcji nie ma. A dlaczego nie podczas wakacji letnich? Kółka zainteresowań, szkoły sportowe, muzyczne i Bóg wie jeszcze jakie są po stokroć ważniejsze niż lekcje w szkole ogólnokształcącej. A ponadto: ból główki, brzuszka, gardełka… Żeby nie być gołosłowną, przytoczę kilka przykładów potyczek stoczonych z rodzicami i uczniami.
Uczeń klasy maturalnej. Nie zawsze zaszczycał nas, nauczycieli, swoją obecnością na lekcjach (zresztą nie on jeden). Miał zdecydowanie inne priorytety niż zdobywanie wiedzy. Rodzice, niby porządni ludzie, uważali, że nie mają obowiązku kontrolować syna. Przecież jest dorosły. Na moje, wychowawczyni, kategoryczne żądanie pisze usprawiedliwienia. Pisownia oryginalna.
„2 XII – nie byłem na dwóch lekcjach, ponieważ miałem wyjść, by zrobiliby zdjęcie mego ząbka”.
„7 XII – nie byłem na fizykach, ponieważ w ten czas miałem jechać do autoservisu by zabrać samochód”.
„8 XII – w ten dzień źle się czułem, nie miałem nastroju na siedzenie w szkole”.
„9 XII – nie byłem, ponieważ miałem być w NCBC verslo centre, by nauczyć się, jak pracować z kasowym aparatem”. Imię, nazwisko, podpis.
Z usprawiedliwienia (data 9 XII) wynika, że w okresie świątecznym co najmniej dwa tygodnie, a może dłużej, będzie pracował, czyli opuści kolejne lekcje, poza tym znajdzie kilkanaście innych powodów, żeby nie przyjść do szkoły. Czy taki uczeń zda egzamin państwowy z matematyki? Nie ma szans. Matematyka nie jest trudna, ale wymaga skupienia, codziennej, systematycznej pracy, zresztą jak każdy inny przedmiot. Kto winien? Oczywiście szkoła, nauczyciele, koledzy, Litwini… Tylko broń Boże nie rodzice i ich kochana dziecina. Który z rodziców przyzna się, że wychował lenia, egoistę, materialistę, osobę nieodpowiedzialną, nieuczciwą, lekkomyślną? Epitety można by mnożyć. Proszę sobie wyobrazić, że 50 proc. (!) swego czasu, energii, zapału dobry nauczyciel/wychowawca traci na rozmowy (bardziej pasuje „użeranie się”, chociaż robi to kulturalnie) z tego typu „uczniami” i ich rodzicami. Najdziwniejsze, że nie są to jakieś patologiczne rodziny. Odwrotnie: zupełnie normalne, porządne, bardziej lub mniej zamożne i oczywiście doskonale wiedzą, jak należy wychowywać dzieci w odróżnieniu od nas, nauczycieli.
Telefonuję do mamusi z pytaniem, dlaczego syna nie było w szkole. Mama mówi, że został w domu, ponieważ gardełko go boli. Nie miałabym zastrzeżeń, gdyby to było dziecko w wieku przedszkolnym, ale w tym przypadku to uczeń klasy maturalnej, 190 cm wzrostu i 120 kg żywej wagi.
Część uczniów uciekła z lekcji (zresztą nie po raz pierwszy), więc telefonuję kolejno do wszystkich rodziców. Reakcje przeważnie takie jak zawsze, czyli przepraszają, obiecują poprawę itp. Doskonale rozumiem, że to tylko czcze gadanie, uciekną jeszcze nie raz. Odpowiedź jednej mamusi, której syn nie po raz pierwszy uciekł z lekcji, jest po prostu rozbrajająca: „Proszę pani, ja jestem nauczycielką i rozumiem młodzież, a pani to się czepia bez powodu…”.
Czytaj więcej: Wystawa podręczników szkolnych „Powróciły z poddasza” w Orzełówce
Lekcja pokory
Klasa maturalna. Uczeń pojawia się w szkole kilka razy w miesiącu. Moich telefonów nie odbiera ani on, ani mamusia. Wreszcie wysłałam SMS-a z prośbą, by następnego dnia przyszedł do gimnazjum i zabrał swoje dokumenty, czyli oficjalnie pożegna się ze szkołą. Po godzinie zadzwoniła mama z pretensjami: „Proszę pani, wróciłam z pracy, a mój Pawełek siedzi zdenerwowany. Jak pani śmiała przysłać takiego SMS-a?”. Niestety, to akurat jeden z przykładów, gdy uczeń nie był dopuszczony do egzaminów, nie otrzymał świadectwa dojrzałości.
Zdenerwowany wychowawca klasy maturalnej, w której uczyłam, poinformował mnie, że zjawił się tatuś jednego z uczniów i ma ogromne pretensje, bo to końcówka I semestru (grudzień), a jego synowi grozi 4 albo 5 z mego przedmiotu. Ucieszyłam się. Nareszcie. Po chwili wszedł do klasy. Bardzo pewny siebie, ważny i niezadowolony. Cóż go do mnie sprowadza? Oburzony zaczął mi tłumaczyć, jakie to ma genialne dziecko, a ja nie potrafię dostrzec jego zdolności. Spytałam, czy przeczytał wiadomość w dzienniku elektronicznym, którą wysłałam do niego 3 października, tuż po zakończeniu pierwszego miesiąca nauki. Zaskoczyłam go. Nie czytał. W e-dzienniku znalazłam swój list wysłany przed paru miesiącami i przeczytałam. Był dosyć długi i treściwy, bo dokładnie podałam daty nieobecności, niewykonane prace pisemne, niezaliczone tematy itp. Prosiłam, by rodzice jakoś zareagowali, bo ja ze swej strony zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Po wygłoszonej tyradzie spytałam tatusia, czy nadal ma do mnie pretensje. Nie miał. Spokorniał. Nawet stwierdził, że syn zasłużył na czwórkę.
Uczeń jako gość
Koniec maja. Nauczyciele pracujący w klasach maturalnych wystawiają oceny za II semestr oraz roczne. Przybiega do mnie przerażony uczeń: przed chwilą w e-dzienniku zobaczył, że lituanistka wystawiła mu siedem jedynek i oczywiście na świadectwie będzie miał pięć, a nie siedem, a tej oceny się spodziewał. Poszłam do nauczycielki spytać, o co chodzi. Sprawa zupełnie prozaiczna. Delikwent nie zaliczył w II semestrze siedmiu tematów. Czyli w ogóle się nie uczył, chociaż wiedział, że otrzyma jedynkę za każdą niewykonaną pracę, bo w gimnazjum taki mamy „zwyczaj”. Tym bardziej nie czytał tego, z czego nauczycielka nie odpytywała. Zresztą na lekcjach bywał raczej w charakterze gościa, czyli rzadko. Kto w tej sytuacji ponosi winę, zdaniem ucznia i jego, jak dotąd nam się wydawało, „normalnych” rodziców? Oczywiście nauczycielka Litwinka i ja. Na egzaminie z litewskiego otrzymał minimum – 16 punktów. Mniej nie można.
Czytaj więcej: Spada liczba zaszczepionych dzieci
Biję na alarm
Tego typu przykłady mogłabym podawać bez końca. Totalna ignorancja i nieróbstwo. Z takim stosunkiem uczniów do swoich bezpośrednich obowiązków nigdy nie będzie dobrych wyników na egzaminach z języka litewskiego, matematyki i innych przedmiotów. Oczywiście nie dotyczy to języka rosyjskiego. Ten absolutnie niepotrzebny egzamin (wyniki z trzech języków obcych są brane pod uwagę przy wstępowaniu na studia wyższe: chodzi o angielski, niemiecki i francuski) cieszy się ogromną popularnością i ma się znakomicie w naszych polskich szkołach. Zadałam sobie trudu i policzyłam, ilu uczniów polskich szkół w Wilnie i na Wileńszczyźnie (w sumie 32 gimnazja) zdawało, zdało i otrzymało na egzaminach maksymalną liczbę punktów, czyli 86–100 z trzech przedmiotów. Nie brałam pod uwagę placówek polsko-litewskich i polsko-rosyjskich. Nie miałam również informacji, ilu ogółem maturzystów było w polskich szkołach.
Język litewski: zdawało 452 uczniów, zdało 375, 86–100 pkt otrzymało 20 (z tego 7 z LAM, 5 z JP2).
Matematyka: zdawało 383 uczniów, zdało 227, 86–100 pkt otrzymało 5(z tego 3 z JP2).
Język rosyjski: zdawało 518 uczniów, zdało 518, 86–100 pkt otrzymało 282… (źródło: nsa.smm.lt).
Pozostawiam to bez komentarza. Mam nadzieję, że ten tekst zawiera również odpowiedź na pytanie: dlaczego coraz bardziej w szkołach brakuje nauczycieli? Czyż Kobieta Pracująca z „Czterdziestolatka” nie miała racji, mówiąc: „Dobrowolna szkoła to utopia. Nieprzymuszony nikt przymusu nie chce, jak powiedział Bertold Brecht”.
Czesława Osipowicz
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 38 (111) 24-30/09/2022