Co najlepszego jest w byciu polonistą?
Bycie polonistą na Litwie to jest bardzo przyjemne zajęcie. Człowiek stale się obraca w gronie młodzieży. Na okrągło ma do czynienia z językiem ojczystym i sam zgłębia język. A to w naszej sytuacji wielokulturowości jest bardzo ważne. Poza tym bycie polonistą na Litwie zobowiązuje do odpowiedzialności za kształtowanie światopoglądu młodego pokolenia. Współczesny polonista odpowiada nie tylko za poznawanie przez uczniów literatury i gramatyki. Ma za zadanie wprowadzenie młodego człowieka w analizę i interpretację sztuki teatralnej czy filmowej, zorganizowanie wycieczki krajoznawczej. To mobilizuje do samodoskonalenia. Polonista przez całe życie się uczy, dzięki czemu nie ma czasu na gnuśność, nudę i narzekanie [śmiech].
Jak ta przygoda z językiem polskim się zaczęła? Co zaprowadziło Panią do szkoły?
Zawsze lubiłam szkołę. Miałam wspaniałych nauczycieli w swojej „Jedenastce”, a dzisiejszej „Mickiewiczówce”, wspaniałą klasę, wspaniałą wychowawczynię, panią Leokadię Sriubiene. Zależało jej na tym, żebyśmy wyrośli na porządnych ludzi. A byliśmy niesforną klasą. W mojej klasie karierę pedagogiczną rozpoczynał wieloletni dyrektor „Mickiewiczówki”, pan Czesław Dawidowicz, nieżyjący już dziś doskonały historyk Walery Komarovas. Nauczycielki z powołania: polonistka pani Grażyna Siwicka, pani Maria Rymarczyk od rosyjskiego, pani Sara Gurwicz od niemieckiego i wielu innych. Była to bardzo mocna ekipa nauczycieli, którzy zarazili nas miłością do szkoły. Lubiliśmy być w szkole, lubiliśmy organizować różne imprezy, lubiliśmy być w swojej klasie i jakoś tak odruchowo człowiek nie chciał wychodzić z tej szkoły. Zwlekał z przecięciem pępowiny. Dlatego udałam się na studia pedagogiczne, polonistyczne i w ten sposób ta przygoda szkolna trwa już 40 lat.
Związała Pani swoje życie zawodowe z dzisiejszym Gimnazjum im. Władysława Syrokomli w Wilnie.
Karierę pedagogiczną rozpoczęłam w Trokach, jako nauczycielka historii i organizator pracy pionierskiej. Potem pracowałam w „Mickiewiczówce” w klasie początkowej, ale to doświadczenie trwało zaledwie rok, bo zdałam sobie sprawę, że nie dysponuję kondycją, która jest potrzebna do pracy z maluchami. Przyszły lata 90., czas odrodzenia. Rodziny polskie i mieszane zaczęły masowo oddawać swoje dzieci do szkół polskich. Pojawiła się potrzeba rozszerzenia kadry polonistycznej w szkołach. W „Syrokomlówce” też potrzebowali polonistki. O moim przyjściu do szkoły przesądziła lokalizacja. Mieszkałam w Fabianiszkach, do „Syrokomlówki” miałam bliżej. O zmianie placówki zadecydował element praktyczny.
Jak ocenia Pani te zmiany, które dokonują się w systemie szkolnictwa w okresie 30 lat niepodległej Litwy?
Mam wrażenie, że oświata ciągle błądzi jak czarny kot w ciemnym pokoju. Nie potrafi się podźwignąć spod ciężaru przemian społecznych. Nie może się połapać w różnorodności systemów oświatowych na świecie, ba, w Europie. Może przerastają one mentalność urzędników oświatowych na Litwie. A może współczesnemu państwu litewskiemu nie jest potrzebny mądry, myślący młody człowiek i dlatego ciągle jesteśmy reformowani. A przecież jest to specyficzna dziedzina życia społecznego. Z jednej strony musi być postępowa, ale z drugiej – ma zachowywać obrany kierunek rozwoju przynajmniej przez ćwierćwiecze. Na Litwie natomiast przy każdej zmianie władzy, zmianie ugrupowania politycznego zaczyna się reforma szkolnictwa. Raz mnożą, innym razem dzielą. Ciągle „ulepszamy” system nauczania. Prowadzi to do bałaganu. Podręczniki nie nadążają za zmianami występującymi na maturze. Mówi się o uproszczeniu programów. W wyniku tego wypracowaliśmy taki model, że już słyszy się o potrzebie korepetycji w zerówce.
W tej sytuacji myślę, że my, poloniści, jesteśmy w lepszej kondycji. Dzięki staraniom Macierzy Szkolnej i Stowarzyszeniu Polonistów na Litwie mamy podręczniki do nauczania języka polskiego sprowadzone z Polski. Nasze programy nauczania dostosowane są do nowych podstaw programowych i nowych podręczników.
Czytaj więcej: „Macierz” wyróżniła polskich nauczycieli i szkoły na Litwie. Finał konkursu „Najlepsza szkoła – najlepszy nauczyciel”
Przypomnę tylko, że Pani również jest współautorką podręcznika do języka polskiego – „Słowem malowane”.
Tak, w okresie odrodzenia w latach 90., kiedy komunistyczne treści nauczania zostały wycofane, powstała potrzeba napisania nowych podręczników. Zajęły się tym zespoły, które tworzyły podręczniki na różne poziomy nauki. Z koleżanką Janiną Kuckienė wydałam podręcznik do klasy 7. Spotkałyśmy się z ogromnym problemem. Wydawnictwo „Šviesa” nie było w stanie kupić tekstów współczesnych autorów. W grę wchodziły honoraria za prawa autorskie. Nakład podręczników dla szkół polskich na Litwie nie jest duży, więc koszt wydania proporcjonalnie wzrasta. Musiałyśmy się zadowolić tekstami z wcześniejszych epok. Najnowsze teksty sięgały okresu II wojny światowej. Taki podręcznik nie jest atrakcyjny dla ucznia i nauczyciela. Podręczniki, z którymi pracujemy obecnie, zawierają współczesne teksty i ich opracowania. Stanowią dobrą bazę dydaktyczną, na której możemy się opierać. Są dostosowane do wymagań metodyki współczesnej. W gestii nauczyciela leży dobór materiału.
Jaka jest polszczyzna młodych Polaków na Wileńszczyźnie?
W kratkę. Tak jak z każdym innym językiem w naszym kraju. Jak się idzie po lekcjach obok szkoły litewskiej, też się słyszy bardzo „zróżnicowaną” odmianę języka litewskiego. Siłą rzeczy uczniowie rozmawiają tak, jak rozmawia całe społeczeństwo. Młody człowiek w naszym kraju w miarę swobodnie operuje czterema językami: polskim, litewskim, angielskim, rosyjskim. Wieża Babel. Nie twierdzę, że w szkole polskiej uczniowie ignorują język polski. Owszem, ich polszczyzna wymaga poprawek. Jednak podczas lekcji starają się mówić poprawnie, wyczuwają błędy. Na przerwie jest różnie, w domu jest jeszcze inaczej. Oczywiście, chciałoby się życzyć wyższego poziomu sprawności językowej. Myślę, że ten, kto chce, jest ambitny i świadomy wartości dodanej bezbłędnego operowania językiem ojczystym, potrafi się odnaleźć w tym rozgardiaszu.
Jak Pani to robi, że we wszelkich wydarzeniach polonistycznych: olimpiadach, konkursach recytatorskich „Kresy”, przeglądach teatrzyków szkolnych, nieustannie w gronie zwycięzców przewijają się Pani uczniowie?
Pracuję w dużej szkole, w bardzo dobrej szkole. Rodzice są ambitni i zaangażowani w rozwój dzieci, współpracują z nauczycielem. Dyrekcja i zespół pedagogiczny są zainteresowani skutecznością pracy, panuje zdrowa rywalizacja, są budowane pozytywne relacje międzyludzkie. A za tym idzie prężny rozwój placówki. Nie ma czasu na luz. Owszem, wymaga to bardzo, bardzo dużej pracy dodatkowej, dużego nakładu energii, sił, ogromnej samodyscypliny ze strony nauczyciela i ucznia. Nic nowego, jak mówili nasi przodkowie: „Bez zachodu nie ma miodu”.
Dlaczego dotychczas nie przywrócono państwowego egzaminu z języka polskiego, mimo że uczniowie uczą się przedmiotu przez 12 lat i matura z tego przedmiotu na poziomie państwowym byłaby logicznym zakończeniem toku nauczania języka ojczystego?
Zdrowy rozsądek nakazuje zgodzić się z postulatem, że logicznym zakończeniem nauki przez 12 lat w szkole z polskim językiem wykładowym jest obowiązkowy egzamin z języka ojczystego. Dlaczego język ojczysty jest tak poniżony? Dlaczego po ukończeniu szkoły polskiej uczniowie nie mają dodatkowych punktów przy wstępowaniu na studia wyższe? Być może w grę wchodzi zaściankowość, ograniczenie, zakompleksienie, fobie władz naszego kraju – inaczej tego nie da się wytłumaczyć. Jak w życiu: głupi a silniejszy zawsze będzie znieważał mniejszych. To jest smutne.
Naucza również Pani języka polskiego dorosłych na kursach organizowanych przez Instytut Polski w Wilnie. Jak duże jest zainteresowanie nauką języka naszego najbliższego sąsiada i strategicznego partnera?
Wśród dorosłych jest pokaźne zainteresowanie nauką języka polskiego. Są to ludzie różnego statusu społecznego, o różnym poziomie wykształcenia. Muszę przyznać, że ciężko pracują. Materiał jest obszerny, okres nauki jest bardzo ograniczony. Każdy się stara wziąć jak najwięcej. Zainteresowanie językiem polskim wynika z tego, że mamy, zawsze mieliśmy i mieć będziemy bardzo bliskie kontakty z Polską. Polska jest największym i geopolitycznie najbliższym partnerem. Jesteśmy skazani na siebie. Nie jest to małżeństwo ani z miłości, ani z wyboru.
Czytaj więcej: 28. edycja konkursu „Najlepsza szkoła – najlepszy nauczyciel” [GALERIA]
W Gimnazjum im. Władysława Syrokomli od 50 lat działa zespół „Wilenka”, który przekazuje młodzieży miłość do polskiego folkloru. Zespół miał szczęście do wielu wspaniałych kierowników, Pani jest reżyserem w zespole.
Przygoda z „Wilenką” to namiętność mojego życia. Zaczęło się bardzo niewinnie, od prywatnej przyjaźni z Janką Łabul, wspaniałym człowiekiem. Ktoś musiał napisać tekst, dobrać wiersze, opanować to scenicznie. Od próby do próby, od koncertu do koncertu „Wilenka” mnie pochłonęła. Nie wyobrażam sobie teraz, jak by wyglądało moje życie zawodowe i prywatne bez zespołu.
Jak udaje się utrzymać u młodzieży fascynację polską kulturą ludową?
O wszystkim decydują profesjonalizm kadry i tytaniczna praca. To jest logiczne. Możemy narzekać, że młodzież nie chce się uczyć czy pracować, ale to jest pozorne. Gdy młody człowiek widzi, że otrzyma wielki bonus w postaci zawodowego wykonania piosenki ludowej, że zdobędzie profesjonalne nawyki i wiedzę jak w najlepszych szkołach muzycznych, że ma okazję poczuć się na scenie jak młody bóg, to oczywiście bardzo szybko połyka bakcyla. Nie są wtedy uciążliwe niekończące się próby w piątki, świątki i niedziele. Praca sumienna, która przynosi namacalne wyniki, zawsze fascynuje i owocuje. Sprawa zaangażowania kierownictwa, prometejski zapał i wysoki poziom wykształcenia instruktorów decydują w zasadzie o wynikach, które osiąga zespół.
Ma Pani świadomość swojej misji, którą spełnia codziennie w pracy z uczniami?
[Śmiech]. To dziwnie brzmi. Ja po prostu lubię swoją pracę i uważam, że odnalazłam się w zawodzie nauczyciela. To praca z młodym człowiekiem, z ogromnym potencjałem energii. Energii, którą też pochłaniasz. Trudno mówić o misji. Jest to bardzo wzniosłe i zobowiązujące. Ja po prostu pracuję i mam nadzieję, że nikomu nie zaszkodziłam swoją pracą.
| Fot. Marian Paluszkiewicz
Realizuje się Pani poprzez pracę oświatową, wychowawczą, społeczną, dodatkowo jest Pani zaangażowana w działalność wspólnoty lokalnej w Bujwidzach, a przecież jest jeszcze rodzina. Z czego dziś jest Pani najbardziej dumna?
Wszystkie te czynniki składają się na moje życie. Z czego jestem najbardziej dumna? Nie wiem… Jestem zwykłą kobietą. Powodem do dumy są róże w ogrodzie, udane ciasto niedzielne, wejście w rytm codziennych ćwiczeń gimnastycznych. Cieszy własna rodzina, dzieci. Z mężem tworzymy zgrany tandem. Nasze córki wiele osiągnęły w życiu zawodowym, mają wspaniałe rodziny, rosną piękni, zdolni wnukowie. To jest radość, siła, witalizm, który uskrzydla i dodaje energii do pozytywnego odbioru życia. Jak w rodzinie wszystko się pomyślnie układa, to człowiek ma czas, żeby zająć się swoim hobby.
”Polonista to nie zawód, lecz hobby, polonistą być – nie życzę nikomu” – jak pisał Andrzej Waligórski…
Tak, uważam, że moim hobby jest praca w szkole. Inaczej absolutnie nie da się podźwignąć tego całego bagażu i odpowiedzialności, jaka spada na barki nauczyciela. Ale spójrzmy na polonistę pod innym kątem. Polonista jest kreatorem młodych umysłów, tworzy fundament, kierunek rozwoju człowieka. Jest to niezmiernie fascynujące. Bardzo się cieszę, że troje moich wychowanków w tym roku wybrało właśnie studia polonistyczne. Anetko, Paulinko i Danielu – szerokiej drogi, odważnych wzniosłych dążeń i cierpliwej codziennej pracy.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 44(128) 04-11/11/2022