Widząc nazwę kraju i ciemnoskóre twarze Papuasów, wielu kojarzy ten kraj z Afryką…
Owszem, mamy tropikalny klimat i wiele politycznych czy ekonomicznych podobieństw, ale kultura ciąży bardziej ku Samoa czy Hawaiʻi niż do Afryki. Do niedawna, czyli zanim dotarli tu misjonarze, był tu rozpowszechniony kanibalizm. Dziś krąży żart, że ostatnich ludożerców zjedli misjonarze, a ja od siebie dodaję inny czarny humor, że nieludzkie praktyki wywędrowały w okolice Rosji. Z wymieraniem wiary wymierają humanizm i cywilizacja. W Papui w tym względzie jest o niebo lepiej. Byłem w Rosji przez 10 lat i mam porównanie. Nikt w Papui nie drwi ze mnie, że jestem katolickim misjonarzem, i nikt z tego powodu mnie nie deportuje, jak to uczynili Rosjanie w 2002 r.
Od jak dawna Ksiądz przebywa na misjach w Papua-Nowej Gwinei?
Przybyłem do Papui 2 lipca 2014 r., tydzień po swoich 51. urodzinach. W tym roku stuknie mi 60, więc to już dziewięć lat „na misyjnym froncie”.
Jak tam Ksiądz trafił?
Zgłaszałem się do Papui w 2003 r., zaraz po tym, jak reżim Putina pozbawił mnie prawa stałego pobytu w Rosji. Spotkałem w Warszawie biskupa z Papui, spędziłem z nim cały dzień i razem wypełniliśmy ankietę do wizy. Zabrakło jednak zgody ze strony metropolity białostockiego. On wolał, bym udał się do nowo powstałej diecezji charkowsko-zaporoskiej. Przez jakiś czas byłem obrażony na swojego przełożonego, ale jak się potem okazało, to były bardzo udane misje i dziś jestem dumny, że spędziłem pięć lat na Donbasie i jeszcze pięć w Taszkiencie. Wyjazd do Papui opóźnił się o 10 lat. Co się odwlecze, to nie uciecze. Pan Bóg po prostu miał dla mnie inny plan i rękoma metropolity zatrzymał mnie na kolejne 10 lat w dawnym ZSRS. Razem 20 lat. Było warto. Papua to jakby deser, suplement do misyjnej biografii.
Trafiłem do Papui z przystankiem w Waszyngtonie, gdzie pół roku studiowałem intensywnie angielski. W Papui to język urzędowy i do otrzymania długoterminowej wizy konieczne jest oficjalne świadectwo Michigan English Test, papier potwierdzający znajomość tego języka.
Jak przyjęto Księdza w nowej parafii?
Na podobnie zadane pytanie od przyjaciół z Polski mój biskup w Papui odpowiedział, że „jestem lubiany”. Nie mieli ode mnie znaku życia przez ponad rok, więc zwrócili się z zapytaniem do biskupa. Rzuciłem się w wir pracy, bo po Rosji i Taszkiencie, gdzie jest mało katolików i wielu rzeczy władze zabraniały, trafiłem nareszcie do kraju, gdzie jest sporo katolików i nie ma żadnych ograniczeń ze strony władz. Wręcz odwrotnie, jest zachęta: „Pracuj ile się da”. Po ośmiu latach pracy w diecezji Kimbe zostałem przeniesiony na własną prośbę do diecezji Lae.
We wrześniu bp Rozario Menezes poprosił mnie o posługę wśród papuaskich górali w powiatowej wiosce Menyamia. To pogranicze innej prowincji o nazwie Gulf. Góry są prześliczne, ale drogi nie do zniesienia: niebezpieczne, kręte i spadziste. Ludzie żyją z uprawy jamu (stąd nazwa wioski), kawy i orzeszków ziemnych. Jak na tropik jest tu dość chłodno. Są tu szkoły: elementarna (0–2), podstawowa (primary, 3–8) i średnia (secondary, 9–10). Klasy 11–12 są w innym powiecie, Asaki, oddalonym o 10 godzin wędrówki po krętych serpentynach. Primary prowadzą katolicy, secondary jest pod opieką misji luterańskiej, z którą żyjemy po bratersku. Ludzie są prości i dość biedni, ale przez to uczynni. Po moich pierwszych odwiedzinach we wrześniu dzieci nie poszły do szkoły. Ze zdziwienia i z radości, że po 40 latach otrzymali na stałe proboszcza. Gdy miałem wyjechać do miasta, nie byli pewni, czy wrócę. Warunki dość trudne, więc wielu księży wpadało tu jak po ogień i znikało.
Jak wielu wiernych jest w Księdza parafii?
Diecezja Kimbe, gdzie zaczynałem, ma rekordowy wskaźnik katolików. Ich liczba oscyluje w rejonie 70 proc., czyli 200 tys. na 280 tys. mieszkańców regionu. Mimo to liczba parafii sięga zaledwie 20, a księży niewiele ponad 30. Wskaźnik dość niski i wciąż potrzeba nowych kapłanów.
600 km na 60-lecie. Zdecydował się Ksiądz pójść po swój życiowy rekord i w niezwykle trudnych warunkach zorganizować pielgrzymkę…
Dzięki pielgrzymkom wytrwałem w powołaniu, byłem świadkiem wielu niezwykłych wydarzeń. Pielgrzymka to rzecz trudna, ale pełna przygód. Wiem z własnego doświadczenia, że dla ludzi młodych mało jest tak intrygujących, a jednocześnie prostych, tanich i efektywnych sposobów na ubogacenie swego życia i przetrwanie bez narkotyków czy alkoholu. Pielgrzymka jest niesamowitym pokarmem dla duszy. Napisałem o tym całą książkę „Krzyk. Kamienie”. Pielgrzymki motywują i inspirują. Wzmacniają ciało i duszę.
Proszę o niej opowiedzieć. Jak długa jest trasa, skąd prowadzi, do jakiego sanktuarium?
Wyruszyliśmy z miasta Lae. To drugie co do wielkości papuaskie miasto z największym portem morskim i najmniejszym odsetkiem katolików w kraju. Jest ich tu zaledwie 3 proc. Jestem tu zaledwie od roku i zależy mi bardzo, by wesprzeć ten filigranowy kościół. Trafiłem tu z diecezji Kimbe, gdzie jest mnóstwo katolików, do diecezji Lae, gdzie ich mało i czuję się tu potrzebny.
Do punktu docelowego pielgrzymki, sanktuarium Muli w dystrykcie Jalibu, prowincja Mendi (Southern Highlands) w górach, jest niemal 600 km, niemal tyle samo, ile ze Szczecina czy Białegostoku do Częstochowy. Sanktuaria na trasie są dwa: Bożego Miłosierdzia w prowincji Jiwaka, którym się opiekują ojcowie michaelici z Polski, oraz sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej Muli-Jalibu.
Czytaj więcej: Papież Franciszek przyjął na audiencji premiera Ukrainy Denysa Szmyhala
Czy mieszkańcy Papui chętnie biorą udział w pielgrzymce?
Na początkowym etapie odbywaliśmy trzytygodniowe „ćwiczenia” na terenie „górskiego dekanatu”. Skład pielgrzymki się zmieniał i liczba pielgrzymów była płynna. Czasem szło 10, czasem 50 osób. Odbywała się naturalna selekcja. Do Lae po przebyciu 250 km dotarłem z grupką 20 osób, ale i ci się wykruszyli. Obecnie mam 18 osób przekonanych, że chcą wędrować do upadłego. Zaczęliśmy 22 kwietnia.
Jaka atmosfera panuje w drodze?
Bywa różnie, raz na wozie, raz pod wozem, jest słomiany zapał i chwilowy entuzjazm. Zła pogoda, ulewa czy skwar może kapryśnych Papuasów zniechęcać. Muszę mieć dużo cierpliwości i sprytu, żeby utrzymać w grupie ducha pobożności i przyjaźni.
Ale mam też bardzo pozytywne przykłady. Np. Sajmon Makele, najwierniejszy pielgrzym z okolic Kimbe. Gdy dowiedział się, że znów pielgrzymuję, odbył całodobową podróż na statku, by dołączyć do grupy w Lae. Gra na gitarze, ma silne nogi i świetny franciszkański humor. Gdy pielgrzymowałem z Kimbe do Rabaul w poprzednich latach, nie opuścił żadnej z dziewięciu pielgrzymek. Ma końskie zdrowie i na każdym noclegu na moją prośbę buduje pamiątkowy „krzyż pielgrzymów”. Rzucił alkohol, marihuanę i gdyby nie to, że ma zaledwie sześć klas, to pewnie by poszedł do seminarium. To jeden z wielu przykładów, co z zepsutego człowieka może uczynić pielgrzymka.
Co jest najtrudniejsze w Księdza misji w Papui-Nowej Gwinei?
Trudny jest wiek. Z każdym rokiem coraz trudniej przychodzi mi górska wspinaczka. Po dwóch operacjach widać wyraźnie, że sport wyczynowy – a pielgrzymki to jedna z najbardziej wyrafinowanych odmian sportu – to temat dla mnie zamknięty. Za rok, może za dwa, nie będę już w stanie robić dużych tras, więc jakby w pośpiechu doganiam czas, by jak najwięcej zrobić, póki nie późno.
Trudna jest papuaska mentalność. Podobno już się dostosowałem, ale wciąż nieznośne są dla mnie grzęzawiska na drodze, rozbite żwirówki czy pseudoasfalt. Zabobony, bójki, czary i… umyślne otrucia za byle co. Niezgłaszane i niesądzone gwałty i morderstwa. Ignorowanie i wyzysk kobiet. Szyderstwa sekt: rozbijanie figur i krzyży.
Nieznośne są też dla mnie upały, brak normalnej toalety czy prysznica. Najmniej dokucza mi brak internetu czy telefonu. Z tym akurat poradziłem sobie szybko. Okropna jest papuaska plwocina z gęstą czerwoną zawartością bittel nut, czyli odurzających orzeszków. Twarz naćpanego Papuasa wygląda jak oblicze wampira. Proceder powszechny wśród dzieci, młodzieży, starców, a nawet tubylczego kleru. Brak mi polskich potraw: chleba, sera czy mleka. Dokuczają komary i malaria. Ale to wszystko głupstwo, gdy widzisz takie mnóstwo pozytywów!
Co wobec tego napawa otuchą?
Cieszy mnóstwo ludzi w kościele, zwłaszcza maluchów i młodzieży. Nieważne, że kościoły wyglądają jak slumsy. Nieważne, że pośród wiernych szwendają się koty, psy, a czasem świnie. Nieważne, że ludzie są bosi, źle ubrani, niedomyci. Ważne, że są szczerzy, pięknie śpiewają, nie chowają się pod chórem, a są zasłuchani, gdy ksiądz mówi kazanie, im dłużej, tym lepiej. Gdy msza się kończy, nikt nie idzie do domu. Zbierają się grupkami w cieniu krzewów i drzew, gawędzą do trzeciej po południu, póki nie wystraszy ich deszcz… Każdy wie, że bez kościoła życie w Papui byłoby szare i nieznośne.
Czytaj więcej: Ksiądz, który znalazł się wśród najbogatszych urzędników państwowych
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 18(52) 06-12/05/2023