Więcej

    Strumyki, które tworzą rzekę. Jubileuszowy koncert „Wilii” coraz bliżej!

    Wszystkie, z którymi dziś rozmawiamy, łączy Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia” – to od niego wszystko się zaczęło. Ale rozmawiamy zarówno o przeszłości, jak i o teraźniejszości. O źródłach inspiracji, o pracy z młodzieżą, o przekazywaniu tradycji i… o wierności folklorowi.

    Czytaj również...

    Z okazji zbliżającego się jubileuszu 70-lecia Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia” rozmawiamy z jego byłymi tancerkami, choreografkami, liderkami zespołów artystycznych i ludowych, które wyrosły na gruncie „Wilii”, a dziś pielęgnują i przekazują dalej polski folklor: Krystyną Bogdanowicz – byłą tancerką „Wilii”, założycielką i wieloletnią choreografką Zespołu Pieśni i Tańca „Świtezianka”; Marzeną Grydź-Willems – byłą tancerką „Wilii”, założycielką i choreografką DMZT „Sto Uśmiechów”; Teresą Andruszkiewicz – byłą tancerką „Wilii”, choreografką Zespołu Pieśni i Tańca „Świtezianka” oraz Zespołu Pieśni i Tańca „Ojcowizna”; Ireną Zacharkiewicz – byłą tancerką „Wilii”, byłą choreografką Zespołu Pieśni i Tańca „Wilenka”, obecną choreografką Zespołu Pieśni i Tańca Ludowego „Rudomianka”.

    Agnieszka Skinder: Proszę każdą z Pań, by na początek opowiedziała o swoim domu rodzinnym. Czy tradycje, muzyka, śpiew, taniec były obecne od najmłodszych lat?

    Marzena GrydźWillems: Od kiedy pamiętam, pieśń i taniec były w mojej rodzinie, ponieważ mama śpiewała w „Wilii” i dwa razy do roku systematycznie chodziliśmy na koncerty. Mama już później nie śpiewała, ale tradycja bycia na koncercie to był nasz obowiązek. I jeszcze pamiętam, że było bardzo trudno kupić bilety. Zawsze jednak jakoś się udawało rodzicom i dwa razy do roku było to dla nas takie święto polskości, czy to był Pałac Sportu, czy Pałac Związków Zawodowych.

    Teresa Andruszkiewicz: Ja byłam pierwszą w rodzinie, która pokochała taniec. Moja mama była bardzo sportową uczennicą i moje dzieci również polubiły taniec. Każde z trojga dzieci tańczyło w „Świteziance” i dwoje poszło w moje ślady – tańczyło w „Wilii”.

    Krystyna Bogdanowicz: W mojej rodzinie śpiewało się przedwojenne piosenki. Wiem, że Wiktor Turowski zapraszał mojego tatę do chóru, bo miał dobry głos, ale tata nie zdecydował się na to. Kiedy podrosłam, bardzo chętnie – po szkole baletowej – poszłam do „Wilii”. Dla mnie było to trudne po tańcu klasycznym, bo trochę inaczej tańczy się na ludowo. Pani Zofia Gulewicz potrafiła nas jednak „przekształcić” na tańczących na ludowo. To, czego nauczyłam się w „Wilii”, później mogłam zastosować w „Świteziance”.

    Teresa: To dzięki pani Krystynie wszyscy kontynuowaliśmy przygodę z tańcem. Pamiętam ją ze sceny „Wilii” i miałam wtedy porównanie, kiedy Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze” przyjechał do Wilna. Miałam siedem lat i powiedziałam, że pani Krystyna jest tak samo piękna jak te „mazowszanki”. Tańczyła świetnie, miała grację i urodę – braliśmy z niej przykład. To dzięki niej staliśmy się tym, kim jesteśmy.

    Co sprawiło, że trafiły Panie do zespołu „Wilia”? Kto był inspiracją?

    Krystyna: Pierwsza do zespołu poszła moja koleżanka, Alfreda Jurkin – też zawodowa tancerka – a później mnie wciągnęła do tego.

    Marzena: Od małego chodziliśmy na koncerty „Wilii”. Ja nawet nie pamiętam, od kiedy mama zabierała nas na te koncerty. W pewnym momencie powiedziałam: „Mamo, ja chcę tutaj tańczyć, ja będę tańczyć w tym zespole”. To marzenie musiało jednak trochę poczekać, ponieważ uczyłam się w szkole rejonowej i nie miałam takich możliwości, jak np. Teresa, żeby tańczyć w szkolnym zespole dziecięcym. Dopiero kiedy miałam 16 lat, specjalnie zmieniłam szkołę – z Czarnego Boru przeszłam do Mickiewiczówki. Wtedy byłam już na tyle starsza, że mogłam sama dojeżdżać na próby.

    W 16. roku życia dołączyłam do zespołu „Wilia”. Było to bardzo trudne, bo była ogromna konkurencja. Przyszło tyle młodzieży szkolnej, np. sześć par tancerek ze „Świtezianki”, były też dziewczyny z „Wilenki”. Pani Zofia wiedziała, że nie mam takich zdolności i doświadczenia jak inne dziewczyny, więc musiałam bardzo długo czekać. Ale doczekałam się. Po trzech latach udało mi się wyjść na scenę. Co prawda wtedy byłam już studentką pedagogiki wczesnoszkolnej w Polsce, więc przyjeżdżałam specjalnie na próby i koncerty. Na początku starsza grupa pozwalała mi zatańczyć tylko w jednym tańcu, ale i to było dla mnie ogromnym szczęściem.

    Irena Zacharkiewicz, Jolanta Nowicka, Marzena Grydź oraz Marzena Suchocka – choreografki i tancerki zespołu „Wilia” w latach 90. i 2000.
    | Fot. archiwum prywatne

    Pani Krystyno, Pani była w zespole w latach 60. i 70. Jak Pani wspomina tamten okres?

    Krystyna: Chyba najpiękniejszy okres w moim życiu. Po pierwsze, koleżeństwo, i to takie na całe życie. Do dziś utrzymujemy kontakt, oczywiście z tymi, którzy jeszcze żyją. Po drugie, wspólne zabawy. Bo jak było koleżeństwo, to były i wspólne zabawy, wesela, chrzciny, wyprawy. „Wilia” wyjeżdżała nad morze i mieszkała w namiotach. Chłopcy grali na gitarach, śpiewaliśmy. Naprawdę mam mnóstwo wspomnień.

    Mieliśmy kiedyś tancerza, który grywał na weselach. Po takich weselach nie miał siły przyjść na próbę. Ale szło się do niego do domu i mówiło: „Trzeba, bo koncert!”. No i musiał – nie miał wyboru. Mówiąc szczerze, pani Zofia Gulewicz też czasem brała taksówkę i jechała po niektórych tancerzy.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Irena Zacharkiewicz: Po prostu z koleżankami z klasy stwierdziłyśmy, że trzeba gdzieś zatańczyć – bo figura, bo ruch, bo coś tam. Ktoś rzucił myśl, że może „Wilia”. Nie wiedziałyśmy, czy nas przyjmą, ale przyjęli. I tak, mając 14 lat, poszłyśmy z koleżankami do „Wilii”. Z tego grona tylko ja zostałam. Tańczyłam w sumie – z przerwami na studia, wyjazdy, Erasmusy – 12 lat.

    Od razu polubiłam atmosferę. Wówczas naszą grupę prowadził Zygmunt Wojniłło, a ja bardzo go szanowałam jako choreografa i jako człowieka. Dołączała też pani Zofia Gulewicz. Ten profesjonalizm mnie urzekł. Ludzie, atmosfera, budynek… Wchodziło się po schodach do Pałacu Związków Zawodowych i dla mnie to była powaga, taka uczta dla ducha. Ja tam wyrosłam mentalnie i duchowo. I tanecznie też. Wiedziałam, że coś we mnie się zmienia dzięki „Wilii”. Zakochałam się w tańcu.

    Teresa: To była szkoła życia. Przychodziło się do „Wilii” i wszystkie te piosenki patriotyczne śpiewaliśmy w autokarze. To była moja pierwsza kultura bycia w środowisku inteligenckim. Ćwiczenia przy drążkach, klasyka, pani Zofia – to było coś niezwykłego.

    Wszystkie Panie tańczyły u pani Zofii. Jakie macie wspomnienia o tej legendarnej choreografce?

    Teresa: Była wyjątkowo taktowna. Podchodziła delikatnie, mówiła cicho na ucho: „Popraw to, popraw tamto”. Do mnie mówiła: „Ćwicz bardziej, bo będziesz prowadziła zespół”. Widziała potencjał. I rzeczywiście – prowadzę, i to niejeden zespół. Takie moje życie: w różnych zespołach byłam, bo nie mogłam siedzieć bez pracy. A teraz jestem związana ze „Świtezianką” i „Ojcowizną”.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Marzena: Ja też miałam to szczęście mieć jeszcze próby z panią Zofią. Pamiętam, że – tak jak Teresa mówiła – jej uwagi były bardzo delikatne i dyskretne. Dla nas to były magiczne próby: te lustra, drążki, sam Pałac Związków Zawodowych, te schody, po których wchodziło się na Górę Bouffałową. Uwielbiałam te próby. Chodziliśmy trzy razy w tygodniu i bardzo się z tego cieszyłam.

    Krystyna: Pierwsze wspomnienie, które bardzo przydało mi się później w pracy ze „Świtezianką”: pani Zofia była przeciwna dawaniu dorosłych tańców dzieciom (przed „Wilią” prowadziła grupę taneczną w szkole w Kolonii Wileńskiej i tam pracowała z dziećmi). Mówiła: „Dzieci muszą bawić się na scenie i uczyć się kroków w zabawie”. Ja też w „Świteziance” starałam się wprowadzać zabawę.

    Irenko, teraz pracujesz w zespole „Rudomianka”, wcześniej była „Wilenka”. Jak się tam prowadzi zespół?

    Irena: Koleje losu sprawiły, że trafiłam do zespołu, który jest wielopokoleniowy – od 6 do 86 lat, jeśli policzyć ogółem, bo jest tam i chór, i kapela, mamy około 160 osób. Musiałam się przystosować do ich wizji wielopokoleniowości, bo ja jestem „powiliowa”, ale oni mnie „przerobili”. Tu sedno sprawy: babcia, syn, dziadek – wszyscy współgrają. W zespole bardzo mocno przewijają się wątki rodzinne. Na scenie razem mogą wystąpić dzieci, rodzice i dziadkowie. Pokazujemy motywy wielopokoleniowe – babcia uczy dziecko, dziecko uczy wnuka. Jedna piosenka może być zaśpiewana przez najstarszych, średnie pokolenie i najmłodszych.

    To ogromny trud, żeby wszystko ze sobą zgrać, ale dla mnie to ciekawe wyzwanie. Czujemy się jak rodzina. To nie jest duże miasto – ludzie dojeżdżają z okolicznych miejscowości. Chcemy pokazać na scenie, że nie tylko młodzież i dzieci, ale wszyscy razem mogą tańczyć i śpiewać. Ja w tym zespole bardzo się spełniam. Kocham pracę z dziećmi, dorosłymi i starszymi. Myślę, że oni mnie też bardzo lubią.

    Marzena Grydź w „Suicie lubelskiej” w wykonaniu zespołu „Wilia”
    | Fot. archiwum prywatne

    Czy macie w sercu jakieś szczególnie drogie wspomnienie związane z „Wilią”?

    Marzena: Bardzo lubiłam próby – niekoniecznie koncerty czy wyjazdy. Koncert to święto, przygotowania, trema. Najbardziej w pamięci mam jubileusze. Na niektórych byłam jako tancerka aktualnego składu, na innych jako weteranka. Każdy jubileusz to było niesamowite przeżycie. Uwielbiałam próby generalne, kiedy byliśmy wszyscy: chór, kapela, tancerze. Nawet jeśli nie brałam udziału w koncercie, obserwowanie tego było czymś wyjątkowym. Do dziś wspominam to z ogromnym wzruszeniem.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Teresa: Dla mnie także próby. Ale pamiętam też wyjazdy, np. do Lidzbarka Warmińskiego, kiedy byliśmy już weteranami. Była świetna zabawa. Wspominam również niedziele wiliowskie. Najpierw msza w kościele Ducha Świętego, potem próby – cała niedziela była wiliowska. A w dzieciństwie – zjeżdżanie z Góry Bouffałowej, na czym tylko się dało.

    Irena: Powiem egoistycznie – przypominam sobie swoją premierę na scenie. Miałam 16 lat. Moi rodzice nie chcieli iść na koncert, a mój brat powiedział: „No, słuchajcie, dziewczyna pierwszy raz na scenie”. Ja nikomu nie mówiłam, co będę tańczyć. Pamiętam poloneza Chopina – długie białe suknie, cekiny, światło. Czułam się jak królowa na scenie. W pewnym momencie, kiedy tańczyłam, zobaczyłam moich rodziców. Płakali. Tego obrazu – tego blasku w ich oczach – nigdy nie zapomnę. Miałam wtedy tylko 16 lat, piękną suknię i partnera u boku. Przepiękne wspomnienie.

    Krystyna: Kiedy przyszłam do „Wilii”, nie miałam jeszcze 16 lat. Tata mówił, że może to za wcześnie, bo tam sami dorośli. A mama odpowiadała, że są też nauczyciele i na pewno krzywdy mi nie zrobią. To, co najbardziej zapamiętałam, to Nowy Rok w „Wilii”. Duże stoły, 120 osób. To chyba było w 19. szkole, czyli dzisiejszym Gimnazjum im. Władysława Syrokomli. Najpierw obchodziliśmy nasz Nowy Rok, a po godzinie – polski Nowy Rok. Przy każdym talerzyku była świeczka, gasło światło. Kiedy wybijała północ, od pani Zofii Gulewicz, pana Turowskiego i pana Pilipaitisa wszyscy odpalali świeczki w ciemnej sali. Śpiewaliśmy hymn Polski. To było naprawdę wzruszające.

    Czy macie poczucie, że kontynuujecie misję, którą zapoczątkowała „Wilia”?

    Krystyna: Czułam, że powinnam oddać dług dla „Wilii” – za przyjemność i piękne lata, które tam przeżyłam. Z każdej grupy „Świtezianki” ktoś trafiał później do „Wilii”. Jurek Małyszko i Beata Gulbinowicz jako para taneczna przez trzy lata zajmowali pierwsze miejsca w ogólnopolskich eliminacjach tańców narodowych w wersji towarzyskiej. Mistrzowie Polski.

    Irena: Kiedyś pani Gulewicz i pan Zygmunt Wojniłło, nasi nauczyciele, podkreślali, że do „Wilii” powinny wpływać „strumyki” z „Wilenki”, „Świtezianki” i innych zespołów. Teraz szkoda, że zespoły przy szkołach zatrzymują dzieci u siebie również po ukończeniu szkoły. A przecież „Wilia” powinna bazować właśnie na tych tancerzach – to jej fundament. Dobrze byłoby uświadomić młodzieży i kierownikom zespołów, że „Wilia” to kolejny etap, reprezentacyjny poziom.

    Marzena: Ze „Stu Uśmiechów” tancerze przechodzą do „Wilii”, chociaż kiedyś było więcej chętnych. Zapraszamy, reklamujemy, mówimy, że warto, ale czasy się zmieniły. Młodzież wcześniej zaczyna pracować i nie zawsze ma czas. Zespoły szkolne mają więcej koncertów i wyjazdów – przez 12 lat dzieci bardzo intensywnie z nich korzystają. Potem może brakuje im odwagi, bo w szkolnym zespole są już „kimś” w starszej grupie – a w „Wilii” musieliby zaczynać od podstaw. Tu potrzebna jest pokora.

    Jak uważacie, jaka jest przyszłość zespołów ludowych na Wileńszczyźnie? Rozumiem, że dzięki Wam one nadal istnieją, ale czy folklor nadal jest popularny?

    Marzena: Myślę, że na Wileńszczyźnie te zespoły zawsze będą popularne. To ewenement, że prawie każda szkoła ma swój zespół – mniejszy lub większy. Ważne, żeby byli też kierownicy, żeby to się nie skończyło na naszym pokoleniu.

    Teresa: My, kierownicy, jesteśmy już w takim wieku, że młodzież powinna przejąć pałeczkę.

    Krystyna: To trudna i często niewdzięczna praca. Nie wszystko widać na scenie. Miejmy nadzieję, że znajdą się młodzi, którzy będą kontynuować to dzieło.

    Irena: Kiedy ostatnio byłam na koncercie noworocznym „Wilii”, łzy same mi popłynęły. Różne są sytuacje – lepsze i gorsze – ale to, co wtedy zobaczyłam, to był ewenement.

    W trudnym momencie, kiedy zdrowie pani choreograf Marzeny Suchockiej się pogorszyło, zespół potrafił się zmobilizować i stworzyć wspaniałe widowisko. Jakość tańca, śpiewu, muzyki – wszystko było na najwyższym poziomie. Oby „Wilia” dalej tak kwitła.

    Teresa Andruszkiewicz z tancerzami w krakowskich strojach
    | Fot. archiwum prywatne

    Co dla każdej z Was oznacza pielęgnowanie folkloru polskiego na Wileńszczyźnie? Czym jest dla Was „Wilia”?

    Marzena: Dla mnie folklor to polskość. Od początku „Wilia” kojarzy mi się z polskością. To dla mnie kultywowanie polskości.

    Teresa: Kto jak nie my? Może już bym nie pracowała, ale czuję, że jak odejdę, to może się to wszystko urwać. To trudne zrobić ten krok, więc trzeba działać tak, żeby ktoś kontynuował to po nas.

    Irena: A ja czuję w tym wszystkim prawdziwą misję. Przychodzą do mnie dzieci – często dzikie, nieumiejące jeszcze funkcjonować w grupie – a po kilku latach widzę, jak zupełnie się zmieniają: zaczynają myśleć inaczej, pomagać sobie nawzajem, interesować się kulturą, śpiewać i tańczyć. Wtedy ich zabawą nie jest już pójście „gdzieś tam na piwo”, tylko zaśpiewanie piosenki czy zatańczenie tańca. Widzę, jak te dzieci, a potem młodzież, stają się lepszymi ludźmi.

    I myślę, że to nie jest moja zasługa, tylko zasługa kultury polskiej. Nie wiem dokładnie, jak to działa, ale działa! Kiedyś sama się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że pieśni ludowe, tańce, kolory, stroje – wszystko to wyrosło z przyrody. A człowiek jest z nią bardzo związany i nie może tego odrzucić. On to po prostu czuje, bo to coś naturalnego.

    Krystyna: To moja młodość. To mój los. Bo to właśnie w „Wilii” poznałam męża. Jego rodzina mieszkała w Mińsku, a tata marzył, żeby ożenił się z Polką. Gdzie znaleźć Polkę? W polskim zespole! Pamiętam – była przerwa w próbie, wyszłam na korytarz i spotkałam przyszłego teścia. Pytał, gdzie kierownik, z kim porozmawiać. Zaprowadziłam go do pani Zofii Gulewicz. Powiedział, że chce, by jego syn tańczył w zespole. Potem już przyjechał z synem i tak zaczęła się nasza historia. 53 lata razem.

    Irena: Dla mnie „Wilia” to przede wszystkim miłość do folkloru. To całe moje życie. Czasami próbowałam odejść, ale zawsze mnie do niej ciągnęło. Męża, co prawda, tam nie poznałam, ale spotkałam wielu wspaniałych ludzi. To przyjaźnie na całe życie.

    Teresa: Zgadzam się w stu procentach – „Wilia” to przyjaźnie, ale też zaszczepiona miłość do tańca, bez której trudno sobie wyobrazić życie.

    Marzena: Dla mnie to taniec, przyjaciele, polskość i spełnienie marzenia małej dziewczynki.


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 43 (122) 25-31/10/2025

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Nie ma byłych wiliowców! Zapraszamy na kulminację roku jubileuszowego zespołu „Wilia”

    Agnieszka Skinder: Renato, od jakiego okresu jesteś związana z „Wilią” i jak to się wszystko zaczęło? Renata Dunajewska: Moja przygoda z zespołem zaczęła się oczywiście w rodzinie, bo skoro mieliśmy...

    Z „Wilią” w sercu, z „Wilią” w życiu 

    Agnieszka Skinder: Proszę opowiedzieć o Waszym udziale w zespole – kiedy tańczyliście, kiedy śpiewaliście? Tadeusz Litwinowicz: Do zespołu przyszliśmy w 1968 r. razem z bratem Ryszardem. Kolega powiedział, że jest...

    Wilno w symbolicznym splocie kultur — rozmowa z prof. Alicją Kisielewską

    Organizatorami wydarzenia byli: Wydział Studiów Kulturowych Uniwersytetu w Białymstoku, Filia Uniwersytetu w Białymstoku w Wilnie oraz Centrum Języka i Kultury Polskiej Uniwersytetu Witolda Wielkiego. Partnerem strategicznym jest Marszałek Województwa...