Borne Sulinowo, miasteczko na Pomorzu Środkowym. Do 1993 roku nie było obecne na żadnej mapie świata, aczkolwiek żyło tam przed II wojną światową ponad 15 tysięcy świetnie uzbrojonych żiłnierzy niemieckich, a po wojnie tyleż samo rosyjskich.
Był moment, gdy tranzytem przez Polskę wycofywano wojska sowieckie z byłej NRD, wówczas Borne Sulinowo gościło ponad sto tysięcy żołnierzy i ich rodzin. To był taki etap przerzutu Zachodniej Grupy Wojsk.
Dziś ta najbardziej utajniona swego czasu baza Armii Czerwonej, a w końcowej fazie Federacji Rosyjskiej, to miasto zamieszkałe przez około 6 tysięcy ludzi, którzy zjechali tu głównie za sprawą swego statusu społecznego (emeryci i renciści), zwabieni wspaniałą naturą (lasy, największe w Europie wrzosowiska, jeziora).
Pamiętam, jaka była euforia, gdy oficjalnie „otwierano” Borne Sulinowo dla Polski.
Od tamtego dnia, 5 czerwca 1993, minęło już wiele lat. A miasteczko dostaje zadyszki, jest ubogie, z brakiem perspektyw dla młodzieży. Fakt, przyroda nadal kusi, ale trzeba też te uroki umieć dozować.
W ziemi po sowietach zostało jeszcze wiele „pamiątek” amunicji artyleryjskiej, min. Leśnicy za duże pieniądze oczyścili setki hektarów upraw leśnych, ale to nie wszystko. Borne Sulinowo dostarcza również wielu legend, ma też swoje wymyślone i te prawdziwe tajemnice.
Oto przykład. Gdy zbliżał się front do Wału Pomorskiego, nie wiedzieć którędy, uciekła z Bornego Sulinowa cała dywizja. Przekazy mówią, że podziemnym tunelem pod jeziorem Pile. Dopiero w okolicach Świdwina wojska radzieckie i polskie dopadły Niemców.
Złą sławą cieszył się Dom Oficera. Przed wojną było to miejsce uciech dla oficerów niemieckich. Po wojnie szkoła ideologii sowieckiej i miejsce koncertów (sala mogła pomieścić 1500 widzów). Przed kilkoma dniami Dom Oficera dożył swego kresu. Stał długo jako trwała ruina, a podpalacze dopełnili reszty.
Nadchodzi jesień, a tutejsze lasy obfitują wyjątkowo w grzyby. O tej porze zjeżdżają tu grzybiarze niemal z całej Polski. Za „małe” pieniądze wynajmują kwatery w pensjonatach, zbierają grzyby, suszą i wracają do swoich domów do Katowic, Poznania, Łodzi czy Wrocławia. Życie jakoś toczy się w tym leśnym miasteczku, ale największe oblężenie jest w trzecim kwartale sierpnia, już od czternastu lat.
Dzieje się tak za sprawą bardzo obrotnych mieszkańców Bornego Sulinowa, którzy skrzyknęli się i założyli Stowarzyszenie Miłośników Militarnej Historii Bornego Sulinowa. Organizacja postawiła sobie za cel propagowanie historii militarnej miasteczka. Co roku organizowane są militarne zloty pojazdów wojskowych pod nazwą „Gąsienice i podkowy”.
Ocenia się, że co roku około stu tysięcy widzów zagląda z ciekawości do Bornego. Co roku kilka tysięcy wystawców prezentuje swoje kolekcje militarne, czołgi, armaty, pojazdy bojowe piechoty, amfibie, samoloty i wiele, wiele innych militarnych „zabawek” z minionych czasów. Ta forma prezentacji statycznych i dynamicznych bardzo cieszy widzów.
W tym roku można było przelecieć się kukuruźnikiem, śmigłowcem, pojeździć po poligonie czołgiem czy amfibią. Dzieciaki miały taką frajdę, że nawet przebierały się za żołnierzy, gdyż na licznych straganach można było kupić sorty kamuflujące, zbliżone do współczesnego umundurowania armii wielu państw europejskich.
Oficjalne otwarcie tegorocznego, 14. zlotu „Gąsienice i Podkowy” miało bardzo uroczysty, państwowy charakter. Orkiestra odegrała hymn narodowy, na maszt wciągnięto flagę państwową. Były krótkie przemówienia, prezentacja głównych grup inscenizacyjnych. Publiczność wysłuchała koncertu grupy tradycyjnej muzyki szkockiej granej na wielkich dudach szkockich przez The Pipes&Drums. Pamiętam, gdy na pobliskim poligonie Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych Drawsko Pomorskie ćwiczyła brytyjska brygada „Szczury Pustyni” w 1995 roku. Wtedy Szkoci nadawali muzyczny rytm ćwiczącym pododdziałom wojskowym.
– Od kilku lat jeździmy na ten zlot, do Bornego – mówi Jadwiga Ostrowska z Bydgoszczy. – Mąż kiedyś służył w już zlikwidowanej Drugiej Dywizji Zmechanizowanej, tu blisko, w Szczecinku. Mam sentyment do munduru, do wojska, Jest ciekawie. Wspominamy i tak nam upływają te zlotowe dni. Spotykamy tu także naszych dawnych znajomych. Uważam, że takie imprezy są potrzebne. Integrują i wyciskają wspomnienia naszych młodych lat.
Podczas zlotu urządzono kilkanaście alejek handlowych dla stoisk, dosłownie ze wszystkim, od pierogów po popiersia Adolfa Hitlera, Lenina i Stalina. Na stoiskach można było kupić nie tylko repliki uzbrojenia żołnierzy sowieckich czy niemieckich, ale też te oryginalne, sprzed dziesiątków lat.
Jakież było moje zdziwienie, gdy na jednym z takich „bojowych” straganów zobaczyłem wcale niemałych rozmiarów popiersie Adolfa Hitlera, około metrowej wielkości. Właściciel zabronił robienia zdjęć wyłożonym na stoliku odznaczeniom, tabliczkom i popiersiom władców III Rzeszy. Za Hitlera odlanego w mosiądzu życzył sobie 12,5 tysiąca zł. Inne „drobiazgi” zaczynały się od ceny 100 złotych wzwyż.
Gdyby chcieć się wyposażyć, można by się naprawdę dobrze ubrać (np. do filmu) w pełny mundur sowieckiego generała czy też niemieckiego pułkownika.
– Przyjechałem z bratem z Kaliningradu. Blisko mamy do Bornego. Zresztą tu jesteśmy kilka razy w roku, mamy znajomych w miasteczku i okolicznych wioskach. Nasz ojciec służył w tutejszej gwardyjskiej dywizji, był zastępcą dowódcy pułku czołgów ds. politycznych. Mamy ogromny sentyment do Bornego. Tu rośliśmy, tu chodziliśmy do przedszkola, do szkoły, stąd wyjechaliśmy do innego garnizonu, za ojcem. Czy obawiamy się konfiskaty naszych zbiorów? Nie, my chcemy sprzedać te pamiątki innym kolekcjonerom. To nie jest kult Armii Czerwonej, to zwykłe zbieractwo – mówi Siergiej (nazwiska nie podał).
Alejkami zlotowymi przechadzał się pułkownik Wehrmachtu. Idealnie skrojony mundur, dopasowany. Na piersiach ordery, medale, szpicruta. Pytam po niemiecku, skąd przyjechał. „Pułkownik” piękną polszczyzną odpowiada – z Wrocławia.
–- Mundury różnych armii są moich konikiem. W zeszłym roku też się widzieliśmy, pamięta pan? Wtedy byłem w mundurze marszałka Piłsudskiego – dopowiada.
Usilnie szukałem przedstawicieli lokalnych władz samorządowych. Niestety, nie spotkałem pani burmistrz, ani nikogo z Rady Miasta i Gminy. Miałem kilka pytań do nich. Tak samo, jak do człowieka zatrudnionego w tymże urzędzie, który, nie mając uprawnień przewodnickich, za oprowadzenie wycieczki bierze… 25 złotych za godzinę lub sto euro od Niemców. Dziwne to praktyki dorabiania do urzędniczej pensji.
Stowarzyszenie Miłośników Militarnej Historii Bornego Sulinowa robi dobrą robotę. Pokazuje historię. Nie mają nic wspólnego z handlem zakazanymi symbolami faszyzmu czy totalitaryzmu. Tu chyba raczej trzeba o to pytać władze, i te lokalne, i te centralne w Warszawie.
Podobnych zlotów w Polsce co roku odbywa się kilkanaście. Zjeżdżają tam nie tylko właściciele sprzętu wojskowego, można również spotkać handlarzy „sentymentami” do epoki, podczas której nasz kraj cierpiał, był upokarzany, a to przez okupantów faszystowskich Niemiec, a to przez ZSRR.
Nie wiem, jak rozdzielić handel od prawdziwej historii. Ten temat pozostawiam pod rozwagę prawdziwym historykom, władzom rządowym i samorządowym.
W Bornem Sulinowie kuchennymi drzwiami wprowadzają się „pamiątki”, które oficjalnie są w Polsce zakazane. Najbardziej dziwiły stragany z symbolami minionych czasów, swastyki, popiersia wodzów, tablice z buńczucznymi napisami np. „Nasze pozdrowienie brzmi: Niech żyje Hitler”…
Fot. Henryk Gaszkowski
i autor