Helena Butowicz, gdy jechała do Polski ze swego rodzinnego Wilna, miała siedem lat. To był jeden z ostatnich „transportów” do Polski, w 1957 roku.
– Na dworcu był straszny tłok, wagony przepełnione, ale już nie te bydlęce z lat 1945-1950. To były wagony bardziej „cywilizowane” – powie Helena po wielu, wielu latach – Do granicy ZSRR z Polską jechaliśmy kilka dni. Na samej granicy wszystkich przesiedleńców wyrzucono na peron i pognali nas na jakąś tam kwarantannę, to znaczy odwszawianie. Brr. To było bardzo okropne i strasznie poniżające. Z jednej strony żal Wilna, żal ojcowizny, z drugiej dziecięca radość, ciekawość na to nieznane, nowe życie, ponoć lepsze niż w komunistycznej Litwie.
Podróż do Polski to także niezapomniane, gorzkie smaki.
– Pamiętam, jak zabrakło w podróży chleba, tego wysuszonego na drogę. Wtedy ktoś mi, jako dziecku, dał jakieś suchary posmarowane tłuszczem, olejem, czymś bardzo obrzydliwym. Mówiono jedz, bo to ma trzymać przy życiu. Do dziś mam ten okropny smak w pamięci i może nawet w ustach. Wilno także przez wiele lat miałam w swoich snach, tych dziecięcych i tych, gdy byłam już panienką. I teraz się zdarza, że biegam po dawnej ulicy Piłsudskiego, gdzie mieszkaliśmy, po starówce, po parku. Wilno to najbardziej ukochane moje miasto. Czas jednak zaciera te wspomnienia, tamte widoki, obrazy i zapach wiosny, lata, jesieni i wileńskiej zimy – dodaje Helena Butowicz.
Ludzie radzili sobie różnie w tych trudnych czasach.
– Jak mieszkaliśmy jeszcze w Wojdatach, były takie dni w miesiącu, kiedy zabraniano nam wszystkim podchodzić do okien. Od zewnątrz, na drzwiach wisiały kłódki, jakby nikogo nie było w domu. Jako małe dziecko nie rozumiałam tych „zabiegów”. Mówiono, że nawet nie wolno nam było się odzywać, ani śpiewać, a gdyby ktoś pukał lub walił w drzwi, to miała być absolutna cisza. Tak było w wielu domach, jednego dnia i o tych samych godzinach. Dopiero w Polsce mama powiedziała mi, że wtedy Wojdaty pędziły bimber. Samogonka to była w czasie okupacji i zaraz po wojnie najpewniejszą walutą. Za samogonkę można było kupić prawie wszystko, ale i kary też były srogie. To były czasy stalinowskie i władza nie patyczkowała się z „podpadziochami”. Myślę, że nie tylko Wojdaty słynęły z takiej konspiracji i „zaradności” – uśmiecha się pani Helena.
Wszawica była niemal powszechną „przypadłością”:
– W Wilnie miałam swoich rówieśników, Polaków, Ruskich i Litwinów. Przede wszystkim wspólnie się bawiliśmy, ale pamiętam i taką sytuację. U jednej z koleżanek zawsze pod wieczór była pewna tradycja. Trzeba było usiąść przy stole nad położonym tam lustrem i gospodyni gęstym grzebieniem czesała włosy. Na lustro spadały wszy. To było nawet ciekawe. Na szczęście, u mnie wszy nie było, ale mama zabroniła mi się bawić z tą koleżanką.
Początki pobytu w Polsce były dla Heleny Butowicz bardzo wymagające.
– Cała moja rodzina, mama, tata, młodsza siostra Marysia i ja otrzymaliśmy „przydział” do Szczecinka na Pomorzu. Jechaliśmy tam chyba miesiąc, tak długo to i pieszo może by człowiek doszedł do tego poniemieckiego miasteczka. Tam mieszkał już od 1945 roku mój dziadek Antoni i to on odebrał nas z dworca kolejowego w Szczecinku, gdzie o dziwo widziałam takich samych ruskich żołnierzy, jak w Wilnie. Pełno ich tam było. Dziadek przyjechał po nas wozem do przewożenia węgla. Wrzuciliśmy te nasze drogocenne bagaże, które niemiłosiernie się wybrudziły i konikiem dojechaliśmy w rejon obecnej ulicy Kamiennej. Tam umieszczono nas w rezydencji, czyli w drewnianych barakach, chyba po Niemcach, takie „socjalki”. No i tu dopiero się zaczęło. Poszłam do polskiej szkoły podstawowej. Koleżanki nazywały mnie kacapka albo „ty zza Buga”. Nie było łatwo. Na szczęście, takich kacapek było w miasteczku bardzo wiele i wcale tego nie brałam do głowy. Bardzo chciałam poprawnie mówić po polsku, pilnie się uczyć języka i innych przedmiotów, przecież byłam Polką – wspomina moja rozmówczyni.
Niektóre sytuacje wydawały się graniczne.
– Kiedyś tata wysłał mnie do kiosku po zapałki. Powiedział: „Kioskarzowi masz powiedzieć: „Poproszę pudełko zapałek”. Powtarzałam to zdanie przez całą drogę od domu do kiosku. Chciałam bardzo poprawnie je powiedzieć, po polsku. Starszy pan kioskarz popatrzył na dziewczynkę z warkoczykami, uśmiechnął się i z życzliwością podał te zapałki. Pierwszy raz w Polsce byłam dumna, że jestem Polką i umiem poprawnie mówić po polsku. Dziwi się pan? – pyta mnie pani Helena.
– Nie, nie dziwię się, bo ja też wilniuk i też czuję trochę jakby odpowiedzialność za czystość języka ojczystego i innych też, którymi się posługuję – odparłem.
W Szczecinku na świat przyszło jeszcze dwóch Butowiczów, braci Heleny – Adam i Kazimierz. Pierwszy z nich prowadzi zakład naprawy pojazdów mechanicznych i prezesuje miejscowemu klubowi żeglarskiemu, gdyż Szczecinek położony jest wśród jezior i lasów.
– Kiedyś pływało po miejskim jeziorze nawet ze dwieście żaglówek różnych klas, od narodowej Omegi po Optymisty, Cadety, Finny, 420-ki. Teraz jest skromniej, bo młodzież woli grać w piłkę nożną, uprawiać sztuki walki, jakąś tam szermierkę, hobby miejscowego burmistrza – dodaje brat Heleny, Adam.
Najmłodszy z rodzeństwa, Kazimierz, ukończył Akademię Sztuk Pięknych. Nie chciał być nauczycielem od… rysunków. Wyemigrował za ocean, do Paragwaju. Świetnie sobie radzi jako artysta malarz i uliczny portrecista.
Helena natomiast pilnie uczyła się w podstawówce, ukończyła liceum medyczne, a potem studia kierunkowe. Niestety, los okazał się bardzo okrutny. Jej mąż zginął tragicznie w miejscowej fabryce przemysłu drzewnego. Całą swoja miłość przelała na córkę Magdę i syna Andrzeja. Córka, podobnie jak mama, pracuje obecnie w służbie zdrowia w jednym ze szpitali regionalnych, gdzie jest prezesem, chyba dyrektorem albo prezesem spółki.
Helena Butowicz, zaraz po zmianach polityczno-gospodarczych, otworzyła w Szczecinku pierwszy w regionie dom pomocy i opieki dla ludzi w podeszłym wieku i świetnie sobie tam radzi. Ponadto pani Helena z doskonałymi efektami prowadzi ośrodek odwykowy dla narkomanów i skutecznie leczy alkoholików. Syn Andrzej partneruje mamie i w całości oddaje się pracy, którą mama wymyśliła jako potrzebne społeczeństwu dobrodziejstwo.
Na taki sukces złożyły się konsekwencja w działaniu i pracowitość wyniesione z dzieciństwa i ugruntowane na nowej ziemi.
– Szczecinek z lat pięćdziesiątych też był taki jakiś przaśny, dziki, pełny sowieckich sołdatów, ale z czasem miasto piękniało, rozbudowało się. Powstały nowe osiedla i dzielnice. Nad jeziorem budowano kawiarenki, kluby piwne, po jeziorze pływały dwa statki spacerowe, były narty wodne na specjalnym wyciągu. I ja pokochałam to miasto. Już można tu żyć normalnie, na odpowiednim poziomie i korzystać z dobrodziejstwa bycia członkiem Unii Europejskiej – dodaje rozmówczyni.
Na koniec rozmowy zapytałem, co chciałaby pani Helena przenieść z Wilna do Szczecinka.
– Prawie wszystko, przede wszystkim te moje szczenięce lata, tę młodość i zapach Wilii, starówki. Wiele mam marzeń, ale dziękuję Bogu za to, co mam. Dziękuję za przyjaciół, za współpracowników i możliwość samorealizacji. Jeżeli czegoś bardzo się chce, wszystko jest prawie możliwe – twierdzi Helena Krysztopanis z Butowiczów.
Na koniec rozmowy miałem możliwość obejrzenia zachowanych pamiątek, oryginałów dokumentów repatriacyjnych, bilety przewozowe, zaświadczenia. Dziś to unikaty i dlatego pokazuję je naszym Czytelnikom.
Krzysztof Subocz
Fot. Henryk Gaszkowski
i archiwum rodzinne