Agnieszka Skinder: Pani Zofio, w marcu 1955 r. tańczyła Pani na pierwszym koncercie „Wilii”. Jak to się wszystko zaczęło?
Zofia Kuncewicz: W latach 50. ub.w. studenci Uniwersytetu Wileńskiego postanowili zorganizować wieczór poświęcony Komunie Paryskiej – oczywiście był to tylko pretekst, by zebrać się jako Polacy. Były wiersze, referat, pieśni. Wieczór się udał, przyszło wielu studentów. Wtedy pojawiła się myśl: „A może by coś na wzór Mazowsza stworzyć tutaj, w Wilnie?”.
Dlaczego zdecydowała się Pani dołączyć do zespołu?
Zofia Kuncewicz: Nikt z nas się nad tym nie zastanawiał – po prostu chcieliśmy być razem, działać, tworzyć. To były już czasy po śmierci Stalina – otworzyły się możliwości. Studenci powiesili ogłoszenie, że będzie koncert i zapraszają wszystkich, którzy coś potrafią. Zaczęliśmy działać. Próby odbywały się przy ul. Čiurlionio, w sali uniwersyteckiej. Wszystko trzeba było załatwić: pozwolenia od dyrekcji, od komsomołu, od związków zawodowych. A potem próby, repertuar, zaangażowanie nauczycieli – m.in. pani Pieniążkowej, Czekotowskiej. To był prawdziwy społeczny zryw.
Panie Janie, a Pan to zobaczył plakat zapraszający do zespołu?
Jan Kuncewicz: Tak, zobaczyłem taki plakat – wisiał przed wejściem do auli. To było w kwietniu 1955 r. Razem z kolegą, Bogdanem Stefanowiczem, mieszkaliśmy wtedy w bursie i właśnie przy niej zauważyliśmy ogłoszenie. Żałowaliśmy, że zobaczyliśmy je tak późno, bo koncert już się odbył. Ale Bogdan od razu powiedział: „Musimy odnaleźć ten zespół. Przecież jesteśmy Polakami!”.
Bogdan był z Dziewieniszek, koło Ejszyszek. Zaczęliśmy szukać informacji o zespole. Okazało się, że w naszej bursie było więcej Polaków. Spotkaliśmy Henryka Wincela, który był na trzecim roku chemii. Powiedział: „Zaprowadzę was. Będziecie mile widziani”. I rzeczywiście, zaprowadził nas na Nowogródzką, do auli na Wydziale Chemii.
To było pierwsze nasze spotkanie z zespołem. Ale już na pierwszej próbie postawiono mnie do tańca. Chłopców było tylko dwóch, a dziewcząt – pięć czy sześć. Tańczyłem więc z jedną, potem z drugą. Powiedziano mi, że ja dobrze wyglądam, że jestem „sprytny”. I bardzo mi się to podobało.

| Fot. archiwum prywatne
Pewnie, że się podobało. Pan tam sobie wybrał przyszłą, piękną żonę.
Jan Kuncewicz: To już było później! Na początku ona miała innego partnera. Dopiero później przyszła do mnie.
Pamiętam, że któregoś dnia zapowiedziano, że przyjdzie jakaś pani od tańca. I wtedy, już pierwszego dnia, postawili mnie do litewskiego tańca – tam potrzeba jednego chłopca i kilka dziewcząt. Ta pani zaczęła nas próbować: jednego, drugiego tancerza… Aż w końcu pokazała na mnie i mówi: „Ten właśnie! Ten jest najbardziej ruchliwy. On najbardziej pasuje”.
I tak zostałem. Już za kilka miesięcy tańczyłem na koncercie litewski taniec „Lancugėlis”.
A mój przyjaciel, Bogdan Stefanowicz, zapisał się do kapeli.
Tańczyć zacząłem jeszcze w kółku szkolnym w Ejszyszkach, w szkole średniej. W „Wilii” nie opuściłem ani jednej próby, ani jednego spotkania.
Panie Fryderyku, Pan był jednym z pierwszych chórzystów. Jak Pan wspomina swój początek w zespole?
Fryderyk Szturmowicz: Kiedy usłyszałem, że powstaje polski zespół, chciałem się do niego dostać jak najszybciej. W mojej rodzinie panował bardzo silny duch patriotyzmu. A jeszcze mocniej zakorzeniła to we mnie pani Maria Czekotowska – moja nauczycielka w Szkole Średniej nr 5, którą ukończyłem. To był niesamowity człowiek. Prawdziwy Polak – oddana całym sercem polskości.
Ona potrafiła w nas wskrzesić tożsamość narodową. Pamiętam, jak siedząc w piątej, szóstej klasie, mówiliśmy do niej: „Pani Mario, proszę opowiadać dalej! Przerwa nam niepotrzebna”. Tacy byliśmy zafascynowani.
Ona jakby powołała mnie do tego, bym o tę polskość dbał i ją pielęgnował. Trafiłem do chóru jako 15-letni chłopak, wśród starszych kolegów. Brakowało tenorów, więc przyjęli mnie chętnie. Większość kolegów była z „Piątki”, z polskich klas – A, B, C, D, E, aż do G. Wtedy jeszcze, przed repatriacją, było bardzo dużo polskich uczniów.
A repatriacja… No cóż, to dla nas było bardzo smutne doświadczenie. Nagle przestaliśmy spotykać tych kolegów, którzy jeszcze wczoraj byli z nami na co dzień. Ale ci, którzy zostali – to już zostali na zawsze. I trzymaliśmy się razem, przypominaliśmy sobie o próbach, dbaliśmy o obecność, o wspólnotę.
Pan Wiktor Turowski, kierownik artystyczny „Wilii”, trzymał nas – mężczyzn – w dużym rygorze. Była dyscyplina. Żadnych rozmów, żadnych żartów na próbie. Wszystko na poważnie.
Byłem w zespole aż do czasu wojska. Potem miałem dwa lata przerwy, bo służba. A gdy tylko wróciłem – to dokąd? Od razu do Wilii!
I tak to trwało dalej… Aż do czasów, kiedy zapoznałem się z moją kochaną żoną, Władysławą. Też przyszła do zespołu.
Władysława Szturmowicz: Byłam w zespole krótko, bo życie rodzinne, dzieci. Ale wiele zawdzięczam „Wilii”. Dołączyłam dzięki dwóm wspaniałym nauczycielkom – pani Irenie Woronko i pani Zofii Subocz (dziś Kuncewicz). Obie prowadziły również zajęcia pozalekcyjne, zachęcały do tańca. Śpiewałam w chórze, występowałam, a potem – żywe srebro Fred mnie „porwał” i wyszłam za mąż. Urodziły się dzieci.

| Fot. archiwum prywatne
Przygotowania do koncertu jubileuszowego trwają. Czy czujecie już atmosferę tego wydarzenia?
Zofia Kuncewicz: Tak… Czujemy się tak, jakbyśmy wrócili do domu. Co prawda na pierwsze spotkanie tancerzy przyszło bardzo dużo weteranów – ale takich młodszych, 40-, 50-letnich. W porównaniu z nami to prawie dzieci! Ale… może i dla nas znajdzie się jakieś symboliczne miejsce na scenie. Próby dla naszej grupy mają się rozpocząć w sierpniu; czekamy z niecierpliwością.
Panie Janku, a Pan? Czy czeka Pan na próby, koncert?
Jan Kuncewicz: Nie to, że czekam… Ja marzę o tym, żeby już się zaczęły te próby! Jak mnie tylko gdzieś wstawią w choreografię… Ja bardzo chciałbym zatańczyć mazura. Choćby kilka taktów. Bo poloneza to każdy umie – ale mazur to taniec z duszą. A ja jestem tancerzem z krwi i kości, tak jak mój kolega Fred, chórzysta z krwi i kości.
Czytaj więcej: Sercem oddani „Wilii”. Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia” obchodzi jubileusz 70-lecia
Pani Władysławo, a jak wyglądają próby w chórze?
Władysława Szturmowicz: Prowadzą dwie panie. Jedna to młoda, bardzo zdolna Patrycja. A druga, pani Renata Brasel, nasza kierowniczka, bardzo serdeczna osoba. Kiedy przyszłam na pierwszą próbę, od razu zobaczyłam znajome twarze – swoją generację wiliowców. Oczywiście, my się też widujemy w klubie seniora, ale tutaj jest inna atmosfera, jak na scenie.
Na razie mieliśmy tylko kilka prób, ale pani Renata dużo z nami pracuje. Wierzymy, że coś z nas jeszcze wydobędzie!
Czym dla Was wówczas była „Wilia”?
Fryderyk Szturmowicz: Uważałem, że „Wilia” to ostoja. Miejsce, do którego trzeba przychodzić. To było coś więcej niż zespół – to było centrum polskości. Myślałem i wiedziałem, że to taki kłębek, w którym każdy Polak może odnaleźć siebie.
Ale trzeba też podkreślić: wszystko to trzymało się na nas samych. Na tym, że byliśmy, że trwaliśmy. I przez samo to, że mówiliśmy innym, że jesteśmy w „Wilii”, że śpiewamy, że tańczymy – dawaliśmy im nadzieję. Dawaliśmy sygnał, że polskość jest, że nie zniknęła, że nadal tu jesteśmy i mamy obowiązek trwać.
Pamiętajmy, że były to trudne lata 50. Wiele osób przychodziło do „Wilii”, a potem odchodziło – przez repatriację, przez presje. A my zostawaliśmy. I budowaliśmy coś więcej niż tylko zespół artystyczny.
Bo „Wilia” to nie był tylko śpiew. Nie tylko taniec. Tam było ziarnko czegoś większego.
To tam, dzięki takim ludziom, jak: Piotrowicz, Tuliszewski, Jakutis czy Korkuć – zrodziła się inicjatywa budowy pomnika Adama Mickiewicza.
Dlatego zawsze będę powtarzał: „Wilia” była zaczynem. Tworzyła nie tylko kulturę, ale i wspólnotę. Ludzką, polską, głęboką.

| Fot. fragment programu BMTV
Co „Wilia” wniosła w Państwa życie?
Władysława Szturmowicz: Bardzo wiele zawdzięczam „Wilii”. Były takie momenty, że naprawdę myślałam o rezygnacji – pracowałam, uczyłam się zaocznie, miałam mnóstwo obowiązków… Ale zawsze podtrzymywała mnie mama. To ona sprawiła, że nie opuściłam zespołu. Nawet kiedy wracałam z próby późno, o dziesiątej wieczorem, mówiła: „Trzeba zaśpiewać”. I wtedy – śpiewałam.
Mama przychodziła na każdy koncert, póki tylko mogła. To ona zaszczepiła we mnie przekonanie, że „Wilii” nie można porzucić. Że to coś więcej niż zespół.
Jan Kuncewicz: Pokochałem taniec. W „Wilii” taniec wszedł w moje ciało i duszę. To było jak fizyczna potrzeba – potrzebowałem ruchu, potrzebowałem tańczyć. Wcześniej byłem biegaczem – półtora kilometra, 5 tys. metrów – i kiedy skończyłem naukę, to właśnie taniec zastąpił sport.
Ćwiczenia przy drążku, praca z ciałem – to wszystko stało się codziennością.
Ale to nie tylko ruch – to też ludzie. Przyjaźnie, wspólne koncerty, wyjazdy, spotkania prywatne… To były niezapomniane chwile.
I dziś mogę powiedzieć – nie byłem w zespole na darmo. To, czego doświadczyłem w „Wilii”, przeszło na moje dzieci. Też skończyły polskie szkoły, jedne i drugie ze złotymi medalami. Poszły na studia, ukończyły je. Cieszę się ogromnie, że nasz rodzinny los tak się potoczył – z polskością, która przetrwała.
Zofia Kuncewicz: Ja byłam w „Wilii” od samego początku. I dla mnie to prawie jak rodzina.
Nie zawsze byłam inicjatorką, ale zawsze pomocnicą – trzeba było coś zorganizować, przygotować, uszyć – byłam.
Na przykład stroje. Ktoś musiał stać w kolejce, zdobyć materiał, znaleźć krawcową, cekiny zdobyć, zszyć 30 kostiumów – to była konkretna, niewidzialna praca.
Pamiętam też, jak nie mieliśmy sztucznych warkoczy – wymyśliłyśmy, że na głowy trzeba dać chusteczki. Ale jakie chusteczki? Wszystkie jednakowe!
To kupiłyśmy krawaty pionierskie – czerwone – i zrobiłyśmy z nich nakrycia głowy. To może drobnostka, ale takich „drobnostek” było setki.
Kiedy tworzył się zespół, wszyscy nas wspierali – sąsiedzi, mama, znajomi. Kto tylko mógł. Szyli spódniczki, wstążeczki…
Na pierwszy koncert postanowiłyśmy z koleżankami z klasy – Basią Garszkówną i Rysią Romanowską – wymyślić taniec. Nie chciałyśmy się przed nikim ośmieszyć, więc szukałyśmy kogoś, kto by nam pomógł, doradził, spojrzał fachowym okiem.
Rysia dowiedziała się pocztą pantoflową, bo wtedy oficjalnie o takich sprawach się nie mówiło, że gdzieś w Kolonii Wileńskiej mieszka pani, która prawdopodobnie była kiedyś w warszawskiej operze. Po lekcjach, w środku zimy, po śniegu, pojechałyśmy pociągiem.
Okazało się, że to pani Zofia Gulewicz. Pokazałyśmy jej nasz taniec, to, co mamy przygotowane, zapytałyśmy, czy to się nadaje. Doradziła nam, żeby upiększyć stroje – że dobrze byłoby, gdyby bolerka wyglądały jak prawdziwe serdaczki.
Cekiny były wtedy nie do zdobycia, więc każda z nas chodziła i zbierała – po jednej kopiejce – od znajomych, sąsiadów. Ktoś z nas znał ślusarza czy tokarza, który przewiercił dziurki w blaszkach, żeby można je było przyszyć do bolerek. Tak robiliśmy nasze „serdaczki”.
Korale? To samo. Tokarz wytaczał drewniane kulki, przewiercano dziurki, a potem ktoś je malował. Nie można było kupić korali (dopiero później można je było sprowadzać z Polski), więc wszystko robiliśmy sami.
Niestety, przyszła repatriacja i bardzo nas osłabiła. Wielu wyjechało.
Na pierwszym koncercie tańczyliśmy poloneza w 16 parach – później zostały ledwo cztery. I to z trudem zebrane.
Jak widzicie dzisiejszą „Wilię”?
Zofia Kuncewicz: Ja im zwyczajnie zazdroszczę! Mają dziś wszystko: masę pięknych kostiumów, buty, garderobę – wszystko jest. A my? My mieliśmy jedną walizkę i trzeba było ją wszędzie targać. I do dziś mam tę walizkę, jako pamiątkę. Kontrabasista musiał dźwigać ten swój ogromny instrument sam, a teraz – mają transport, mają opiekę, wszystko.
Kiedy występujemy razem na scenie, widzę, jak bardzo się zmieniło. Aż żal ściska, bo my czasami jeździliśmy na koncerty ciężarówkami. To był ciężki czas, ale piękny.
Władysława Szturmowicz: Dzisiejsza „Wilia” jest na naprawdę wysokim poziomie. Czasem aż mówimy: „Mazowsza już nie trzeba!” – taki poziom prezentują nasi młodzi. Zawsze jesteśmy na koncertach. Jeśli któryś utwór z dawnych lat się powtarza – to nucimy razem z chórem, siedząc na widowni.
Dzieci nasze i wnuki też czują tę więź. Wnuczka tańczyła w „Wilii”, teraz studiuje w Polsce. Wnukowie występują w „Wilence”, marzą, by dostać się do „Wilii”. Mamy ogromny sentyment – i zawsze będziemy mieć.
Fryderyk Szturmowicz: Wiecie, jak to jest: jak się zasieje dobre ziarenko, to ono rośnie. I u nas wyrosło. W naszych dzieciach, w naszych wnukach. Ta polskość – którą „Wilia” w nas pielęgnowała – trwa.
Nawet nasz wnuk w Kownie, którego ojciec jest Litwinem, dzwoni do babci i dziadka po polsku. Bo tak się wychował. Bo to jest nasze życie. A „Wilia”? To była – i jest – nasza wielka część.
Czy pamiętacie jakiś moment związany z Wilią, który wciąż wraca we wspomnieniach?
Fryderyk Szturmowicz: Pamiętam, kiedy wyjechaliśmy na obchody tysiąclecia państwa polskiego. To było coś wspaniałego, rok 1966, a musieliśmy dawać po dwa koncerty dziennie. Przyjmowano nas z ogromną życzliwością, publiczność nosiła nas na rękach. To było coś niesamowitego. Nie wierzyliśmy, że Polska może nam sprawić taki prezent, ale zrobiła – i pamiętamy go do dziś.
Władysława Szturmowicz: Najbardziej wspominam koncerty, przygotowania do nich, wyjazdy. Mieliśmy nie tylko występy, ale też biwaki, np. w Połądze, nad morzem. Tam mój mąż był kucharzem – chodził z łyżką do zupy i gotował dla wszystkich! W „Wilii” było wszystko – i koncerty, i zabawa.
Jan Kuncewicz: Organizowaliśmy też spotkania noworoczne. Program zawsze był przygotowany, śpiewaliśmy m.in. „Gorzkie żale”. Nie było dużo alkoholu, a zabawa trwała do rana – aż ruszały pierwsze autobusy, którymi wracaliśmy do domu.
Najładniej wyglądaliśmy wtedy, gdy po trzecim głębszym na spotkaniu noworocznym… tancerze zaczynali śpiewać, a chór tańczyć. Do dziś pamiętam, jak śpiewałam solo ukraińską pieśń „Werchowyna, maty moja”.
Czy piosenka polska i taniec polski pozostały w waszym życiu?
Zofia Kuncewicz: Mój ojciec śpiewał w chórze kościelnym przy Bernardynach, pod dyrekcją pana Żebrowskiego – a to był chór „Lutnia”, który zdobył drugie miejsce na przeglądzie w Polsce. W tym chórze śpiewał też ojciec Bernarda Ładysza i jego mama.
W domach zawsze obecna była pieśń ludowa. Nie było wtedy telewizorów, radio też rzadko się trafiało, więc ludzie zbierali się i śpiewali. I my nadal śpiewamy, zwłaszcza przy rodzinnych spotkaniach.

| Fot. fragment programu BMTV
Na zakończenie – co Wam pomaga żyć? Co daje siłę?
Zofia Kuncewicz: Wszystko pomaga żyć – ale najważniejsze to zdrowie. Staramy się o nie dbać, również u bliskich.
Jan Kuncewicz: Pomaga optymizm. Pomagają dobre wspomnienia, bo kiedy patrzy się wstecz – widać, że żyło się zgodnie z sercem. Że jest rodzina, są wnuki, jest żona – wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
A „Wilia” wciąż nas mobilizuje, dodaje siły, sprawia, że chcemy dalej uczestniczyć – choćby na chwilę – w tańcach, w spotkaniach.
Władysława Szturmowicz: Pomaga nadzieja. Ona jest jednym z bodźców – żeby wyjść na koncert, żeby iść do Klubu Weteranów „Wilii”, żeby w rodzinie było dobrze.
Trzeba być optymistą. Bo jeśli zacznie się myśleć: „a może nie trzeba”, „może nie pójdę” – to wszystko powoli zanika.
Fryderyk Szturmowicz: Uważam, że na tym etapie życia trzeba się czasem zmusić. Nie chce się – ale trzeba wstać, wyjść, zrobić coś. Pomóc żonie. Bo największym skarbem dla człowieka jest rodzina.
Przypomnę słowa taty mojej żony, pana Piotra; to było kiedyś przy stole. Mówiło się wtedy, że ja ciągle chodzę na próby, na zebrania ZPL, a w domu małe dzieci, potrzeba pomocy… A on powiedział: „Władźka, cicho! Kto jak nie on!” – i to znaczyło więcej niż wszystko inne. Bo to też było dbanie o rodzinę – tą większą, naszą polską.
Dlatego uważam, że jestem spełniony. I wierzę, że nie zawiodłem – ani rodziny, ani polskiej społeczności.
Zofia Kuncewicz: Mamy nadzieję, że nasza praca i wysiłek nie poszły na marne. Zespół żyje – i będzie żył dalej.
Czytaj więcej: Pierwszy koncert „Wilii”: To była furora!
Pełny wywiad dostępny jest na kanale telewizji BMTV w serwisach YouTube i Facebook.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 25 (70) 21-27/06/2025