Więcej

    Bożena Kisiel, wileńska gdańszczanka

    Czytaj również...

    Bożena Kisiel (w środku) na Targach Szkolno-Edukacyjnych w Wilnie, 2019 r.
    | Fot. archiwum prywatne Bożeny Kisiel

    Kiedy przybyliśmy tutaj z Wileńszczyzny w 1945 r., było nas ok. 40 tys. Próbowaliśmy odnaleźć się w Gdańsku. Niektórym było niesłychanie trudno. Przez wiele lat nie rozpakowywali walizek z nadzieją, że wrócą, skąd się wywodzili – wspomina Bożena Kisiel, prezes Oddziału Pomorskiego Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej.

    Telefon od korespondenta magazynu „Kuriera Wileńskiego” pani Bożena odbiera z radością.

    – Niby jestem emerytką, a ciągle za czymś biegam, jestem w rozjazdach, ale jasne, że dla „Kuriera Wileńskiego” znajdę czas. Zapraszam do mnie, do mieszkania w Gdańsku-Wrzeszczu, najlepiej od razu jutro, bo pojutrze będę już w Białymstoku, a w przyszłym tygodniu w Lublinie – nie zastanawia się długo.

    W drzwiach wita punktualnie. Prosi do środka. Pyta, czy koty, które ciekawsko spoglądają zza węgła, nie będą przeszkadzały w rozmowie. Okaże się, że absolutnie nie będą, a jeden pozwoli się nawet pogłaskać i pomruczy z zadowoleniem. Siadamy naprzeciw siebie, rozdzielają nas tylko kruche ciasteczka i stolik, na którym je postawiono. Włączam dyktafon, rzucam jedynie zdawkowe hasła, po których zamieniam się w słuch. A pani Bożena zajmująco opowiada…

    …o brasławskich korzeniach

    Choć w dokumentach mam „urodzona w Wilnie”, to tak naprawdę urodziłam się na terenach dzisiejszej Białorusi. Mama pochodzi ze znaczącego na Brasławszczyźnie rodu Prewysz-Kwinto. Doszukałam się jego śladów sięgających XVI w. Mój dziadek, ojciec mamy, został wcześnie sierotą. Miał ustanowionego kuratora, który nie był uczciwy i pozbawił go majątku. Dziadek obrażony na całą rodzinę zerwał wszelkie kontakty i wyjechał na Kaukaz. Tam żył ponad 40 lat i tam, w Gori, urodziła się moja mama. Tak, w tym samym Gori, gdzie urodził się Stalin. Dziadek był kolejarzem. Pracował i w Tbilisi, i w Erywaniu, i w Baku. Odbyłam zresztą kiedyś fascynującą podróż jego śladami po Gruzji, Armenii i Azerbejdżanie.

    Z Kaukazu rodzina mamy uciekła przed bolszewicką rewolucją. Ich droga do Polski trwała sześć lat. W różnych miejscach się zatrzymywali i różnych rzeczy w tym czasie musieli się imać. Żywili się, nawet chodząc po śmietnikach. Dziadek zmarł w Mińsku. Babcia dostała od rodziny jakąś ziemię na brasławszczyźnie i zdołała się na niej wybudować. Moja mama, Zofia, skończyła seminarium nauczycielskie w Trokach, gdzie mieszkała w internacie. Dziadek ze strony ojca był z kolei dzierżawcą majątku pod Brasławiem. Mój ojciec, Witold, zaczął w Wilnie studiować prawo, mam nawet jego indeks, ale go nie skończył. Po trzech latach się ożenił. W Wilnie urodził się mój starszy o osiem lat brat Bohdan, niestety, już nieżyjący. Jeden z tych moich kotów jest po nim. Mam takie jego zdjęcie z Wilna, jak stoi przy łódce. Zawsze mówił, że będzie marynarzem i faktycznie nim został. Pływał całe życie, morze było jego wielką pasją i miłością.

    Przed wojną rodzice, jak wielu innych ludzi, pojechali do Gdyni budować nowe miasto. Wynajmowali tam mieszkanie. W sierpniu 1939 r. spłacili ostatnią ratę za meble kuchenne. Zachował mi się ten rachunek. Wtedy też przyjechali na wakacje na Brasławszczyznę i tutaj zastała ich wojna.

    Na obchodach w 2018 R. rocznicy bitwy pod Krawczunami, w której walczył ojciec Bożeny Kisiel, Witold
    | Fot. archiwum prywatne Bożeny Kisiel

    …o wojennych losach

    Ojciec walczył w kampanii wrześniowej. Został aresztowany w momencie przeprawiania się przez granicę rumuńską. Był w więzieniu we Lwowie, skąd potem przedostał się na Wileńszczyznę i tam wstąpił w szeregi Armii Krajowej. Był dowódcą 23 Brasławskiej Brygady AK. W 1944 r. wraz z innymi dowódcami brygad i całego dowództwa AK-owskiego został podstępnie aresztowany przez Rosjan i wywieziony na Sybir. Mama myślała, że zginął. Jakiś ojca kolega przesłał jej zdjęcie podpisane „św. pamięci”. Ojciec był pod Krawczunami, w bitwie o Ostrą Bramę w Wilnie został ciężko ranny i niektórzy uważali, że nie żyje.

    Mama z bratem i ze mną, nowo narodzoną, uciekła z Brasławszczyzny i zatrzymała się w Wilnie u przyjaciół ojca. Tam ciotka, która była lekarzem ginekologiem, wystawiła mi metrykę, która poświadcza, że się w Wilnie urodziłam. Myślę zresztą, że nie jestem żadnym wyjątkiem. Wiele osób z mojego pokolenia ma tak pokręcone dokumenty. Z opowiadań mamy wiem, że ocaliłam ją przed wywozem na Sybir. Któregoś dnia przyszedł enkawudzista aresztować ludzi, m.in. moją matkę. Była zima, straszliwy mróz i podobno mnie, niemowlęciu, włosy przymarzały do poduszki. Ten enkawudzista powiedział do matki: „Według prawa powinienem panią zabrać, ale żal mi tego dziecka, bo i tak nie przeżyje”. No i nas zostawił, a ja przeżyłam. Mama zabrała nas i pojechała szukać jakichś związków z rodziną, żeby mieć kogoś, z kim mogłaby być razem z dziećmi. Znaleźliśmy się w Subkowach niedaleko Tczewa. Tam mama odnalazła siostrę, która razem z mężem została zatrzymana w łapance w czasie wojny, po czym wywieziono ich do Stutthofu.

    Czytaj więcej: Trzy Krzyże – jeden z symboli Wilna

    …o zagnieżdżaniu się w Gdańsku

    Ojciec wrócił z zesłania 3 listopada 1947 r. Dokładnie pamiętam tę datę. Nie dlatego, żebym była świadoma tego faktu, tylko że to dla mnie był też taki moment symboliczny, bo to jest dzień moich urodzin. Odnalazłam ostatnio miejsce, w którym tak naprawdę po raz pierwszy zobaczyłam swojego ojca, jak wrócił – salę kinową w Subkowach. Miałam wówczas trzy lata.

    Rodzice najpierw pojechali do Gdyni, ale tam nie wpuścili ich do przedwojennego mieszkania. Mama przywiozła z niego tylko dwa niewielkie pudełeczka. W Gdańsku też już nie było mieszkań. W końcu znaleźli coś na ul. Wallenroda. Dwupokojowe, przejściowe, z ubikacją na półpiętrze. Tam zamieszkaliśmy tymczasowo. Na 50 lat…

    Zresztą w 1952 r. otrzymaliśmy decyzję wysiedleńczą. Ojciec jako AK-owiec miał opuścić Gdańsk. Prawdopodobnie koledzy ojca przez marszałka Rokossowskiego załatwili cofnięcie tej decyzji. W nowym dokumencie napisano, że cofa się do odwołania nakaz opuszczenia Gdańska. Ale do odwołania znaczy, że w zasadzie nową decyzję też można odwołać, czyli w Gdańsku wciąż jestem chyba tymczasowo. Żartowałam zresztą kiedyś w rozmowie z prezydentem miasta Pawłem Adamowiczem, żeby mi w końcu anulował tamtą decyzję i bym mogła się wreszcie poczuć pełnoprawną gdańszczanką.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    W czasach młodości historia mojej rodziny mnie nie interesowała. Miałam w metryce „urodzona w Wilnie” i to w zasadzie tyle. Ze wszystkich, którzy tu chodzili do szkoły, nikt nie był urodzony w Gdańsku. Nie, przepraszam, jedna koleżanka była, ale szybko wyjechała. Reszta przybyła skądś. Przez nasz dom przewijało się sporo kolegów ojca z AK. Denerwowało mnie to wręcz, bo ciągle tylko była przeszłość i przeszłość, a ja miałam mnóstwo swoich zajęć i zainteresowań i mnie ta przeszłość nie obchodziła.

    Ojciec zaczął pracować w zarządzie portu w Gdańsku. Był pod lupą bezpieki. Mama była nauczycielką w Brzeźnie (to nadmorska dzielnica Gdańska). Ja chodziłam do szkoły, intensywnie działałam w harcerstwie, potem na studia pojechałam do Warszawy, ale po nich wróciłam do Gdańska. W 1980 r. uczestniczyłam w strajkach sierpniowych i byłam w Sali BHP. Bardzo dużo było tam osób z korzeniami wywodzącymi się z Wileńszczyzny. Myślę, że to był moment, w którym poczuliśmy, że jesteśmy tu. Pojawiła się duma z tego, że jesteśmy razem, że coś możemy zrobić.

    BohdanKisiel w łódce – zdjęcie wykonane w Wilnie.
    | Fot. archiwum prywatne Bożeny Kisiel

    …o odkrywaniu Wilna

    Po raz pierwszy pojechałam do Wilna służbowo prowadzić zajęcia. Pracowałam w Centrum Edukacji Nauczycieli. Zawodowo jestem psychologiem i prowadziłam warsztaty psychologiczne. To było już po transformacji w 1989 r. Wtedy dopiero poczułam, że jestem stamtąd. Nazwy miejscowości, które mijaliśmy, zaczęły otwierać mi oczy. Rodzice przecież ciągle je wymieniali.

    Takie głębsze zainteresowania i poszukiwania przeszłości zaczęły się pod koniec lat 90. Po wizycie w Niemieckim Muzeum Emigracji w Bremerhaven pomyślałam sobie, dlaczego nie zrobić czegoś podobnego w Gdańsku. Sama nie miałam jeszcze pojęcia, jak to było, kiedy tu ze Wschodu jechaliśmy. A przecież kiedy przybyliśmy tutaj z Wileńszczyzny w 1945 r., było nas ok. 40 tys. Próbowaliśmy odnaleźć się w Gdańsku. Niektórym było niesłychanie trudno. Przez wiele lat nie rozpakowywali walizek z nadzieją, że wrócą, skąd się wywodzili.

    Zrobiłam projekt „Drogi do Gdańska”. Młodzież, nauczyciele robili wywiady z tymi, którzy po wojnie zostali przesiedleni z Kresów do Gdańska. Są dzisiaj w archiwum pomorskich Kresowiaków. Równolegle zaczęłam szukać korzeni swojej rodziny i odnajdywać krewnych. Aż w Australii odnalazłam córkę brata mojej mamy, który zginął jako oficer w pierwszym tygodniu wojny. Ona z matką zostały wywiezione na Syberię, z której wyszły z gen. Andersem i w końcu znalazły się w Sydney. Zresztą do grobu wujka w Brzesku też dotarłam.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Do Wilna i na Litwę jeżdżę trochę służbowo, trochę turystycznie, ze dwa, trzy razy w roku, choć ostatnio z powodów pandemicznych nie byłam. Dobrze się tam czuję. To chyba pamięć genetyczna, atmosfera, sposób kontaktowania się ludzi ze sobą, jedzenie, wszystko mi odpowiada. Lubię chodzić nieznanym drogami, jeżdżę gdzieś, gdzie nigdy nie byłam. Ostatnio odkryłam Lipówkę, bardzo mi się podoba, choć taka trochę „zakapiorna”. Lubię takie klimaty. Podobnie jak litewskie parki i lasy.

    Czytaj więcej: Mikołaj Kopernik i Wilno mają ze sobą wiele wspólnego

    Bożena Kisiel – najstarsze zachowane zdjęcie z mamą Zofią
    | Fot. archiwum prywatne Bożeny Kisiel

    …o działalności w Towarzystwie

    Prezesem Oddziału Pomorskiego Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej jestem trzecią kadencję. Zrobiliśmy mnóstwo różnych projektów. Przed pandemią spotykaliśmy się raz w miesiącu na „Spotkaniach wileńskich”, na które zapraszam różne osoby mające coś ciekawego do zaprezentowania. Ponadto realizujemy też cykl „Nasze losy”. Każdy opowiada o sobie, swojej rodzinie i to nagrywamy.

    Chcemy przekazać te relacje do Muzeum Gdańska, by nie zaginęły. Muzeum pomoże nam opracować te nagrania. Niestety, od roku przez pandemię się nie spotykamy, ale wierzę, że we wrześniu do tego wrócimy. Ludziom tych spotkań brakuje.

    Zrobiliśmy kilka konferencji z Wydziałem Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego pod hasłem „Przenikanie się kultur”. Zawsze towarzyszyła im jakaś wystawa. Organizowaliśmy też konferencje „Gdańszczanie z Wilna” na 20-lecie współpracy Gdańska i Wilna. Na 70-lecie przybycia Wilnian do Gdańska odsłoniliśmy pamiątkowy kamień. W 2019 r. obchodziliśmy 30-lecie towarzystwa.

    Staramy się budować dobre relacje polsko-litewskie. Moja strategia działania jest bardziej nastawiona na przyszłość, pracę z młodzieżą, szkołami. Młodzi są bardzo pomocni, ale na stałe w działalność towarzystwa nie chcą się angażować, co zresztą rozumiem, bo to już zupełnie inne pokolenie, dla nich nasze struktury to archeologia. Oczywiście, nie możemy zapominać o tych, którzy jeszcze pamiętają przesiedlenie z Wileńszczyzny do Gdańska. Wciąż jest ich sporo. Z wiekiem nostalgia dopada ich coraz bardziej.

    Czytaj więcej: Wirtualny most połączył Wilno z Lublinem

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Wciąż musimy też budować świadomość społeczną, skąd my się tu wzięliśmy, bo ona jest bardzo nikła po tych latach, gdy o pewnych rzeczach się nie mówiło. Choćby ostatnio, taksówkarz, z którym jechałam, myślał, że w Wilnie mówi się po rosyjsku, a co gorsza, słyszał, że wiele osób z Wilna do Gdańska po wojnie przyjechało, ale myślał, że to ci, którzy wcześniej tam wyjechali szukać lepszego życia, ale im się nie udało. Innym razem student pomagający mi przy budowaniu wystawy też nie mógł zrozumieć, skąd się tu wzięliśmy, i pytał, czy jesteśmy Litwinami, których ktoś tu zaprosił. Doktorant politologii!

    W tym roku złożyliśmy wniosek do Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego na projekt „Czytelnia Wileńska” w jednym z najstarszych budynków gotyckich w Gdańsku-Oliwie, Domu Zarazy. Tam spotykają się działacze towarzystwa, które niewielką siedzibę ma w Sopocie. Czytelnia ma umożliwić kontakt zarówno z prasą polską, jak i litewską, a także z białoruską i ukraińską.

    Może to będzie początek takiego gdańskiego centrum kultury Europy Wschodniej, które mi się zawsze marzyło? Oczywiście, „Kurier Wileński” w tej czytelni także będzie dostępny. O ile uda się pozyskać fundusze, to uroczyste otwarcie chcielibyśmy połączyć z wrześniowym festiwalem Wilno w Gdańsku, którego nasze Towarzystwo jest zawsze partnerem.


    Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 24(69) 12-18/06/2021

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Gigantomania UEFA

    Dokładnie za dwa miesiące rozpoczną się w Niemczech piłkarskie mistrzostwa Europy, ostatecznie z udziałem reprezentacji Polski. Biało-Czerwoni zagrają w mistrzostwach, chociaż w eliminacyjnych zmaganiach grupowych zebrali lanie nie tylko od Czech czy Albanii, ale nawet od Mołdawii klasyfikowanej gdzieś...

    Tam, gdzie wszystko się zaczęło

    Chrzest księcia Mieszka I to przełomowe wydarzenie w dziejach państwa i narodu polskiego, które jest uznawane za symboliczny początek polskiej państwowości. Miało ono fundamentalne znaczenie polityczne, tożsamościowe, a także kulturowe. Wprowadziło rodzące się wówczas państwo polskie w krąg cywilizacyjny...

    Cuda Bożego miłosierdzia. Z wizytą w Łagiewnikach

    Niedziela Miłosierdzia to wyjątkowy dzień w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. – W to święto przybywają do nas nieprzebrane tłumy wiernych – mówi siostra Anna Maria Trzcińska ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, która mimo natłoku przedświątecznych obowiązków znalazła...

    W każdym z nas jest trochę Judasza

    Jarosław Tomczyk: Judasz to postać bardzo mocno i jednoznacznie negatywnie zakorzeniona w naszej kulturze.  Tomasz Terlikowski: Jako kod kulturowy Judasz jest zakorzeniony jak chyba żadna inna postać ewangeliczna. Kiedy piłkarz zmienia klub, przechodząc z Barcelony do Realu, jest Judaszem. Jak...