Bardzo trudno zorganizować koncert charytatywny tak, by koszty wynajmu sali itd. nie przewyższały dochodu ze zbiórki… Na dziś uważam, że najlepiej mogę pomagać jako kierowca – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” Stanisław Łopuszyński, muzyk, który odłożył grę na klawesynie, by pomagać Ukrainie.
Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, Pana samochód służył do przewożenia klawesynu, na którym Pan gra, i harfy Pana siostry Julii. Od tego czasu niemal całkowicie zmienił on przeznaczenie…
Tak. To zmiana to jakieś 180 stopni… Raz na jakiś czas udaje mi się jeszcze przewieźć instrument, ale teraz koncentruję się niemal całkowicie na transporcie żywności, leków, środków opatrunkowych, a nie na koncertach. Takie są aktualne potrzeby i po prostu staram się na nie odpowiadać.
Wielu artystów łączy pomoc Ukrainie ze swoją zwykłą działalnością, grają koncerty, zbierają pieniądze. Dlaczego nie zdecydował się Pan na taką formę pomocy?
Bo uważam, że w dzisiejszych warunkach to nie wystarczy. To nie jest tak, że jako artysta nic nie robię – wystąpiłem w dwóch koncertach charytatywnych na rzecz Ukrainy – ale to nie jest odpowiedź na aktualne potrzeby. Zresztą, może to zabrzmi zbyt krytycznie wobec mojego środowiska, bardzo trudno zorganizować taki koncert tak, by koszty wynajmu sali itd. nie przewyższały dochodu ze zbiórki… Na dziś uważam, że najlepiej mogę pomagać jako kierowca. Osób, które docierają z konwojami nie tylko do Lwowa, ale też tysiąc kilometrów dalej, nie jest wiele. Takich kierowców jest, z tego co wiem, ok. 100 w Polsce. Znam osobiście kilkunastu.
Jak wyglądały Pana pierwsze wyjazdy na Ukrainę w czasie wojny?
Pierwsze, co zrobiłem, to wróciłem znad morza. Tak się złożyło, że wiadomość o początku rosyjskiej agresji zastała mnie w bardzo symbolicznym miejscu. 24 lutego byłem na Westerplatte, gdzie znajduje się wielki napis: „Nigdy więcej wojny”… Postanowiłem w części zawiesić moje artystyczne plany i zacząłem jako kierowca wozić ludzi, którzy przybywali na ukraińsko-polską granicę. Wśród uchodźców, których gdzieś dowoziłem, były bardzo różne osoby. Większość to oczywiście Ukraińcy, ale byli także studenci z Bliskiego Wschodu, którzy w obecnej sytuacji okazali się bardzo zagubieni. Przez pierwsze dwa tygodnie transportowałem ogółem ludzi 10 narodowości.
Później, za namową przyjaciół zacząłem wyjeżdżać coraz dalej. Najpierw kursowałem na trasie Warszawa–Lwów, czasem kilka razy dziennie Lwów–granica. Potem pojawiały się nowe potrzeby, więc trasa się zmieniała. Docierałem do Tarnopola, Winnicy, a w końcu, w trzecim czy czwartym tygodniu wojny, dotarłem do Kijowa, Połtawy, a także Charkowa.
Działa Pan w ramach jakiejś organizacji czy też indywidualnie?
Zaczynałem spontanicznie jako wolontariusz, który działa na własną rękę. Potem stopniowo moja pomoc coraz bardziej wpisywała się w zorganizowane transporty. Zapisałem się też do Grupy Transgranicznej, to taka organizacja, która powstała w odpowiedzi na konkretne potrzeby, które pojawiły się po rozpoczęciu wojny. Mamy koordynatorów, kierowców, magazyny, możemy działać o wiele skuteczniej i docierać na wschód Ukrainy.
Czytaj więcej: Litwa znów wprowadza stan nadzwyczajny w związku z agresją Rosji na Ukrainę
Jak rozwijała się ta działalność z biegiem czasu?
Na początku woziliśmy przede wszystkim ludzi, matki z dziećmi, wózkami, zwierzętami domowymi. Chyba każdy na podstawie własnych, rodzinnych doświadczeń rozumie, że taki wyjazd na kilkaset czy kilka tysięcy kilometrów jest trudny nawet w pokojowych, wakacyjnych realiach, a co dopiero w czasie wojny. Pod koniec pierwszego miesiąca wojny zaczęliśmy wozić głównie pomoc materialną w głąb Ukrainy, do Polski zabieraliśmy pasażerów, zresztą nie tylko ludzi… Miałem okazję raz wieźć kota, psa i dwie młode wiewiórki wraz z właścicielką, która nie wyobrażała sobie podróży bez swoich zwierząt.
Wozimy wszystko, co potrzebne do życia, bo skala zniszczeń jest ogromna. Na terenach, które były okupowane przez Rosjan, po ich wyzwoleniu ludzie po prostu głodowali, brakuje podstawowych rzeczy, środków higieny.
Czytaj więcej: Na Ukrainie zginęło już ok. 22 tys. rosyjskich żołnierzy oraz ponad 300 oficerów
Zdarzało się, że ktoś prosił Pana, żeby odszukać i przywieźć kogoś z jego bliskich?
Tak, właśnie od takiej prośby zaczęły się moje wyprawy w głąb Ukrainy. Babcia mojej koleżanki z powodu swojej choroby nie mogła samodzielnie opuścić miasta Sumy, które wtedy było ostrzeliwane przez Rosjan. Właśnie z jej powodu po raz pierwszy zdecydowałem się na wyprawę do Charkowa. Niestety, nie udało nam się przedostać z konwojem, by zabrać babcię, ale wiem, że udało jej się przetrwać bezpiecznie aż do wycofania się Rosjan. Często spotykam się jednak z takimi prośbami; udało nam się dowieść w bezpieczne miejsce kilkanaście osób.
Wspomniał Pan, że jeździcie w konwojach…
Tak. Taka wyprawa kilku samochodów jest bezpieczniejsza. Nie tylko ze względu na wojnę, ale także na bezpieczeństwo techniczne. Jeśli komuś coś się popsuje, inny przyjdzie z pomocą. Ale tu możemy liczyć też na Ukraińców. Sam doświadczyłem ogromnej życzliwości, gdy w okolicach Czerkasów miałem przebitą oponę i w lokalnym zakładzie wulkanizacji udzielono mi pomocy bezpłatnie. To nie jest jednorazowa sytuacja, bo zaznaliśmy takiej pomocy wiele razy. Mieszkańcy Ukrainy pomagali moim kolegom w zorganizowaniu technicznej naprawy czy choćby zatrzaśniętych w samochodzie kluczyków.
Możemy liczyć także na pomoc koordynatorów z Ukrainy, którzy organizują nasz pobyt na miejscu. Chyba nigdy nie zapomnę, jak przyjęli nas w Charkowie wolontariusze, dosłownie byliśmy dla nich jak członkowie rodziny. Ale tak samo pomagają nam Polacy. Nocujemy przed granicą, w prywatnych domach, za darmo. Żeby transporty mogły docierać, potrzebni są też ci, którzy zbierają pomoc, magazynują ją za darmo. To zupełnie wyjątkowe doświadczenie ogromnej ludzkiej solidarności.
Podróżuje Pan w kamizelce kuloodpornej?
Wtedy gdy to konieczne. Nosiłem kamizelkę w obwodzie charkowskim, gdzie było rzeczywiście niebezpiecznie, podobnie gdy w czasie ostrzału byliśmy w Kijowie. To środek ostrożności raczej na konkretne sytuacje, gdy słychać gdzieś blisko odgłosy walki. Po prostu jazda na długiej trasie w kamizelce byłaby bardzo niewygodna. Ale trzeba się liczyć w takiej sytuacji z różnymi utrudnieniami, jak choćby przy planowaniu podróży musimy brać pod uwagę, że nie wjedziemy do miasta po godzinie policyjnej. To zupełnie innego rodzaju wyjazdy niż w zwykłych okolicznościach, zdajemy sobie z tego sprawę. W konkretnych sytuacjach, uwzględniając zagrożenie, podejmujemy decyzję, gdzie możemy dojechać; zdarzało nam się też, że jechaliśmy z eskortą ukraińskiej policji.
Czytaj więcej: Šiugždinienė: „Na Litwie uczy się 7 tys. ukraińskich dzieci, jedna piąta miejsc zajęta”
W czerwcu i lipcu ub.r. zorganizował i zrealizował Pan projekt Zamość–Odessa Tour 2021, podczas którego zagrał ponad 11 charytatywnych recitali i koncertów na terenie Polski, Ukrainy i Mołdawii, a trasę z Zamościa do Odessy przemierzył Pan na rowerze. Czy doświadczenie z tej podróży wykorzystuje Pan teraz?
Tak, oczywiście. Przede wszystkim poznałem wtedy wiele wspaniałych osób, w tym Polaków z Ukrainy i Ukraińców, którzy służyli mi wtedy pomocą, przyjmowali z otwartymi sercami, i to doświadczenie w dużej mierze przyczyniło się do mojej decyzji o zaangażowaniu w wolontariat. Po prostu czułem potrzebę odwdzięczenia im się, niesienia pomocy im (a jeśli nie im bezpośrednio, to ludziom, takim jak oni).
W tym roku planował Pan rowerową trasę koncertową przebiegającą przez Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję i Finlandię, z której musiał Pan zrezygnować ze względu na wojnę. Czy do tych planów zamierza Pan wrócić?
Chciałbym zamrozić ten projekt i kiedyś do niego wrócić, ale na to musi być spokojna sytuacja międzynarodowa i zakończyć się wojna. Jeśli chodzi o Litwę i Łatgalię – myślę, że realizacja tej podróży możliwa będzie za rok. Teraz na plan pierwszy wysuwają się ludzie, których poznałem podczas poprzedniej podróży, i ich kraj, bardzo potrzebujący pomocy. Jeśli chodzi o Rosję – na pewno dziś nie jest to możliwe i nie wiem, kiedy będzie. Taki projekt, kulturowy, ale podkreślający humanitarne wartości, jest całkowicie nie do pogodzenia z tym, co teraz obserwujemy na Ukrainie. Po prostu ponad pewnymi wydarzeniami nie można przejść ot tak.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 17(50) 30/04-06/05/2022