Wybory, wybory i po wyborach. Co poniektóry szeregowy obywatel po raz kolejny poczuł się zrobiony w konia albo w Murzyna, który swoje zrobił i może już sobie pójść w cholerę.
O ile nowość w postaci bezpośrednich wyborów merów spodobała się wyborcom, o tyle posamorządowe roszady koalicyjne po raz kolejny wskazały, że — jak kiedyś powiedział Churchill — lepiej nie wiedzieć jak się robi parówki i politykę.
U nas nie ma już tradycyjnych partii, czyli lewicy i prawicy, a jest polityczny miszmasz.
Jeden obywatel wybiera konserwatystów, drugi socdemokratów, a trzeci np. zielonych. I tylko można sobie wyobrazić, jacy są w końcu rozczarowani, a raczej wkurzeni, że po wyborach zaczynają się polityczne puzzle, kiedy władza jest sklejana z odmiennych komponentów politycznych.
A Wilno jest tego najlepszym przykładem. Rządzić stolicą będzie tak tęczowa politycznie koalicja, że aż ślepy by przejrzał na oczy. Najciekawszym w tym całym bajzlu jest fakt stanowczego odrzucenia przez nowego mera-liberała wspólnej pracy z AWPL i partią Zuokasa. O ile ten ostatni zalazł za skórę Šimašiusowi, jako rywal w dogrywce, o tyle dziwi zmiana postawy jako dobrego wujka dla Polaków w ostatnich godzinach wyborów. Tomaszewski wówczas był bardzo bliski drugiej tury. Tak blisko, że jeden z podpitych już liberałów pokerzysta-milioner palnął, że wreszcie Polakom pozwolą modlić się w swoim języku w narodowej świątyni — Katedrze Wileńskiej.
A to raczej Polacy (10 mandatów z 51) mogliby nie chcieć liberałów w koalicjanty, bo ich ówczesny minister oświaty uczniów polskich szkół zmusił do nagłego przyśpieszenia wyrównania językowego z litewskimi.