Terrorystyczne ataki na kenijski uniwersytet w Garissie i muzeum Bardo w Tunisie mogą okazać się zabójczym ciosem dla branży turystycznej, jednego z najważniejszych źródeł dochodów Kenii i Tunezji, które dotychczas uchodziły za wakacyjne mekki.
Pieniądze zostawiane przez zagranicznych turystów na plażach wokół Mombasy i w pobliskich parkach narodowych Tsavo i Amboseli jeszcze niedawno zapewniały Kenii dochody większe niż uprawa herbaty czy kawy. Dziesięć lat temu cudzoziemcy spędzający w Kenii wakacje zostawili w niej prawie miliard dolarów. Turystyka zapewniała też miejsca pracy i utrzymanie setkom tysięcy mieszkańców wybrzeża, regionu zamieszkałego przez liczną ludność muzułmańską i uchodzącego w kraju za najuboższy i najbardziej gospodarczo zaniedbany.
Właśnie rozwijając turystkę, urzędujący od 2013 roku prezydent Kenii Uhuru Kenyatta zamierzał zdobyć pieniądze, które miały wydźwignąć wybrzeże z biedy i pomóc mu nadgonić dystans dzielący je od innych regionów. Obejmując urząd prezydent obiecywał, że kiedy będzie kończył swoją pierwszą pięcioletnią kadencję, liczba zagranicznych turystów odwiedzających co roku Kenię potroi się i wzrośnie z półtora miliona do pięciu, co rozkręci gospodarkę i pozwoli jej rozwijać się w tempie kilkunastu procent rocznie.
Ambitne plany Kenyatty mogą zostać zniweczone przez polityczne burze, jakie od początku XXI wieku przetaczają się przez kenijskie wybrzeże, jeszcze nie tak dawno uchodzące za raj na ziemi. Zaczęło się pod koniec poprzedniego stulecia, kiedy Al-Kaida dokonała zamachów na ambasady USA w Nairobi i Dar es-Salam w Tanzanii, zabijając 224 ludzi i raniąc tysiące. Zamachy z 11 września 2001 roku na Nowy Jork i Waszyngton, a także amerykańskie inwazje na Afganistan i Irak stały się początkiem tzw. światowej wojny z terroryzmem, a Kenia stała się jednym z jej pól bitewnych. Jesienią 2002 roku zwolennicy Al-Kaidy z Somalii, Kenii, Zanzibaru i Komorów dokonali w Mombasie zamachów na hotele i samolot z turystami.
Już każdy z tamtych zamachów, sąsiedztwo pogrążonej w chaosie Somalii, a zwłaszcza złowroga działalność tamtejszych piratów i sprzymierzonych z Al-Kaidą dżihadystów odstraszały zagranicznych turystów od spędzania wakacji w Kenii. Odstraszyli ich także sami Kenijczycy, którzy po wyborach prezydenckich z grudnia 2007 roku rozpętali wojnę domową, w której zginęło ponad półtora tysiąca ludzi. Zachodnie rządy regularnie przestrzegały swoich obywateli przed wybieraniem się do Kenii na wakacje.
Aby ukrócić rajdy somalijskich piratów i handlarzy żywym towarem, porywających zagranicznych turystów dla okupu, pięć lat temu Kenia zdecydowała się dołączyć do Etiopii, Ugandy i Burundi oraz najechać wspólnie na Somalię, by rozgromić tamtejszych talibów, którzy przejęli władzę w Mogadiszu, i zaprowadzić porządek, który zapewni bezpieczeństwo i spokój także w kenijskich kurortach nad Oceanem Indyjskim. Wyprawa wojenna zakończyła się powodzeniem, ale przepędzeni z Mogadiszu somalijscy talibowie z ruchu Al-Szabab, którzy wcześniej odnosili się do Kenii pokojowo, poprzysięgli jej krwawą zemstę.
Cudzoziemcy nie zwracali jeszcze uwagi na ataki dokonywane na wojskowe konwoje i autobusy na kenijsko-somalijskim pograniczu, ale zaczęli się wahać przed przyjazdami do Kenii, gdy we wrześniu 2013 roku partyzanci z Al-Szabab zaatakowali centrum handlowe Westgate w Nairobi, zabijając prawie 70 osób. Porośnięte palmowymi gajami plaże wokół Mombasy opustoszały, podobnie jak obozowiska w parkach narodowych. Właściciele hoteli zaczęli zwalniać pracowników i w tym roku z powodu braku gości zamknięto 23 hotele, a w wielu innych pracownicy musieli zgodzić się na obniżki zarobków, byle nie stracić posad.
Kenijscy hotelarze nie mają złudzeń, że atak zamachowców z ruchu Al-Szabab na miasteczko uniwersyteckie w Garissie i śmierć 150 osób, a także fakt, że napastnicy mordowali niemal wyłącznie chrześcijan, oszczędzając muzułmanów, sprawi, że w tym roku – i tak fatalnym dla branży turystycznej – przyjedzie do Kenii jeszcze mniej gości.
W dodatku do zamachu w Garissie doszło niemal nazajutrz po tym, jak prezydent Kenyatta, za którego rządów w atakach Al-Szabab zginęło w Kenii prawie pół tysiąca ludzi, wyśmiewał rządy USA, Wielkiej Brytanii i Australii, ostrzegające obywateli przed wakacjami w Kenii, i zapewniał, że w jego kraju żadnemu z gości włos nie spadnie z głowy.
Straty liczą też hotelarze i właściciele biur podróży w Tunezji, gdzie zamachowcy zaatakowali cudzoziemskich turystów, zwiedzających jedną z największych atrakcji Tunisu, Muzeum Narodowe Bardo. Do ataku doszło w czasie, gdy tunezyjska branża turystyczna liczyła, że wreszcie stanie na nogi po zapaści wywołanej rewolucją z 2011 roku, która doprowadziła do obalenia prezydenta Zina el-Abidina Ben Alego i stała się początkiem tzw. arabskiej wiosny.
Choć tunezyjska rewolucja szybko się zakończyła i jako jedyna odniosła sukces, zagraniczni turyści, odstraszeni obrazami barykad, ulicznych bitew, rozruchów i wojen w Egipcie, Libii i Syrii, nigdy nie wrócili już do Tunezji tak licznie jak dawniej. Zamach na muzeum Bardo, a także wcześniejszy atak na redakcję „Charlie Hebdo” w Paryżu zniechęcił do wakacji w Tunezji najczęstszych dotąd gości, Francuzów. Do zamachu w muzeum doszło wkrótce po tym, jak magazyn „National Geographic” uznał Tunezję za jedno z 20 najciekawszych miejsc turystycznych w 2015 roku.
Prezydent Tunezji Bedżi Kaid Essebsi we francuskiej telewizji przekonuje, że wybranie się na wakacje do Tunezji będzie najlepszym aktem solidarności z jego krajem, ale właściciele statków pasażerskich odbywających rejsy po Morzu Śródziemnym wykreślają Tunis ze swoich tegorocznych tras i zastępują go Maltą, Sardynią i greckim Korfu.
Wojciech Jagielski (PAP)