W tegorocznych wyborach samorządowych po raz pierwszy mieszkańcy mogli wybierać włodarzy samorządów w bezpośrednich wyborach. Wyborcom, wydaje się, pomysł ten się spodobał, bo liczniej niż kiedyś poszli do urn i wybrali swoich merów. Teraz okazuje się, że słono za to zapłacą. Sejm uznał bowiem, że wybrani w bezpośrednich wyborach merowie będą obarczeni większą odpowiedzialnością, toteż muszą zarabiać więcej, a nawet znacznie więcej niż więcej i zwiększył im wynagrodzenia od razu aż o 1 000 euro. Merowie większych samorządów na rękę otrzymają więc 2 tys. euro, a mniejszych o 100 euro mniej. Najważniejszym argumentem w dyskusji, chociaż w przypadku jednogłośnego głosowania trudno mówić o jakiejś dyskusji, było to, że w porównaniu z innymi urzędnikami merowie zarabiają znacznie mniej. A mniej, bo innym urzędnikom, w tym posłom i ministrom, wynagrodzenia stale się zwiększało, a merom-bidulkom — nie. Argument w sumie logiczny, tylko czemuś działa on jedynie w przypadku wysokich urzędników. Wobec zwykłych pracowników, emerytów i sierot już nie?
Najwyższym jednak przejawem urzędniczego hedonizmu jest równolegle tocząca się dyskusja, czy należy zwiększać minimalne wynagrodzenie (sic!) o 25 euro. Jeśli bowiem minimum płacowe zostanie zwiększone, to osoby je otrzymujące — a jest ich ponad 200 tys. — wciąż będą zarabiali prawie 10-krotnie mniej niż merowie, ministrowie i posłowie.