Kremacja w kulturze popularnej kojarzy się z obrazkiem z serialu o wikingach. Zmarły leży na łodzi, na stosie drewna i jakichś futrach, w pełnej zbroi, z darami od żywych i tak dalej. Płynie po wodzie, wojownicy strzelają w łódź z łuków płonącymi strzałami, płonący okręt posuwa się majestatycznie po tafli wody ku horyzontowi, zachodzi słońce i zapada kurtyna, lecą napisy końcowe.
W rzeczywistości wiezie się zmarłego do Suwałk, tam się go wkłada do dużego piekarnika, gdzie spalanie jest wspomagane gazem. Nie ma zbroi ani napisów końcowych, a wszystkie metalowe ozdoby muszą być przed kremacją usunięte, gdyż mogą uszkodzić krematorium i brzęczeć później w urnie z prochami.
Tego mało romantycznego obrazu dopełniła ostatnio rozgłoszona w mediach wieść, że jeśli się kupuje trumnę niezdatną do kremacji, to nie zostaje ona spalona, tylko może zostać sprzedana komuś ponownie. Jest w tym postępowaniu pewna logika, bo co z taką niespaloną trumną zrobić? Wyrzucić czy oddać rodzinie zmarłego, by ją trzymała na kominku obok urny z prochami (co, swoją drogą, jest na Litwie bezprawne, bo prochy muszą zostać pochowane)? Z drugiej zaś strony – jeśli ktoś trumnę kupił, to jest jej właścicielem, a nie dom pogrzebowy, więc ten drugi nie powinien nią dysponować i sprzedawać ponownie. No, chyba że klient wie, iż płaci tylko za wynajem…
Moda na kremację rodzi nowe problemy – z tradycyjnymi pogrzebami jakoś jednak chyba prościej.