
„To właśnie taniec mnie wybrał, a nie ja jego” — zapytana o początki swej 13-letniej przyjaźni z tańcem, żartuje Ilona Dasewicz. Jak twierdzi, zespół „Wileńszczyzna” stał się nieodłączną częścią jej życia, a także drugim kochanym domem.
Jeszcze jako uczennica początkowych klas Gimnazjum im. Konstantego Parczewskiego w Niemenczynie, w mieście którym się urodziła i mieszka, obserwując tańczącego na scenie Domu Kultury kuzyna, mała Ilonka oświadczyła rodzicom, że chce tańczyć.
Wtedy to taniec ją poniósł i już 13 lat krok za krokiem idzie przez życie w rytmie ludowej muzyki… 6 lat poświęciła dziecięcemu zespołowi pieśni i tańca „Jutrzenka”, kolejne już 7 — przetańczyła w „Wileńszczyźnie”. Zamiłowaniem do tańca ludowego zaraziła też brata Aleksandra, który również jest członkiem tego zespołu.
— Z tańcem zaprzyjaźniłam się w zespole dziecięcym „Jutrzenka”. Początek ten dzisiaj wydaje się nawet zabawny. Pamiętam, jak wszyscy, którzy chcieli tańczyć w zespole, zebraliśmy się, a było nas około 25 osób na sali u pani Loni (Leonarda Klukowska, choreograf — red. przyp.). Włączyła wtedy muzykę i musieliśmy tańczyć, kto jak chciał, kto jak umiał. Osoby, które zakwalifikowały się, zostały podzielone na 3 grupy. Trafiłam do grupy starszej, z której obecnie w „Wileńszczyźnie” tańczą Ania Andrulėnaitė i mój partner w tańcu Artur Kostecki — dzieli się wspomnieniami tancerka.
Od tej chwili z tańcem nie roztaje się ani na chwilę. Jak powiedziała, ten pierwszy krok był dość łatwy, ale to był tylko początek żmudnej ale jak, że ciekawej pracy. Aby tańczyć w wymarzonej „Wileńszczyźnie” musiała „wyrosnąć” nie tylko wiekowo, ale potrzebowała doświadczenia. Po jakimś czasie zaczęła chodzić na próby do „Wileńszczyzny”…

— Brałam udział w próbach. Ćwiczyłam ze wszystkimi. Jednak, gdy tancerze stawali w pary, ja siadałam na ławeczce i obserwowałam. Musiałam być cierpliwa i taka byłam. Chociaż cierpliwość była czasami gorzka, ale jej owoce stały się słodkie. Pewnego razu zespół miał jechać na koncert do Częstochowy. Jedna z tancerek zrezygnowała z powodu pracy. Musiałam ją zastąpić. Byłam w szoku. Mój pierwszy koncert miał odbyć się za granicą! Oprócz tego z Robertem Komarowskim musieliśmy robić „solówki”! Miałam tremę, ale wszystko udało się — wspomina młoda tancerka.
Zapytana, jaki taniec lubi najbardziej, dziewczyna bez namysłu mówi, że te najtrudniejsze, które potrzebują większego wysiłku. O tym, że pracy Ilona się nie boi, świadczy też kierunek studiów, jakie wybrała. W ubiegłym tygodniu pomyślnie obroniła pracę licencjacką i po odebraniu dyplomu w końcu czerwca zostanie dyplomowanym pracownikiem socjalnym.
— Uwielbiam dzieci i jestem wrażliwa na każde zło, które ich spotyka. Podczas studiów na Uniwersytecie im. Michała Rőmera w Wilnie miałam możliwość w ramach programu Erasmus wyjechać do Estonii. Studiowałam semestr w Tallinie. Wożono nas po domach dziecka, centrach tymczasowego pobytu dzieci. Widziałam problemy, z jakimi się borykają. Widziałam też te małe powody dla ich radości. Wtedy uświadomiłam sobie, że wybrałam odpowiednią drogę. Prócz tego praktyki w „Pataisos inspekcija” oraz niemenczyńskim przedszkolu potwierdziły słuszność mojego wyboru — dumnie mówi Ilona.
Nim zapytam o plany na przyszłość, ciekawi mnie, jak wytrzymała semestr w Tallinie bez tańców.
— Nie tańczyłam wtedy długie cztery miesiące, ale jak zespół pojechał koncertować do Lidzbarku Warmińskiego na tradycyjne „Kaziuki Wilniuki”, z Tallina pojechałam za nim. Nie mogłam zostawić zespołu — mówi zakochana w tańcu dziewczyna.
A wracając do planów na przyszłość, młoda tancerka ma dzisiaj dylemat. Pracę pracownika socjalnego podczas studiów polubiła, jednak marzy o jeszcze jednym zawodzie.
— Chciałabym robić magisterkę w innej dziedzinie. Poważnie myślę o studiach na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Jeżeli obronię magisterkę z edukologii, będę mogła uczyć też tańca w szkole. W taki sposób taniec będę miała na co dzień, nie tylko podczas prób czy koncertów. Jaką drogę wybiorę, jeszcze się okaże — mówi.
Ilona nie ukrywa, że „Wileńszczyzna”, a szczególnie ludzie, z którymi razem kształtuje się jako tancerka, w jej życiu zajmują wyjątkowe miejsce.
— Czym jest dla mnie „Wileńszczyzna”? Stylem życia, drugim domem, w którym na mnie zawsze czekają bliscy ludzie. Oprócz tego zespół otworzył mi okno na świat. Wątpię, że kiedyś samodzielnie wyjechałabym do Australii. A w ciągu tych lat zwiedziłam wiele krajów, nawiązałam mnóstwo nowych znajomości. Polskę można powiedzieć znam już lepiej niż Litwę. Już nie policzę i nie wymienię miasta, w których koncertowaliśmy. Poznaje je po scenach. „Wileńszczyzna” dała mi taniec, możliwość odnalezienia i pokazania siebie. Oprócz tego, znalazłam tu swoją miłość, drugą połowę — mówiąc o Germanie Komarowskim, dodaje rozmówczyni.