Choinka w domu Cecylii i Aleksandra Śnieżków nie jest jeszcze przystrojona, bo jak i przystało starej wileńskiej tradycji — upiększana zawsze bywa w ostatni dzień, wigilijny. A my jesteśmy z wizytą prawie tydzień przed świętem. Ale gospodarz nie byłby poetą, aby wyjścia nie znalazł — przecież przed oknem rośnie sosenka. Można więc ją do zdjęcia okazyjnego przystroić…
Tak też za chwilę się stanie, gdy wraz z żoną zabiorą się do tej pracy. Mamy więc chwil kilka, by się rozejrzeć po starannie zadbanej posesji i skonstatować, jak tu ładnie powinno być latem, kiedy to szemrzący potoczek wody spada w dół po kamiennych schodkach aż do tej kompozycji „lotniczej”, zrobionej również z kamienia, jako pamiątka o latach oddanych zawodowi związanemu z lotnictwem. Nieco dalej inna kompozycja — przypominająca Ziemię Świętą, którą gospodarz odwiedził. Wszystko to jest dziełem Aleksandra, który dom rodzinny w swej poezji opisał, do własnego dążył i właściwie prawie sam go zbudował. Jak za chwilę się dowiem, gospodarze już piąty rok z rzędu będą w nim Wigilię świętować.
„Jest to już nasz 14–ty adres za ponad 40 lat wspólnego życia. Bardzo długo i bardzo niełatwo dochodziliśmy do tego, by powrócić tu, gdzie moje dzieciństwo i lata najlepsze upłynęły — mówi Cecylia.
„Tu moja ojcowizna, z dziada pradziada. Tu w latach dwudziestych kupił kawał ziemi mój dziadek Jan, by potem przekazać ją moim rodzicom — Joannie i Albinowi Stankiewiczom, w rodzinie których na świat przyszłam ja i moje rodzeństwo. Cała dziesiątka. Ośmioro nas tylko pozostało — cztery siostry i tyluż braci” — opowiada gospodyni.
Aleksander o swej ojcowiźnie nie może mówić spokojnie, bo historia jest wprost makabryczna.
Dom zburzono dosłownie w dzień pogrzebu ojca. Dobrze, że ojciec tego nie zobaczył. Bo pogrzeb był tradycyjny, wileński, kiedy to wszyscy sąsiedzi z Poszyłajć przyszli, by go w ostatnią drogę odprowadzić. Właśnie z domu. Ale na następny dzień w miejscu domu zostały tylko komin i studnia.
Studnia stoi po dziś dzień. Jest swoistym świadkiem tych lat upokorzeń, które musieli tu po wojnie na swej ziemi rodzice Aleksandra — Zofia i Piotr Śnieżko przejść. Piotr do kołchozu nie wstąpił. Był jak się mówiło —„jedinolicznikiem”.
„Mimo że byłem wtedy dzieckiem, doskonale pamiętam, jak rodzice musieli się napracować, by opłacić wciąż nakładane na nas podatki. Ciśnięto ze wszystkich stron, oskarżano, że ojciec jest wrogiem narodu — mówi Aleksander. — Dlatego zebrała się grupka jemu podobnych „jedinoliczników” i pojechali do Moskwy. Dotarli nawet do Malenkowa i tu ich nie tylko uspokojono, że kołchoz jest sprawą dobrowolną i że nie tylko mogą do niego nie wstępować, ale nawet powinni otrzymać po hektarze ziemi.
Owszem, ten hektar i moi rodzice otrzymali— kontynuuje Aleksander — ale ruchomy, bo każdy rok wydzielano go w innym miejscu. Oczywiście w najgorszym. Doskonale pamiętam ten pierwszy, który otrzymaliśmy. Krzaki należało wykarczować, jamy „załatać” i ziemię dziką zaorać. Jak to zrobiliśmy siłami swej rodziny, sam się dziwię, ale termin naglił, był czerwiec — ostatnie dni na sadzenie. Uporaliśmy się, ziemia nie mogła jałowieć. A kiedy na drugi rok była ona już uprawna — nam dano hektar w innym miejscu. I tak 30 lat — ten hektar ojciec otrzymywał coraz to w innym miejscu. Ostatnie jakieś cztery lata mieliśmy w Wyszarach, ale tam był inny problem — blisko koszary, plony niszczono.
O tym okresie Aleksander może opowiedzieć dużo, o tym, jak to ich sad niszczono. O wandalach miastowych, co to nigdy drzew nie sadzili, nie podlewali, a gdy do stolicy się zjechali — to drzewa piłowali, by zdejmować z nich owoce! Jak to było na przykład z wiśnią, która umierała wysychając… On to widział i ten obraz nie może wytrzeć z pamięci, mimo że tyle lat minęło…
I dom zburzono, i odzyskać ojcowiznę było bardzo trudno. Wileńskie Poszyłajcie, łakomy kąsek, więc całe rodzeństwo (trójka) po kolei chodzili prawie codzienni — lat prawie 20.
Znam Olka, dziś poważnego, znanego, utalentowanego, nagradzanego poetę z ławy szkolnej. Z naszej dziewiętnastki, gdzie był prymusem i swoją wiedzę zdobytą w polskiej szkole udowodnił wstępując do jednej z najbardziej prestiżowych na owe czasy uczelni — Ryskiego Instytutu Lotnictwa Cywilnego, by zdobyć specjalność inżyniera radiowego. Dla nas było jasne jak dzień, że wstąpi, bo wyróżniał się wiedzą, zdolnością poetycką i ogromnym szacunkiem do tego, co zostało stworzone pracą rąk ludzkich. Nigdy nie zapomnę obrazku, kiedy to ktoś rozrabiając rzucił kanapkę na podłogę. On ją podniósł i z szacunkiem położył na stole. Tak cicho, tak naturalnie, z takim szacunkiem, że już nikt więcej tego nie zrobił. Teraz wiem, że już wtedy znał wartość chleba, z codziennego życia. Ten szacunek i ta miłość znalazła odzwierciedlenie w jego strofach poetyckich, bo chyba żaden inny poeta wileński o miłości do ojcowizny tak ciepło i wzruszająco nie napisał. Nic dziwnego, że wiersze te stały się podstawowym repertuarem „Kapeli Wileńskiej”, tymi śpiewanymi balladami o tym, co każdy w sercu powinien nosić.
Zrodziła się ta miłość z bólu wynoszonego w sercu, bo w obu rodzinach, zarówno rodziców Aleksandra jak też jego żony Cecylii z domu Stankiewicz — ziemia to sprawa święta. I wszystko, co z ziemi się rodzi, zawsze było strzeżone. Wraz z podstawowymi wartościami —– wiarą, patriotyzmem.
Ale dzisiaj nie o poezji, której trzeba poświęcać osobne artykuły, a najbliższą okazją będzie zbliżający się w roku 2010 kolejny jubileusz poety. Tym razem o życiu codziennym, wszak po raz pierwszy jesteśmy w domu gościnnym Cecylii i Aleksandra Śnieżków, w Bukiszkach, odległych kilka kroków od Wilna, a właściwie praktycznie będących już częścią stolicy. Tyle tu nowych jednorodzinnych domów pobudowano.
„Większość mieszkańców to ludzie przyjezdni. My należymy do pozytywnego wyjątku — mama jako jedna z pierwszych odzyskała ojcowiznę, gdyż tato przechowywał wszystkie absolutnie dokumenty w idealnym porządku — mówi Cecylia. — Nam, dzieciom, po kawałeczku przekazała, tak, że po latach mogliśmy tu i sobie domek zbudować, i dzieci obok się pobudowali. Oczywiście — dom mamy stoi, ale już osamotniony.
Jak za chwilę się dowiem, była to wyjątkowo pracowita i zdolna rodzina, dzięki czemu w latach trzydziestych dom zbudowali, a ojciec jako jeden z pierwszych zaopatrzył go w prąd. Zbudował koło domu wiatraczek, dzięki któremu mieli światło. Także potem taki „wynalazek” i w kościele parafialnym, czyli Kalwaryjskim, zastosował. W tym kościele w ciągu całego życia w chórze śpiewał, na organach umiał grać, więc czasami organistę wyręczał. A w domu miał fisharmonię. Każdy dzień w rodzinie Stankiewiczów zaczynał się od „godzinek” przy akompaniamencie fisharmonii…
Cecylia od czterech lat w procesji kwiatki sypała, a kiedy miała 13 lat, zaczęła śpiewać w chórze. Śpiewa w chórze kościelnym dotychczas, ma też partie solowe. Trzeba słyszeć chociażby „Kołysankę Maryi” w jej wykonaniu.
— Tym to śpiewem i mnie zauroczyła! — żartuje Aleksander. — Nawet studiów nie zdążyłem zakończyć —byłem na piątym roku, gdy się pobraliśmy. Wesele odhulaliśmy tu po wileńsku, a potem żona została w Wilnie, ja zaś wróciłem do Rygi, następnie miałem praktykę w Kazachstanie. No, ale już do Poniewieża, gdzie jako oficer pełniłem służbę wojskową, pojechaliśmy razem. Ze starszą kilkuletnią Brygitą, tu też nam się młodsza Iwonka urodziła.
Z Poniewieża wrócili do Wilna, do wynajmowanych mieszkań, do mieszkania kątem u rodziców, potem w mieszkaniu jednopokojowym, wreszcie nowoczesnym trzypokojowym w Poszyłajciach.
„Ale przecież to nie był dom — mówi Aleksander. — Kiedy nie miałem własnych ścian, pisałem o nich wiersze. I myślałem, że dom moich marzeń tak tylko w poezji i pozostanie, a nie na jawie. Ale Pan Bóg tak sprawił, że wraz z próbami życiowymi dał mi nadzieję na ziszczenie tego marzenia”.
I kontynuuje: „Kiedy nadeszły czasy odrodzenia, kiedy raptem tacy jak ja z innymi końcówkami w nazwiskach, dotąd cenieni, nagradzani, zaczęli być niepotrzebni w miejscach pracy, gdzie zajmowali kierownicze stanowiska (ostatnio byłem kierownikiem działu w zakładzie radioelektroniki „Vilniaus eingis), no i pięćdziesiątkę na karku już nosiłem, czyli byłem za stary — to wtedy sobie pomyślałem, że wreszcie nadszedł czas, by zająć się tym, o czym całe życie marzyłem. Budować dom. Ziemia w Bukiszkach była, ogród nad Zielonymi Jeziorami sprzedaliśmy, wykop pod fundament prawie sam zrobiłem, a dalej — ściany i dach. A potem już poszło łatwiej — może dlatego, że w ciągu swego życia ponad 20 domów dla ludzi pomogłem zbudować, trzeba było dorabiać na życie — więc faktycznie prawie wszystkich prac się nauczyłem” — opowiada Aleksander.
Mamy okazję przekonać się naocznie, że to szczera prawda — tak ślicznie wybite drewnianą szalówką jest poddasze, tak gustownie, pomysłowo wychuchany jest każdy zakątek.
W tym domu nie ma przypadkowości — stojący w gościnnym pokoju stół jadalny otacza równo dziesięć krzeseł — właśnie tyle, ile członków rodziny zasiada przy świątecznym stole.
Bo córki wraz mężami, dziećmi (4 wnucząt) nie mogą sobie wyobrazić świąt gdzie indziej niż u mamy i babci.
Zawsze są tradycyjne dania, te same, jakie w ich domach były, zawsze jest modlitwa, zawsze jest kolęda, rozpoczynana od tej bodajże najpiękniejszej „Bóg się rodzi” . No, a potem na pasterkę. Tyle, że już teraz samochodami.
— Nie tak jak kiedyś — na piechotę — wspomina Cecylia. — Prawie pięć kilometrów się szło. Bo i jakże w ten wieczór inaczej być mogło.
…Od Ostrej Bramy w kierunku dwóch słupów, które symbolizują dwa kraje — Macierz Polską i Ojczyznę Litwę — idzie człowiek. Niosący teczkę i bukiet kwiatów. Idzie w stronę wsi podwileńskiej, bez której nie mógłby żyć, nie mógłby tworzyć…
Co prawda, na tym obrazie (a o nim to mowa) wiszącym na głównej ścianie pokoju nie widać już domu rodzinnego. Jest tylko studnia. I jest stół z bochnem chleba, widać, że na niego tu czekają…
Szczegółowo opisaliśmy tematykę tego obrazu autorstwa Stanisława Kaplewskiego, wieloletniego przyjaciela Aleksandra i autora ilustracji do jego zbioru wierszy. Bo on, jak też Władysław Ławrynowicz, autor innych prac malarskich będących w tym domu, doskonale wiedzą, jakie wartości dla Śnieżki są najważniejsze. Że dla niego Dom nie jest jedynie budowlą, a sensem całego życia i że wraz z żoną Cecylią w ciągu ponad 40 lat czynią wszystko, by go, jak napisał w jednym ze swych wierszy — miłością grzać razem…