
Wiara czyni cuda, a zwłaszcza, gdy całe życie idąc pod górę ni na chwilę nie traciło się nadziei. Będąc dzieckiem przeżył wypadek, który okaleczył rękę, młodość przebiegła w poszukiwaniu schronienia, w niedostatku założył rodzinę i każdego dnia walczył o bezpieczny uśmiech swoich dzieci. Po 20 latach „życia na progu” rodzina Henryka wreszcie otrzymała mieszkanie socjalne, w którym dzisiaj przebiegają ich spokojne święta.
Około 20 lat wielodzietna rodzina Henryka i Olgi z Gudeliai (starostwo mejszagolskie) czekała na mieszkanie socjalne. Przez wiele lat mieszkali w 2-pokojowej bursie, w ciasnocie. Wciągu tych lat Henryk musiał stoczyć niejedną walkę, aby do bursy została przeprowadzona kanalizacja, aby pleśń i wilgoć nie zjadała ścian starej budowli. I kiedy wydawało się, że ich dzieci — Aurelija, Lilia, Jolanta, Jefrem i Bruno będą zmuszone wyrosnąć „na progu”, otrzymali telefon od starostwa. „Mamy dla was dom” — usłyszeli po drugiej stronie słuchawki.

— Te słowa padły jak grom z jasnego nieba! Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Zapytano, czy chcemy obejrzeć dom. Odpowiedziałem, że z żoną nad tym się zastanowimy. A w duszy ogarnęła taka radość. Jakie zastanowimy się? Chciało się krzyczeć, że tak, chcemy, przecież tyle lat o tym marzyliśmy — nie skrywając radości cieszy się 44-letni Henryk.
Pierwszego wieczoru w nowym domu maturzystka Jolanta, córka Henryka i Olgi, przyznała, że „tu czuje się jak w gościnie, skąd będą musieli wyjechać”. Dzisiaj siedząc w swoim pokoju uśmiecha się mówiąc, że teraz czuje się jak w domu.
Od dwóch tygodni rodzina Henryka i Olgi mieszka pod Niemenczynem, we wsi Kabiszki. Właśnie tu otrzymali dom, a konkretnie pierwsze piętro. Na drugim piętrze musiała zamieszkać kolejna rodzina z długiego spisu czekających. Tak się zdarzyło, że tą następną, której też się powiodło, jest rodzina Danguoli, najstarszej siostry Henryka. Po 7 latach siostra z bratem spotkali się na wspólnym podwórku, kiedy Danguolė przyjechała obejrzeć lokum.
— Spotkanie z bratem nie było dla mnie nieoczekiwane, ponieważ w starostwie powiedziano mi, kto będzie moim sąsiadem. Brat natomiast był zaskoczony — wspomina Danguolė.
Ich życie tak się ułożyło, że brat z siostrą nie widzieli się 7 lat. Danguolė po śmierci konkubina została przez jego rodzinę wyrzucona na bruk wraz z nieletnimi córkami. Jak powiedziała, musiała zaopiekować się swoimi jutrem.
— Henryk mieszkał w Gudeliai, ja w Niemenczynie, każdy z nas miał swoje biedy i nieszczęścia. Dopóki żył Antoni, jeszcze jeździliśmy, spotykaliśmy się, po jego śmierci musiałam samodzielnie zaopiekować się sobą i dziećmi — wyjaśnia Danguolė.

Henryk i Danguolė pochodzą z rodziny mieszanej — ojciec był Litwinem, matka Polką. Mimo że Henryk urodził się na Łotwie, jego dzieciństwo przebiegało w domu babci w Ławaryszkach. Ojciec odszedł i cały ciężar wychowywania trójki dzieci (również ich siostry Grażyny) spadł na barki matki. Musiała ona ciężko pracować, dlatego Henryk z Grażyną całe tygodnie spędzali w internacie. Do domu wracali jedynie w weekendy, święta i wakacje.
— Wcześnie zacząłem pracować. Byłem pomocnikiem kombajnisty, miałem wówczas 16 lat… Do dzisiaj pamiętam, jak wlazłem pod kombajn, aby coś poprawić, a ten zaczął pracować. Żar przeszedł mi po całym ciele i tylko szybka reakcja Gieny Rynkiewicza, który wyciągnął mnie spod maszyny, uratowała mi życie — nieszczęśliwy wypadek z dzieciństwa, który okaleczył mu rękę, wspomina Henryk.
Zdaniem rozmówcy, był to pierwszy raz, kiedy Pan Bóg go doświadczył i kiedy dzięki dobrym ludziom „idąc pod górę jego padnięcie nie było aż tak bolesne”.
— Dzięki Bogu, bardzo szybko odwieziono mnie do szpitala. Tego dnia w szpitalu była lekarka z Moskwy. Była to starsza pani, która właśnie „złożyła” mi rękę. Gdyby nie ona, amputowano by mi całą dłoń. A dzisiaj, po tylu latach mogę nawet poruszać palcami — pokazując blizny na lewej ręce cieszy się Henryk.
— Nasza mama wtedy posiwiała w ciągu jednej nocy — do rozmowy dołącza się starsza siostra Danguolė, której życie też nie pieściło.
— Te lata już minęły. I dzisiaj oprócz II grupy inwalidzkiej mam jeszcze cudowną żonę i wspaniałych dzieci. Życie mnie ciągle doświadcza. Były czasy, kiedy chodziłem w „skórze” i oszczędzając mogłem sobie pozwolić na motor. Nie zabrakło też chwil, kiedy z braku dachu nad głową i pieniędzy na chleb z żoną jeździliśmy po kołchozach szukając miejsca pracy — opowiada 44-letni Henryk.
Mężczyzna swoje dzieciństwo i młodość wspomina z satysfakcją i dumą, ponieważ jak powiedział, ukształtowały one go takim, jaki jest i dzięki doświadczeniu niedostatku i nieszczęść dzisiaj jest w pełni szczęśliwy.
Zapytana o okoliczności zapoznania się z Henrykiem, jego żona Olga skromnie się uśmiecha i wyjaśnia, że mąż pamięta ten dzień lepiej.

— Przecież to było gdzieś 24 lata temu… — dodaje skromnie.
Zdaniem Henryka, podczas ich spotkania Olga nie była taka skromna i właśnie to ona podeszła do niego pierwsza.
— Z kolegą pojechaliśmy do Rosji, do Wołogdy, aby zarobić trochę grosza. Poszliśmy na dyskotekę, gdzie była też Olga. Jeden raz spojrzeliśmy na siebie, drugi, trzeci. Olga była bardziej odważna niż ja i w końcu podeszła do mnie. Najpierw poprawiła mi kołnierz, a później się przedstawiła — spoglądając na rumieńce żony uśmiechając się wspomina mężczyzna.
Tak się rozpoczęła miłość Henryka i Olgi. Po trzech dniach z dokumentami zgłosili się do urzędu stanu cywilnego, Olga otrzymała pozwolenie wyjazdu na Litwę.
— Nasz ślub był tak romantyczny, że młodym ludziom o takim nawet się nie marzy. Nie mieliśmy wtedy pieniędzy, mieszkaliśmy w bursach. Jak dzisiaj pamiętam, 2 godziny do rejestracji związku małżeńskiego siedzimy z Olgą i świadkami w pokoju i w pewnym momencie świadkowa wspomniała o bukiecie dla panny młodej. Pobiegłem na rynek Kalwaryjski, który na moje nieszczęście był zamknięty. Uratowały mnie babcie sprzedające kwiaty ze swego ogródka, które nie śpieszyły do domu. Kupiłem żółte i w mgnieniu oka pobiegłem do przyszłej żony. Nie mieliśmy pieniędzy na transport. Wyszliśmy na ulicę i zatrzymaliśmy pierwszy lepszy samochód. Był to „kabłuk” sieci telefonicznych. Kierowca podwiózł nas pod sam stołeczny urząd cywilny. Tak zostaliśmy mężem i żoną — pokazując jedyne zdjęcie weselne z satysfakcją opowiada Henryk.
Jak powiedział rozmówca, nie śpieszyli ze ślubem kościelnym, ponieważ do tego musieli „dojrzeć”. Lata szły zbyt powoli, aby ich liczyć i zbyt szybko, aby spoglądać wstecz. Młodej parze urodziła się córka Aurelija, która dzisiaj jest już mężatką i spodziewa się pierwszego dziecka. Później na świat przyszła Lilia, obecnie studentka medycyny w Wileńskim Kolegium, następnie Jolanta, w dniu dzisiejszym szykująca się do egzaminów maturalnych. Po około 7 latach urodził się pierwszy synek Jefrem, dzisiaj to już uczeń 5 klasy, po upływie jeszcze 2 lat na świat przyszedł Bruno, chociaż najmłodszy, ale obecnie wysoki jak na swój wiek trzecioklasista.
Na ślub Henryk i Olga zdecydowali się, kiedy postanowili ochrzcić, wtedy jeszcze kilkumiesięczną, Aureliję. Oprócz tego, Henryk borykał się z problemami zdrowotnymi. Mężczyzna przyznaje, że był okres, kiedy depresja pożerała jego młode życie, wtedy szczególnie czepiał się wiary, w której znajdował ukojenie.
— Z żoną i świadkami, którzy zostali też rodzicami chrzestnymi Aureliji, udaliśmy się do kościoła mejszagolskiego. Pamiętam, że było to popołudnie i księdza zastaliśmy pijącego herbatę. Był to ks. Józef Obremski, już wtedy staruszek, jednak tak samo wyrozumiały i życzliwy — wspomina Henryk.
Jak powiedział, po długiej rozmowie z księdzem tego wieczoru został ochrzczony wraz z córką, przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej i z żoną wzięli ślub.
Dzisiaj rodzina Henryka należy do wspólnoty zielonoświątkowej, z którą spędzi Święta Bożego Narodzenia. Właśnie dzięki tej wspólnocie rodzina znalazła przyjaciół w Niemczech, którzy pomagają materialnie.
— Ubrania, wycieczki dzieci za granicę, artykuły spożywcze, słodycze — wszystko to zawdzięczamy wspólnocie. Otrzymuję rentę inwalidzką oraz zasiłek socjalny, co stanowi około 2 tys. litów miesięcznie. Ani ja, ani żona nie mamy pracy. Troje dzieci są w wieku szkolnym. Lilia jest studentką, zaciągnęła u państwa kredyt na studia. Tak się kręcimy… — skromnie uśmiecha się Henryk.
Na koniec dodaje, że nie zważając na to, że w życiu częściej idzie się pod górę niż z góry, że nieraz trzeba ograniczać swoje marzenia i wydaje się, że została tylko kropla nadziei, zawsze trzeba wierzyć.
— 20 lat krzepiliśmy swoje dzieci i powtarzaliśmy, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nasze marzenia się spełniły, dzisiaj zasiadamy do stołu we własnym, ciepłym domu. O tym, że jesteśmy szczęśliwi i wdzięczni życiu, które dotąd nas jedynie doświadczało, świadczą szczęśliwe twarze naszych dzieci —wskazując na swoją rodzinę dodaje Henryk.